Wpatrywałem się w
żarzącą końcówkę papierosa, zupełnie nie czując jego smaku ani zapachu. Obłok
szarego dymu powoli owijał się wokół mojej głowy, po czym rozpływał, rozwiany
lekkimi podmuchami wiatru.
Słyszałem za sobą
głosy. Parę osób kręciło się przy kurniku, do którego dopiero niedawno udało
się znaleźć drób. Dźwięki zarówno ludzi, jak i zwierząt, docierały do mnie jak
przez grube szkło.
– Rob?
Poderwałem głowę,
natrafiającego obok Edwarda. Nawet nie usłyszałem, kiedy mężczyzna wszedł na
dach autobusu.
– Nic mi nie jest –
powiedziałem, bo zatroskana mina mężczyzny jasno mówiła, o co zaraz zapyta.
Zaciągnąłem się po
raz ostatni, po czym rzuciłem niedopałek papierosa na drugą stronę muru.
Przywołało to wspomnienia tego, jak jeszcze parę tygodni temu siedziałem tu z
Saszą, rozmawiając o przyszłości klasztoru. Teraz jej nie było…
– Mógłbym zapytać,
jak się trzymasz, albo powiedzieć, że jest mi przykro, ale raczej nie chcesz
tego słuchać.
– Raczej nie –
westchnąłem, rozcierając zimne dłonie.
Po prawdzie nikt
nie przyszedł do mnie z kondolencjami, ale same spojrzenia ludzi wystarczyły,
bym czuł się jak jedyny uczestnik pogrzebu.
Nie było tak, że
pogrzebałem Saszę. Wciąż jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że moja siostra
wróci. Jednak z każdą kolejną godziną płomień ten przygasał. Od chwili jej
zniknięcia mijał właśnie drugi dzień, a w tym świecie było to naprawdę długo.
Tym bardziej, że wszystkie znaki wskazywało na to, że moja siostra nie żyła.
Myśl o tym, że mogłem stracić ostatnią, najbliższą mi osobę bolała.
– Max chce wrócić
ją szukać – odezwałem się, przerywając ciszę.
Edward pokiwał
głową, wpatrując się w ciągnącą do klasztoru drogę. Znajdujące się niecały
kilometr dalej Błonie, zaczęła spowijać mgła.
– Mam mu pozwolić? –
zapytałem.
– Na pewno go od
tego nie odwiedziesz – powiedział mężczyzna.
– Wiem, ale… mimo
wszystko…– Nerwowo strzeliłem kostkami. – Czy jest sens? Tamtejsza okolica roi
się od zombie. Jest niebezpiecznie. I jej kurtka… była we krwi. Nie wiem, czy…
Coraz ciężej było
mi składać zdania. Język mi się plątał, a rosnąca w gardle gula, łamała głos.
Drżącą ręką
sięgnąłem po kolejnego papierosa. W paczce pozostały już tylko dwa.
– Obiecałem jej, że
pokonamy Wiksę. Razem. Że jej pomogę. – Papieros wypadł mi z dłoni i poturlał
się w stronę krawędzi dachu. Nim zdążyłem go złapać, podmuch wiatru zrzucił go
na ziemię. – Kurwa mać!
Parę osób
pracujących na dworze odwróciło się w naszą stronę. Przez rozmyty wzrok
zobaczyłem ich zdziwione, ale ciekawskie twarze.
– Hej, spokojnie,
synu. – Edward ścisnął moje ramię z powrotem sadzając na krześle.
Coś we mnie pękło. Nie
płakałem od początku epidemii, ale wtedy już nie mogłem zgrywać twardego. Tak
po prostu, zwyczajnie – pękłem.
Ten świat nie
oszczędzał nikogo – ani starych, ani młodych. Moja rodzina miała znaleźć
schronienie w centrum kryzysowym w Lesznie, ale to miejsce już nie istniało. Od
Libry wiedziałem, że upadło dość wcześnie. Moi rodzice oraz bracia mogli się
uratować, ale nie oszukiwałem się – mieli na to małe szanse. Gdy się o tym
dowiedziałem, przyjąłem to ze spokojem i zrozumieniem, a potem już nie
myślałem. Miałem na głowie wystarczająco wiele, by zapomnieć. O Saszy nie
mogłem.
Chwilę zajęło mi
uspokojenie się, a wraz z tym pojawił się wstyd. Nigdy wcześniej się tak nie
załamałem, tym bardziej przy kimś.
– Teraz
odpowiedzialność za nas spada na ciebie – powiedział Edward, wpatrując się we
mnie intensywnie.
– Jest jeszcze Max –
odparłem.
