niedziela, 17 marca 2019

ROZDZIAŁ 8 - NOWE WYZWANIA (ROB)

Wpatrywałem się w żarzącą końcówkę papierosa, zupełnie nie czując jego smaku ani zapachu. Obłok szarego dymu powoli owijał się wokół mojej głowy, po czym rozpływał, rozwiany lekkimi podmuchami wiatru.
Słyszałem za sobą głosy. Parę osób kręciło się przy kurniku, do którego dopiero niedawno udało się znaleźć drób. Dźwięki zarówno ludzi, jak i zwierząt, docierały do mnie jak przez grube szkło.
– Rob?
Poderwałem głowę, natrafiającego obok Edwarda. Nawet nie usłyszałem, kiedy mężczyzna wszedł na dach autobusu.
– Nic mi nie jest – powiedziałem, bo zatroskana mina mężczyzny jasno mówiła, o co zaraz zapyta.
Zaciągnąłem się po raz ostatni, po czym rzuciłem niedopałek papierosa na drugą stronę muru. Przywołało to wspomnienia tego, jak jeszcze parę tygodni temu siedziałem tu z Saszą, rozmawiając o przyszłości klasztoru. Teraz jej nie było…
– Mógłbym zapytać, jak się trzymasz, albo powiedzieć, że jest mi przykro, ale raczej nie chcesz tego słuchać.
– Raczej nie – westchnąłem, rozcierając zimne dłonie. 
Po prawdzie nikt nie przyszedł do mnie z kondolencjami, ale same spojrzenia ludzi wystarczyły, bym czuł się jak jedyny uczestnik pogrzebu.
Nie było tak, że pogrzebałem Saszę. Wciąż jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że moja siostra wróci. Jednak z każdą kolejną godziną płomień ten przygasał. Od chwili jej zniknięcia mijał właśnie drugi dzień, a w tym świecie było to naprawdę długo. Tym bardziej, że wszystkie znaki wskazywało na to, że moja siostra nie żyła. Myśl o tym, że mogłem stracić ostatnią, najbliższą mi osobę bolała.
– Max chce wrócić ją szukać – odezwałem się, przerywając ciszę.
Edward pokiwał głową, wpatrując się w ciągnącą do klasztoru drogę. Znajdujące się niecały kilometr dalej Błonie, zaczęła spowijać mgła.
– Mam mu pozwolić? – zapytałem.
– Na pewno go od tego nie odwiedziesz – powiedział mężczyzna.
– Wiem, ale… mimo wszystko…– Nerwowo strzeliłem kostkami. – Czy jest sens? Tamtejsza okolica roi się od zombie. Jest niebezpiecznie. I jej kurtka… była we krwi. Nie wiem, czy…
Coraz ciężej było mi składać zdania. Język mi się plątał, a rosnąca w gardle gula, łamała głos.
Drżącą ręką sięgnąłem po kolejnego papierosa. W paczce pozostały już tylko dwa.
– Obiecałem jej, że pokonamy Wiksę. Razem. Że jej pomogę. – Papieros wypadł mi z dłoni i poturlał się w stronę krawędzi dachu. Nim zdążyłem go złapać, podmuch wiatru zrzucił go na ziemię. – Kurwa mać!
Parę osób pracujących na dworze odwróciło się w naszą stronę. Przez rozmyty wzrok zobaczyłem ich zdziwione, ale ciekawskie twarze.


– Hej, spokojnie, synu. – Edward ścisnął moje ramię z powrotem sadzając na krześle.
Coś we mnie pękło. Nie płakałem od początku epidemii, ale wtedy już nie mogłem zgrywać twardego. Tak po prostu, zwyczajnie – pękłem.
Ten świat nie oszczędzał nikogo – ani starych, ani młodych. Moja rodzina miała znaleźć schronienie w centrum kryzysowym w Lesznie, ale to miejsce już nie istniało. Od Libry wiedziałem, że upadło dość wcześnie. Moi rodzice oraz bracia mogli się uratować, ale nie oszukiwałem się – mieli na to małe szanse. Gdy się o tym dowiedziałem, przyjąłem to ze spokojem i zrozumieniem, a potem już nie myślałem. Miałem na głowie wystarczająco wiele, by zapomnieć. O Saszy nie mogłem.
Chwilę zajęło mi uspokojenie się, a wraz z tym pojawił się wstyd. Nigdy wcześniej się tak nie załamałem, tym bardziej przy kimś.
– Teraz odpowiedzialność za nas spada na ciebie – powiedział Edward, wpatrując się we mnie intensywnie.
– Jest jeszcze Max – odparłem.
– Max nie podejmie się przywództwa nad całym obozem i dobrze o tym wiesz. To musisz być ty.
Edward miał rację. Max byłby świetnym przywódcą, ale po tym, co powiedział Nikolas, wiedziałem, że nie przejmie tej roli. Tym bardziej nie po Saszy. Sam miałem przed tym opory, ale nie mogłem zrezygnować. Klasztor potrzebował przywódcy.
– Zrobię to, co będzie trzeba – powiedziałem cicho.
Edward poklepał mnie po ramieniu, po czym zszedł na dół.   
Nie wiedziałem, jak będzie teraz wyglądało życie w klasztorze. Jak wszystko się potoczy. Jak damy sobie radę. Najbliższa przyszłość wydawała się być dla mnie wyzwaniem, któremu mogłem nie podołać. Walka z Wiksą w całości była podporządkowana przez Saszę, a bez niej musieliśmy zmienić całą taktykę. Albo raczej ułożyć ją na nowo.
☠☠☠

