niedziela, 2 września 2018

EPILOG 4/4 - PRÓBA OGNIA (SASZA)

1
   Zaraz po spotkaniu rady weszłam do swojego pokoju i opadłam ciężko na fotel. Pochylając się lekko do przodu i opierając czoło na splecionych dłoniach próbowałam opanować przyśpieszony oddech i żwawsze bicie serca. Czułam ciepło w okolicach policzków, a gdybym rozprostowała palce, te pewnie drżałyby jak u deliryka. Te nerwy, które powstrzymywałam podczas tego spotkania, w końcu dały o sobie znać. W głowie miałam tylko dwa sprzeczne pragnienia, atakujące siebie nawzajem jak wściekłe zwierzęta: zostać w pokoju już na zawsze lub wziąć się w garść.
   Nawet nie sądziłam, że znalezienie się w jednym pomieszczeniu z Adamem i zachowanie obojętności będzie mnie aż tyle kosztować. Przecież sama dopiero się przed sobą przyznałam, że nasz związek był pomyłką i nic do niego nie czułam. Mimo wszystko coś nas łączyło i to nie pozwalało mi pozostać całkowicie neutralną.
   Drugą rzeczą, która przyprawiała mnie o zawroty głowy oraz mdłości, był Wiksa.
   Dotychczas nie prowadziliśmy wobec niego otwartej wojny. Nie było takiej potrzeby, skoro nawet nie mieliśmy pewności, czy on w ogóle żyje. Teraz już wiedzieliśmy, że tak. Odważył się nawet nas zaatakować i najprawdopodobniej to był właśnie początek wielkiego konfliktu, którego poprowadzeniu musiałam się podjąć. Nie chciałam tego, ale wiedziałam, że muszę. Na całe szczęście wiedziałam, że nie będę z tym sama.
   Dotknęłam kieszeni, gdzie wciąż trzymałam paczkę papierosów, którą zabrałam z kieszeni Maxa i uśmiechnęłam się w nawet dla siebie zagadkowy sposób.
   Nagłe pukanie w drzwi wyrwało mnie od przemyśleń, których bieg zmierzał w niezbyt odpowiednie rejony.
   – Z kimś się jeszcze nie przywitałaś – oznajmiła Łucja, wchodząc do środka z Nadią na rękach.    Widok dziewczynki sprawił, że momentalnie opuściły mnie wszelkie zmartwienia.
   – Cześć, skarbie – Podeszłam bliżej i przejęłam dziecko od Łucji.
   Ta kilkudniowa rozłąka sprawiła, że inaczej spojrzałam na to, kim była dla mnie ta mała. Zżyłam się z nią i czułam, że to ja jestem najbliższą jej osobą. Bądź co bądź byłam przy jej narodzinach i podjęłam się opieki nad nią.
   Niebieskie oczy dziecka patrzyły na mnie, a drobna rączka zacisnęła się na moim palcu. Na ten gest w piersi rozlało mi się przyjemne ciepło.
   – Dziękuję, że się nią zajęłaś – powiedziałam do Łucji, jednocześnie siadając z powrotem w fotelu.
   – Nie musisz. Ta mała jest oczkiem w głowie nas wszystkich – odparła kobieta.
   Zerknęłam na Łucję, tylko na moment obrzucając ją spojrzeniem.
   Choć była to kobieta skryta i nieco wycofana, to jednak miała swoje miejsce w Radzie. Nie bez przyczyny. Łucja szczyciła się takimi cechami, jak zorganizowanie, konsekwencja i empatia. Dzięki nim świetnie sprawdzała się w wypełnianiu powierzonych jej zadań i cieszyła się poważaniem wśród mieszkańców klasztoru. Nie musiała był nieustraszona i waleczna, bo nie o to chodziło w naszej namiastce społeczeństwa. Wśród nas musiały być też osoby reprezentujące podstawowe wartości. Takim kimś była Łucja.
   – Czym zajmowałaś się wcześniej? – zapytałam, gdy stwierdziłam, że nie znam przeszłości tej pięćdziesięciolatki.
   – Niczym, czym mogłabym się szczycić – odparła z zawstydzonym uśmiechem. – Byłam bibliotekarką. Całe dnie spędzałam wśród książek, a potem wracałam do pustego mieszkania, gdzie nikt na mnie nie czekał. Ciągle zastanawiam się, dlaczego nigdy nie kupiłam sobie kota.
   Uśmiechnęłam się poprawiając Nadię na rękach. Stawała się coraz bardziej ruchliwa.
   – Nie jest głodna? – zapytałam.
   – Karmiłam ją niedawno – odparła kobieta. – Zanim Max przyszedł.
   To było dla mnie zaskoczenie.
   – Max?
   – Zapytał, czy może z nią posiedzieć – wyjaśniła nieco zakłopotana Łucja. – Czasem ją bierze, gdy się nią zajmuje. Mała go lubi.