– Max nie podejmie
się przywództwa nad całym obozem i dobrze o tym wiesz. To musisz być ty.
Edward miał rację.
Max byłby świetnym przywódcą, ale po tym, co powiedział Nikolas, wiedziałem, że
nie przejmie tej roli. Tym bardziej nie po Saszy. Sam miałem przed tym opory,
ale nie mogłem zrezygnować. Klasztor potrzebował przywódcy.
– Zrobię to, co
będzie trzeba – powiedziałem cicho.
Edward poklepał
mnie po ramieniu, po czym zszedł na dół.
Nie wiedziałem, jak
będzie teraz wyglądało życie w klasztorze. Jak wszystko się potoczy. Jak damy
sobie radę. Najbliższa przyszłość wydawała się być dla mnie wyzwaniem, któremu
mogłem nie podołać. Walka z Wiksą w całości była podporządkowana przez Saszę, a
bez niej musieliśmy zmienić całą taktykę. Albo raczej ułożyć ją na nowo.
☠☠☠
Sprawa z chorymi
nie przedstawiała się najlepiej, dlatego wschodni korytarz, przy którym
znajdowała się między innymi lecznica, został częściowo zamknięty dla
pozostałych mieszkańców klasztoru. Liczba chorych wzrosła do pięciu – sytuacja
robiła się poważna. Jedynymi osobami, które mogły przebywać w lecznicy, był
Rysiek oraz Iza. Miałem też świadomość, że gdy Zuza wróci z wypadu, również do
nich dołączy, chociaż to niezbyt mi odpowiadało. Lubiłem ją i nie chciałem, by
się narażała.
– Jak się sprawy
mają? – zapytałem, przezornie stając w kilkumetrowej odległości od lecznicy.
Rysiek ściągnął
chustę z twarzy i dopiero wtedy zobaczyłem, jak zmęczony był. Jego bladość
podkreślała głębokie cienie pod jego zaczerwienionymi oczami. Wydawał się też
być o wiele starszy.
– Stan Adama jest
bez zmian, czyli niezbyt dobry. Z Łucją również nie jest dobrze, ale najgorzej
jest z chłopakiem. Jeżeli szybko nie dostaniemy tych leków, Witek może…
– Nie kończ – przerwałem
mu.
Nie chciałem nawet
myśleć, jak mogła się czuć w tamtym momencie Iza. Jednego syna już straciła, a
teraz drugi był poważnie chory. Gdyby nie to, że miała jakieś tam pojęcie o
medycynie, nie pozwoliłbym jej pracować z Ryśkiem i patrzeć, jak jej dziecko
coraz bardziej opada z sił.
– Jesteś pewien, że
mamy do czynienia z gruźlicą? – Spojrzałem na mężczyznę uważnie.
– Objawy są
podobne, ale parę rzeczy mi nie pasuje. Ta choroba za szybko się rozwija.
Normalnie okres inkubacji jest o wiele dłuższy, a u szczepionych jeszcze
bardziej. To, że pięć osób nam zachorowało w tak krótkim czasie świadczy o tym,
że to może nie być tylko gruźlica.
– Więc co?
– Czy ja wyglądam
jak doktor House? – warknął zirytowany mężczyzna. – Nie wiem. Ostatnie miesiące
całkowicie zmieniły moje zdanie o medycynie. Jeśli trupy są w stanie chodzić i
polować na ludzi, to równie dobrze gruźlica może ewoluować.
Kurwa mać, tylko
tego nam brakowało – pomyślałem wściekły.
– Potrzebujesz
czegoś? – zapytałem Ryśka. – Pomocy? Przysłać kogoś?
– Nie narażajmy
nikogo więcej na zachorowanie. Mam Izę, a gdy wróci Zuza, to też pewnie jej nie
wygonię. W tej chwili potrzebuję tylko leków. One mogą…
Rysiek
i ja w tym samym momencie spojrzeliśmy za siebie. Podniesione głosy dobiegały z
przeciwnego końca korytarza.
– Co
znowu, do cholery? – mruknąłem, ruszają w tamtym kierunku.
Przed
wejściem do magazynu, gdzie przechowywaliśmy zapasy, stały dwie osoby. Jedną z
nich był Olgierd, który widząc mnie, przestał wydzierać się na przestraszoną
Rutę.
– Co tu się dzieje?
– zapytałem, tym samym przerywając spór.
– Próbował to
zabrać! – Ruta wyrwała z rąk Olgierda koszyk wypełniony kilkoma puszkami oraz
butelkami.
– Moje córki są
głodne! – warknął Olgierd.
– Jak my wszyscy –
odparowała dziewczyna.