Sprawa z chorymi nie przedstawiała się najlepiej, dlatego wschodni korytarz, przy którym znajdowała się między innymi lecznica, został częściowo zamknięty dla pozostałych mieszkańców klasztoru. Liczba chorych wzrosła do pięciu – sytuacja robiła się poważna. Jedynymi osobami, które mogły przebywać w lecznicy, był Rysiek oraz Iza. Miałem też świadomość, że gdy Zuza wróci z wypadu, również do nich dołączy, chociaż to niezbyt mi odpowiadało. Lubiłem ją i nie chciałem, by się narażała.
– Jak się sprawy mają? – zapytałem, przezornie stając w kilkumetrowej odległości od lecznicy.  
Rysiek ściągnął chustę z twarzy i dopiero wtedy zobaczyłem, jak zmęczony był. Jego bladość podkreślała głębokie cienie pod jego zaczerwienionymi oczami. Wydawał się też być o wiele starszy.
– Stan Adama jest bez zmian, czyli niezbyt dobry. Z Łucją również nie jest dobrze, ale najgorzej jest z chłopakiem. Jeżeli szybko nie dostaniemy tych leków, Witek może…
– Nie kończ – przerwałem mu.
Nie chciałem nawet myśleć, jak mogła się czuć w tamtym momencie Iza. Jednego syna już straciła, a teraz drugi był poważnie chory. Gdyby nie to, że miała jakieś tam pojęcie o medycynie, nie pozwoliłbym jej pracować z Ryśkiem i patrzeć, jak jej dziecko coraz bardziej opada z sił.
– Jesteś pewien, że mamy do czynienia z gruźlicą? – Spojrzałem na mężczyznę uważnie.
– Objawy są podobne, ale parę rzeczy mi nie pasuje. Ta choroba za szybko się rozwija. Normalnie okres inkubacji jest o wiele dłuższy, a u szczepionych jeszcze bardziej. To, że pięć osób nam zachorowało w tak krótkim czasie świadczy o tym, że to może nie być tylko gruźlica.
– Więc co?
– Czy ja wyglądam jak doktor House? – warknął zirytowany mężczyzna. – Nie wiem. Ostatnie miesiące całkowicie zmieniły moje zdanie o medycynie. Jeśli trupy są w stanie chodzić i polować na ludzi, to równie dobrze gruźlica może ewoluować.
Kurwa mać, tylko tego nam brakowało – pomyślałem wściekły.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytałem Ryśka. – Pomocy? Przysłać kogoś?
– Nie narażajmy nikogo więcej na zachorowanie. Mam Izę, a gdy wróci Zuza, to też pewnie jej nie wygonię. W tej chwili potrzebuję tylko leków. One mogą…
Rysiek i ja w tym samym momencie spojrzeliśmy za siebie. Podniesione głosy dobiegały z przeciwnego końca korytarza. 
– Co znowu, do cholery? – mruknąłem, ruszają w tamtym kierunku. 
Przed wejściem do magazynu, gdzie przechowywaliśmy zapasy, stały dwie osoby. Jedną z nich był Olgierd, który widząc mnie, przestał wydzierać się na przestraszoną Rutę. 
– Co tu się dzieje? – zapytałem, tym samym przerywając spór.
– Próbował to zabrać! – Ruta wyrwała z rąk Olgierda koszyk wypełniony kilkoma puszkami oraz butelkami.
– Moje córki są głodne! – warknął Olgierd.
– Jak my wszyscy – odparowała dziewczyna.
– Starczy! – syknąłem, przerywając sprzeczkę. Zwróciłem się do wciąż mruczącego coś pod nosem Olgierda. – Chciałeś zabrać zapasy? Nasze wspólne?
– Nie będę siedział bezczynnie i patrzył, jak moja rodzina głoduje – powiedział ten, patrząc na mnie hardo.
– Wszyscy głodujemy.
– Wszyscy mnie nie obchodzą. Racje, które dostajemy, są warte śmiechu – wycedził i próbował odebrać Rucie koszyk. Ta odsunęła się, ale przez przypadek go wypuściła. Nieliczne produkty upadły na podłogę. – Dłużej nie będę wsłuchiwał się w burczenie brzuchów moich córek.
– Akurat teraz postanowiłeś to zmienić? – zapytałem, przeczuwając prawdziwe powody nagłych działań Olgierda.
– Teraz nic mi w tym nie przeszkadza.
Te słowa wzburzyły we mnie krew, ale zachowałem opanowanie i zamiast dać Olgierdowi w twarz, uśmiechnąłem się wymuszenie.
– Nie przeszkadza…– Pokiwałem głową, splatając ręce na piersi. – A powiesz, co ci wcześniej przeszkadzało? To musiało być coś strasznego.  
Nie wiedziałem, czy Olgierd był aż tak pewny siebie, czy aż tak głupi, że nie usłyszał ironii w moim głosie.
– Tak. To była twoja siostra. Dobrze, że…
Nim zdążył dokończyć, złapałem go za grubą szyję i rzuciłem na ścianę. Olgierd jęknął, gdy jego głową głucho łupnęła o beton, a Ruta pisnęła przestraszona. 
– Co chciałeś powiedzieć? – syknąłem i jeszcze raz szarpnąłem mężczyzną. – „Dobrze, że nie żyje”? Co?
Patrzyłem mu w oczy, z niemałą satysfakcją widząc w nich strach.
– Puść... mnie – wycharczał przez ściśnięte moją dłonią gardło. 
Niechętnie odsunąłem się, puszczając Olgierda. Mężczyzna łapczywie złapał powietrze w płuca i dysząc ciężko powoli odzyskiwał kolory. 
– To, że Saszy nie ma, nie znaczy, że możesz się tu panoszyć – powiedziałem, oddychając ciężko ze wściekłości. – Nikt ci na to nie pozwoli, w tym ja. 
Olgierd jeszcze przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie odszedł. Odprowadziłem go wzrokiem, czując do niego tak wielką nienawiść, jak jeszcze nigdy.
– W porządku? – zwróciłem się do Ruty. Dziewczyna pokiwała głową.
– Wiedziałam, że Olgierd jest dupkiem, ale nie wiedziałam, że aż takim – mruknęła gniewnie, odsuwając ciemne włosy sprzed twarzy.


