niedziela, 24 lutego 2019

ROZDZIAŁ 5 - POSTĄPIĆ SŁUSZNIE (ROB)

Leżałem nieruchomo, oddychając z trudem. Leżący na mnie zombie nie pozwalał mi wziąć pełnego oddechu.
Stado, które nas zaskoczyło, zniknęło już za drzewami, tak samo jak Bruno i jego ludzie. Mimo to nie mogłem się podnieść.
Każdy ruch głową sprawiał, że czułem bolesne pulsowanie z tyłu, odbierające chęci do zrobienia czegokolwiek. Nawet myślenia. Ale przecież musiałem działać. Coś się stało. Wiedziałem to. Gdzie byli moi towarzysze? Czemu nikt się nie odzywał? Czyżby wszyscy zginęli?


– Rob? Rob!
Ktoś zdjął ze mnie ciężar zombie, za co byłem mu bardzo wdzięczny. W końcu moje płuca mogło wypełnić chłodne, aczkolwiek cuchnące rozkładem powietrze.
– Żyjesz, stary? – Max złapał mnie za rękę i pomógł wstać na nogi. Skrzywiłem się, rozmasowując bolącą klatkę piersiową.
– Chyba tak. – Dotknąłem tyłu głowy. Na szczęście nie krwawiłem. – Gdzie reszta?
– Tutaj jestem!
Oboje zadarliśmy głowy, patrząc na resztki muru. Libra siedziała na jego szczycie, po czym z kocią zwinnością zeszła na ziemię. Nie wiadomo skąd – na ramieniu miała karabin automatyczny.
– Skąd go masz? – zapytałem.
– Zabrałam jednemu z tych skurwieli, gdy zrobiło się gorąco – odparła szybko. – Musimy znaleźć Saszę i Cześka. Mogą mieć kłopoty?
– Co? – Max wbił w nią wzrok.
– Widziałam, jak uciekali w stronę lasu – wyjaśniła dziewczyna. – Ścigały ich zombie i tamte dupki. Jeden z nich chyba postrzelił Cześka. Wbiegli za drzewa i nic więcej już nie widziałam.
Spojrzałem we wskazanym przez Librę kierunku. W rozciągającym się paręset metrów dalej lesie, nie było nikogo widać. Jedynie wydeptana ścieżka z trawy wskazywała na niedawną obecność zombie. Ślady kół vana skręcały tuż przed drzewami, wracając na drogę.
– Znałeś ich? – zagadnąłem Maksa, gdy szliśmy w stronę lasu.
– Nie – odparł. – Przed supermarketem natknęliśmy się na trójkę ludzi tego całego Bruna. Pozostali musieli być w pobliżu, gdy odjeżdżaliśmy. Śledzili nas.
– Sasza nigdy o nim nie wspomniała – powiedziałem, bardziej do siebie.
Chwilę po wkroczeniu do lasu, dobiegło nas zawodzenie. Te dochodziło od strony ambony myśliwskiej, pod którą stała czwórka zombie. Widok bladych ożywieńców, próbujących wejść po drabinie, przyprawiał o gęsią skórkę. Na szczęście dzięki braku pomyślunku oraz często uszkodzonym kończynom, nie mogły dostać się na górę. A jasnym było, że ktoś musiał być tam być. Od razu pomyślałem o siostrze i Cześku.
Ostrożnie zbliżyliśmy się do ambony, nie zwracając tym uwagi truposzy. Jako, że Max i Libra mieli bronie, ja pozostałem z tyłu czekając, aż ci rozprawią się z zombie. Poszło im szybko, jako że oboje świetnie strzelali. Mijając ciała ożywieńców stanąłem przed drabiną, wyciągając głowę, by zajrzeć do środka. W tym samym momencie zakrwawiona ręka zacisnęła się na podtrzymującej daszek belce. Odskoczyłem przestraszony, a moi towarzysze unieśli bronie.
– Tylko spróbujcie strzelić – mruknął cichy, ale znajomy głos – a skopię wam tyłki.
Czesiek wyglądał jak marna wersja Rambo. Kawałek materiału, obwiązujący mu głowę, przesiąkł krwią i osunął się na lewe oko. Prawe zalane było przez zakrzepłą krew.
– Nic ci nie jest? – zapytałem.
– Nie. Czuję się doskonale – sarknął, chwiejnie stając na drabinie. Asekurując go wraz z Maksem, pomogliśmy mu zejść na ziemię.
– Gdzie Sasza?
– Nie ma jej z wami? – Zaskoczony spojrzał na Maksa. – Myślałem, że wróciła.
Pokręciłem głową, rozglądając się wokoło. Obręcz strachu zacisnęła się na moim gardle.
– Kazała mi się tu schować. – Czesiek wskazał na ambonę. – Miała odciągnąć stado i wrócić. Pozwoliłem jej. Nie powinienem był.
– I tak by cię nie posłuchała – rzuciłem, wciąż badając wzrokiem okolicę. Zacząłem się cholernie bać o siostrę. – W którą stronę poszła?
Czesiek wskazał na miejsce, gdzie liczne ślady zombie zaczęły zbijać się w jeden, ciągły trop, szeroki na parę metrów. Podążały za nią – pomyślałem.
Po tym, jak kazaliśmy Librze zabrać Cześka do ciężarówki i go opatrzyć, Max i ja rozejrzeliśmy się, w poszukiwaniu śladów Saszy. Nie było to łatwe. Tropów było sporo i należały one przede wszystkim do zombie. Były one zbite tylko do pewnego momentu, po czym rozchodziły się w różne strony. Sasza mogła być więc wszędzie.
Nagle mój wzrok przyciągnęło coś, leżącego wśród zdeptanej trawy. Podniosłem poszarpany materiał, ubłocony i stratowany. Była to kurtka – dawniej niebieska, a teraz zakrwawiona.
Przerażenie ścisnęło mi serce. Nic, co do tej pory widziałem i przeżyłem, nie przepełniło mnie takim lękiem, jak właśnie ta brudna, zniszczona kurtka. Ściskając ją mocno w garści poczułem, jak wzrok zaczyna mi się zamazywać.
– Co to jest?
Odwróciłem się do Maksa, przez chwilę chcąc schować kurtkę przed jego wzrokiem. Ostatecznie tego nie zrobiłem, przekazując ją przyjacielowi.
– To kurtka Saszy – powiedziałem. Słowa zabrzmiały cicho, gdy przechodziły przez moje ściśnięte gardło. – To wcale nie musi… Max!
Mężczyzna nawet mnie nie słuchał i ruszył przed siebie.
Podążając za nim dotarliśmy do niewysokiego zbocza. Już z daleka słychać było charakterystyczne zawodzenie zombie. Te ujrzeliśmy na dole, łażące bez celu, w kilkudziesięcioosobowej grupie. Nie mogły już wrócić na górę, ale jeśli chcielibyśmy iść dalej, musielibyśmy jakość się przez nie przedrzeć. A to było niewykonalne.
Staliśmy tam dłuższą chwilę, aż przyłapałem się na tym, że szukam wśród sylwetek truposzy siostry. Nie rób tego – upomniałem się. Nie mogłem pogrzebać Saszy, nie wiedząc, czy rzeczywiście nie żyje. Kurtka jeszcze o niczym nie świadczyła.
A jednak ta krew…
Bardzo starałem się wierzyć, że moja siostra jest cała i zdrowa, ale wątpliwości co do tego nie chciały mnie opuścić. Ciągle miałem przed oczami to, co się mogło z nią stać. A myślenie o tym sprawiało mi niemal fizyczny ból. 
– Musimy wracać do klasztoru – przerwałem ciszę.
Max spiął się, ale nawet na mnie nie spojrzał.
– Jedźcie. Ja jej poszukam. Nie może być daleko.
– Max…
– Nawet nie próbuj – syknął, miażdżąc mnie wzrokiem. – Nie próbuj mnie namówić, żebym ją tu zostawił. I tak zbyt wiele razy to robiłem.