– Starczy! –
syknąłem, przerywając sprzeczkę. Zwróciłem się do wciąż mruczącego coś pod
nosem Olgierda. – Chciałeś zabrać zapasy? Nasze wspólne?
– Nie będę siedział
bezczynnie i patrzył, jak moja rodzina głoduje – powiedział ten, patrząc na
mnie hardo.
– Wszyscy
głodujemy.
– Wszyscy mnie nie
obchodzą. Racje, które dostajemy, są warte śmiechu – wycedził i próbował
odebrać Rucie koszyk. Ta odsunęła się, ale przez przypadek go wypuściła.
Nieliczne produkty upadły na podłogę. – Dłużej nie będę wsłuchiwał się w
burczenie brzuchów moich córek.
– Akurat teraz
postanowiłeś to zmienić? – zapytałem, przeczuwając prawdziwe powody nagłych
działań Olgierda.
– Teraz nic mi w
tym nie przeszkadza.
Te słowa wzburzyły
we mnie krew, ale zachowałem opanowanie i zamiast dać Olgierdowi w twarz,
uśmiechnąłem się wymuszenie.
– Nie przeszkadza…–
Pokiwałem głową, splatając ręce na piersi. – A powiesz, co ci wcześniej
przeszkadzało? To musiało być coś strasznego.
Nie wiedziałem, czy
Olgierd był aż tak pewny siebie, czy aż tak głupi, że nie usłyszał ironii w
moim głosie.
– Tak. To była twoja
siostra. Dobrze, że…
Nim zdążył
dokończyć, złapałem go za grubą szyję i rzuciłem na ścianę. Olgierd jęknął, gdy
jego głową głucho łupnęła o beton, a Ruta pisnęła przestraszona.
– Co chciałeś
powiedzieć? – syknąłem i jeszcze raz szarpnąłem mężczyzną. – „Dobrze, że nie
żyje”? Co?
Patrzyłem mu w oczy,
z niemałą satysfakcją widząc w nich strach.
– Puść... mnie –
wycharczał przez ściśnięte moją dłonią gardło.
Niechętnie odsunąłem
się, puszczając Olgierda. Mężczyzna łapczywie złapał powietrze w płuca i dysząc
ciężko powoli odzyskiwał kolory.
– To, że Saszy nie
ma, nie znaczy, że możesz się tu panoszyć – powiedziałem, oddychając ciężko ze
wściekłości. – Nikt ci na to nie pozwoli, w tym ja.
Olgierd jeszcze
przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie
odszedł. Odprowadziłem go wzrokiem, czując do niego tak wielką nienawiść, jak
jeszcze nigdy.
– W porządku? –
zwróciłem się do Ruty. Dziewczyna pokiwała głową.
– Wiedziałam, że
Olgierd jest dupkiem, ale nie wiedziałam, że aż takim – mruknęła gniewnie,
odsuwając ciemne włosy sprzed twarzy.
Parsknąłem rozbawiony.
To był pierwszy raz od dwóch dni, gdy
się zaśmiałem. Dziwne uczucie.
Kucnąłem zbierając
porozrzucane puszki z powrotem do koszyka. Ruta również się za to zabrała.
Przez dłuższą chwilę panowało między nami milczenie, aż w końcu dziewczyna
przerwała je.
–
Przykro mi z powodu Saszy – powiedziała
cicho.
Stało
się. Ktoś w końcu musiał to powiedzieć, ale i tak byłem zły.
–
Dziękuję – powiedziałem, starając się zachować spokój w głosie.
–
Przed wyjazdem Zuza poprosiła mnie, żebym zajęła się Nadią. – Spojrzała na mnie chyłkiem.
–
Jeżeli to dla ciebie problem, to mogę poprosić kogoś...
–
Nie. Wszystko gra. – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Mała jest świetna.
Przypomina mi moją bratanicę. Ona też...
Uśmiech
zastygł na jej twarzy, a w oczach pojawił się smutek. Nie trudno było się
domyślić, że i ona kogoś straciła. Tak, jak każdy z nas.
– Przykro mi – powiedziałem.
– Dziękuję – odparła Ruta i oboje uśmiechnęliśmy
się nerwowo.
Podałem dziewczynie
kosz, dopiero wtedy zauważając, że ta cały czas unika mojego wzroku. Szkoda, bo
miała ładne oczy.
– Rob?
Odwróciłem się i
zobaczyłem Cześka. Na głowie miał opatrunek, niemal przysłaniający mu lewe oko,
ale wyglądał już o wiele lepiej, niż parę dni temu.
– Co jest? –
zapytałem.