Parsknąłem rozbawiony.  To był pierwszy raz od dwóch dni, gdy się zaśmiałem. Dziwne uczucie.
Kucnąłem zbierając porozrzucane puszki z powrotem do koszyka. Ruta również się za to zabrała. Przez dłuższą chwilę panowało między nami milczenie, aż w końcu dziewczyna przerwała je.
– Przykro mi z powodu Saszy – powiedziała cicho.
Stało się. Ktoś w końcu musiał to powiedzieć, ale i tak byłem zły. 
– Dziękuję – powiedziałem, starając się zachować spokój w głosie. 
– Przed wyjazdem Zuza poprosiła mnie, żebym zajęła się Nadią. – Spojrzała na mnie chyłkiem.
– Jeżeli to dla ciebie problem, to mogę poprosić kogoś... 
– Nie. Wszystko gra. – Dziewczyna uśmiechnęła się. – Mała jest świetna. Przypomina mi moją bratanicę. Ona też... 
Uśmiech zastygł na jej twarzy, a w oczach pojawił się smutek. Nie trudno było się domyślić, że i ona kogoś straciła. Tak, jak każdy z nas. 
– Przykro mi – powiedziałem.
– Dziękuję – odparła Ruta i oboje uśmiechnęliśmy się nerwowo.
Podałem dziewczynie kosz, dopiero wtedy zauważając, że ta cały czas unika mojego wzroku. Szkoda, bo miała ładne oczy.
– Rob? 
Odwróciłem się i zobaczyłem Cześka. Na głowie miał opatrunek, niemal przysłaniający mu lewe oko, ale wyglądał już o wiele lepiej, niż parę dni temu.
– Co jest? – zapytałem.
– Nasi wrócili. Max cię szuka.
Przeprosiłem Rutę spojrzeniem i od razu ruszyłem na zewnątrz. 
Dzień był zimny, a niebo przysłoniły stalowe chmury. Zimna nie odpuszczała, chociaż to byłoby nam na rękę. Musieliśmy zacząć myśleć o ogrodzie, albo szklarni. Może udałoby się znaleźć jakieś zwierzęta i... 
Moje rozmyślania przerwała Zuza, która wyszła mi naprzeciw i objęła mnie na powitanie.
– Wszystko gra? – zapytałem.
– Zero problemów. No, z grubsza…
Chciałem zapytać Zuzę, co miała na myśli, ale wtedy Max rzucił mi strzelbę, którą złapałem w locie. 
– Będzie ci potrzebna. Musimy jechać. I to już. – W jego głosie brzmiało ponaglenie oraz zdenerwowanie. 
– Co się dzieje? – zapytałem zaniepokojony. 
Max nie odpowiedział, tylko wsiadł do samochodu. Pełen złych przeczuć podążyłem za nim.
– Co się dzieje? – powtórzyłem pytanie.
– Możemy mieć problem – odparł, ruszając z miejsca. – I to większy, niż Wiksa, Topór,  Rokita, czy wszyscy inni razem wzięci.