Rozumiałem go. Sam nie chciałem odjeżdżać i zostawić Saszę martwą lub, co gorsze, żywą. Jeśli istniał choć cień nadziei, że udało jej się uciec przed zombie, to powinniśmy jej szukać. Jednak musiałem myśleć trzeźwo.
– Wracajmy – powiedziałem. – I tak nic tu nie zdziałamy. 
– Ona by nas nie zostawiła – powiedział ze złością.
– To prawda. – Spojrzałem w stronę stada, próbując wypatrzeć wśród dziesiątek sylwetek tą jedną. Na próżno. – Ale na pewno nie chciałaby, żebyśmy się narażali. Jeśli Sasza żyje, to nie ma możliwości, żeby ją teraz znaleźć. We dwóch niewiele zadziałamy, a Czesiek musi wrócić do klasztoru. Jeśli Sasza żyje, to sobie poradzi. Dobrze o tym wiesz. Znajdziemy ją, ale najpierw musimy wrócić do klasztoru.
Max przejechał dłonią po twarzy, widocznie walcząc sam ze sobą.
Ja sam czułem się podle. Nie mając pewności, musiałem podjąć najlepszą decyzję dla nas wszystkich. Gdybym przystał na to, byśmy przeszli las, w poszukiwaniu Saszy, moglibyśmy zainteresować sobą stado lub trafić na inne. Stan rannego Cześka mógł się pogorszyć albo mógł nawet umrzeć. Oczywiście Libra sama mogła zabrać go do domu, jednak ryzyko odesłania jej samej również było zbyt duże. A Max nie mógł sam włóczyć się po nieznanym terenie. Czego bym nie postanowił, ktoś by na tym ucierpiał.
Max chyba sam musiał ostatecznie dojść do tego samego wniosku, bo w milczeniu odwrócił się i ruszył w stronę ciężarówki. Ja jeszcze chwilę zostałem.
Niepewność była najgorsza. Gdybyśmy mieli pewność – jasny dowód na to, czy Sasza żyje, czy też nie – to nie byłoby takie okropne. A tak... 
       – Musimy postąpić słusznie – powiedziałem i dogoniłem Maksa.

2 komentarze:

  1. Hejka Sasza, miesiąc temu zaczołem czytać od początku i w końcu jestem na bieżąco :) co do samego The Last Days to oczywiście świetna powieść, oby tak dalej ;) jedyne o co proszę zabij Roba i Adama nie trawie ich xd. Najlepsza postać Max :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha :D Dziękuję za miłe słowa :)
      Co do Roba i Adama - w świecie pełnym zombie czyha wiele niebezpieczeństw ;)

      Usuń