– Nasi wrócili. Max
cię szuka.
Przeprosiłem
Rutę spojrzeniem i od razu ruszyłem na zewnątrz.
Dzień
był zimny, a niebo przysłoniły stalowe chmury. Zimna nie odpuszczała, chociaż
to byłoby nam na rękę. Musieliśmy zacząć myśleć o ogrodzie, albo szklarni. Może
udałoby się znaleźć jakieś zwierzęta i...
Moje
rozmyślania przerwała Zuza, która wyszła mi naprzeciw
i objęła mnie na powitanie.
– Wszystko gra? –
zapytałem.
– Zero problemów.
No, z grubsza…
Chciałem zapytać
Zuzę, co miała na myśli, ale wtedy Max rzucił mi strzelbę, którą złapałem w
locie.
– Będzie ci
potrzebna. Musimy jechać. I to już. – W jego głosie brzmiało ponaglenie oraz
zdenerwowanie.
– Co się dzieje? –
zapytałem zaniepokojony.
Max nie
odpowiedział, tylko wsiadł do samochodu. Pełen złych przeczuć podążyłem za
nim.
– Co się dzieje? –
powtórzyłem pytanie.
– Możemy mieć
problem – odparł, ruszając z miejsca. – I to większy, niż Wiksa, Topór, Rokita, czy wszyscy inni razem wzięci.
☠☠☠
Staliśmy na
wiadukcie, znajdującym się kilka kilometrów za Sulechowem. Pod nami ciągnęła
się druga droga, ale tamta zastawiona była przez kilka zdezelowanych aut. Szedł
między nimi jeden zombie, którego warczenie było niczym, w porównaniu do tego,
co niosło się z oddali.
Nigdy nie widziałem
tak wielkiego stada. Ogromnego. Bałem się nawet obstawiać, ilu osobników w
sobie zawierało, ale intuicja podpowiadała mi, że liczba ta na pewno nie jest
mniejsza od dziesięciu tysięcy.
– Minęły Sulechów –
powiedział Max, przekazując mi lornetkę.
– Wciąż są daleko
od Błoni. Może zmienią trasę?
Drobne płatki
śniegu zmieniły się w dość spore płaty. Starałem się zapanować nad szczękaniem
zębami, gdy powietrze stało się zimniejsze. Wyłączając nasze oddech oraz cichy
świst wiatru, dało się usłyszeć niosący się z dali chór martwych gardeł.
– Poruszają się
jakieś dwa kilometry na godzinę – odezwał się Max. – Idąc w takim tempie i
jeśli nic ich nie zainteresuje, przejdą przez Błonie najdalej za trzy
dni.
– Możemy je
odciągnąć? Klaksonami? – podsunąłem pomysł.
Max zacisnął zęby i
pokręcił głową.
– Jest ich zbyt
dużo. A nawet jeśli, to odłączy się tylko jakaś część. No i rozproszenie
takiego stada po okolicy jest najgorszym, co możemy zrobić.
Przejechałem dłonią
po szorstkiej, świeżo zgolonej głowie. Chłodna woda z roztopionych płatków śniegu
spłynęła mi za kołnierz. Mieliśmy przed sobą kolejny problem, z którym
musieliśmy się zmierzyć. Jakbyśmy mieli ich za mało.
– Mamy jakiś plan?
Czy zamkniemy się za murami i będziemy czekać, schowani jak myszy pod
miotłą?
– Ryzykowne –
stwierdził Max, nerwowo stukając w dach auta. – Wystarczy mały błąd, żeby nas
otoczyli i uwięzili.
– Mamy jeszcze
kanały. W razie czego możemy nimi uciec.
– Wtedy stracimy
klasztor. – Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Nie pozwolimy na to.
Nawet
nie chciałem sobie wyobrażać co by było, gdybyśmy utracili swój dom. To, na co
tak ciężko pracowaliśmy i co zbudowaliśmy, miałoby upaść? Nie. Do tego nie
mogło dojść.
–
Nie. Nie pozwolimy. Ale musimy działać. – Spojrzałem na stado. – I to jak
najszybciej.
W końcu grupa ma jakieś duże problemy ;D i to z 3 stron ! Ciekaw jestem jak to się rozwinie !
OdpowiedzUsuńRozwinie się i to na pewno, ale w którą stronę? Tego będzie trzeba się dowiedzieć w przyszłych rozdziałach ;)
UsuńBłagam Rob, Adam i Olgierd muszą zginąć xd
OdpowiedzUsuń*chwyta się za serca* Życzysz śmierci jednej z moich ulubionych postaci :(
UsuńKtórej?? :d
OdpowiedzUsuń