☠☠☠

Staliśmy na wiadukcie, znajdującym się kilka kilometrów za Sulechowem. Pod nami ciągnęła się druga droga, ale tamta zastawiona była przez kilka zdezelowanych aut. Szedł między nimi jeden zombie, którego warczenie było niczym, w porównaniu do tego, co niosło się z oddali.
Nigdy nie widziałem tak wielkiego stada. Ogromnego. Bałem się nawet obstawiać, ilu osobników w sobie zawierało, ale intuicja podpowiadała mi, że liczba ta na pewno nie jest mniejsza od dziesięciu tysięcy.
– Minęły Sulechów – powiedział Max, przekazując mi lornetkę.
– Wciąż są daleko od Błoni. Może zmienią trasę?
Drobne płatki śniegu zmieniły się w dość spore płaty. Starałem się zapanować nad szczękaniem zębami, gdy powietrze stało się zimniejsze. Wyłączając nasze oddech oraz cichy świst wiatru, dało się usłyszeć niosący się z dali chór martwych gardeł. 
– Poruszają się jakieś dwa kilometry na godzinę – odezwał się Max. – Idąc w takim tempie i jeśli nic ich nie zainteresuje, przejdą przez Błonie najdalej za trzy dni. 
– Możemy je odciągnąć? Klaksonami? – podsunąłem pomysł.
Max zacisnął zęby i pokręcił głową. 
– Jest ich zbyt dużo. A nawet jeśli, to odłączy się tylko jakaś część. No i rozproszenie takiego stada po okolicy jest najgorszym, co możemy zrobić. 
Przejechałem dłonią po szorstkiej, świeżo zgolonej głowie. Chłodna woda z roztopionych płatków śniegu spłynęła mi za kołnierz. Mieliśmy przed sobą kolejny problem, z którym musieliśmy się zmierzyć. Jakbyśmy mieli  ich za mało. 
– Mamy jakiś plan? Czy zamkniemy się za murami i będziemy czekać, schowani jak myszy pod miotłą? 
– Ryzykowne – stwierdził Max, nerwowo stukając w dach auta. – Wystarczy mały błąd, żeby nas otoczyli i uwięzili. 
– Mamy jeszcze kanały. W razie czego możemy nimi uciec. 
– Wtedy stracimy klasztor. – Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Nie pozwolimy na to.
Nawet nie chciałem sobie wyobrażać co by było, gdybyśmy utracili swój dom. To, na co tak ciężko pracowaliśmy i co zbudowaliśmy, miałoby upaść? Nie. Do tego nie mogło dojść. 

– Nie. Nie pozwolimy. Ale musimy działać. – Spojrzałem na stado. – I to jak najszybciej.

5 komentarzy:

  1. W końcu grupa ma jakieś duże problemy ;D i to z 3 stron ! Ciekaw jestem jak to się rozwinie !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozwinie się i to na pewno, ale w którą stronę? Tego będzie trzeba się dowiedzieć w przyszłych rozdziałach ;)

      Usuń
  2. Błagam Rob, Adam i Olgierd muszą zginąć xd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *chwyta się za serca* Życzysz śmierci jednej z moich ulubionych postaci :(

      Usuń