   Nie miałam pojęcia, że Max przesiaduje z Nadią. To dowodziło tego, jak niewiele wiedziałam o tym, co działo się wokół mnie. Skupiona na utrzymywaniu przy życiu siebie oraz klasztoru, nie zwracałam uwagi na te prostsze, ludzkie sprawy. To właśnie dlatego mieszkańcy obozu traktowali mnie z rezerwą, a ja sama nawet ich nie zauważałam.
   – To chyba nie problem? – zapytała Łucja.
   – Nie. Skąd. Po prostu nie wiedziałam o tym i jestem trochę zdziwiona, że Max może…– urwałam, nie wiedząc nawet, co chciałam powiedzieć.
   – Max to świetny facet.
   – Tak. Najlepszy.
   Nie wiedziałam, po co właściwie zeszłam do piwnicy, gdy Max rozmawiał z Adamem. Po prostu ruszyłam za nim i choć wiedziałam, że nie powinnam, to słuchałam ich ukryta pod schodami. A to, co usłyszałam, wciąż rozbrzmiewało mi w głowie i nie ważne, jakbym się starała, nie mogłam skierować toku swoich myśli na inną drogę.
   – Wszystko w porządku, Saszo? Zbladłaś.
   – Weźmiesz ją? – zapytałam i nie czekając na odpowiedź wcisnęłam Nadię w ręce Łucji, a sama pośpiesznie opuściłam pokój.
   Wyszłam, a raczej wybiegłam z klasztoru i od razu pożałowałam, że nie wzięłam żadnej kurtki. Było dość chłodno, ale na razie nie o tym myślałam. Czym prędzej pobiegłam za budynek, o który się oparłam. Targające mną torsje same zgięły mnie w pół. Nie powstrzymywałam dłużej skurczów żołądka i nie zaciskałam dłużej ust. Zwymiotowałam wszystko, co udało mi się niedawno zjeść, a potem jeszcze dłuższą chwilę nie mogłam opanować kurczy żołądka, które mną zawładnęły. Gdy już żołądek miałam pusty, splunęłam kilka razy i wytarłam usta w rękaw bluzy.
   Co dziwne, ten nieprzyjemny moment przyniósł mi ulgę. Po zwróceniu całego, dość ubogiego śniadania poczułam się lepiej. Lżej. Zniknęła też część nerwów, które się mnie trzymały. Pozostała niewielka, aczkolwiek przyjemna ulga.
   Przynajmniej tyle – pomyślałam odchodząc z miejsca swojej małej zbrodni.
   Nie wróciłam do pokoju po kurtkę, bo nagle całe uczucie zimna zniknęło. W sumie, to nie było aż tak zimno, jak na styczeń. Cienka warstwa śniegu zdążyła się stopić, a słońce nawet przebijało się przez chmury.
   Doszłam do cmentarza.
Były dwie nekropolie. Jedna – większa i pierwotna – znajdowała się za murami klasztoru, oddzielona    przez furtkę, którą zabezpieczyliśmy przed zombie. Druga była nasza. Znajdowało się na niej dziesięć grobów osób, które mieszkały w klasztorze i zginęły. Wyraźnie było widać wśród nich cztery świeże mogiły. Przy jednej z nich – najmniejszej – klęczała Iza. Jej ciche łkanie słyszałam bardzo dobrze.
   Przed oczami stanęła mi twarz małego Tymona, o ciemnych włosach i oczach takiego samego koloru. Zaufał mi, gdy razem szliśmy przez las, po ataku nieznanej grupy. Zawiodłam – pomyślałam, patrząc na jego matkę. Kobieta straciła syna, bo ja obdarzyłam zaufaniem nieodpowiednie osoby.
Odeszłam stamtąd, docierając do niewielkiego parku, za kościołem. Tam zobaczyłam czarno-białą postać, biegnącą w moją stronę.
   – Cześć, kolego – Ukucnęłam przed psem, drapiąc go za obojgiem uszu. – Gdzie się podziewałeś?
   Odpowiedź nadeszła po chwili, gdy zza rogu kościoła wyszła ta sama dziewczynka, która więziona była w leśniczówce i którą tak ostro potraktowałam.
   Młoda Azjatka na mój widok zatrzymała się, a w jej spojrzeniu zobaczyłam wrogość oraz niepewność. Cofnęła się nawet o krok, jakby przekonana, że jestem dla niej niebezpieczeństwem.
   – Cześć – Uśmiechnęłam się do niej. – To ty zajmowałaś się Znajdą?
   Dziewczynka nie odezwała się, a jej wyraz twarzy nie uległ zmianie nawet o odrobinę.
   Wyglądała inaczej. Opuchlizna zeszła z jej twarzy, a siniaki nabrały bardziej jednolitego koloru. Ubrana tez była w brązowy, nieco za duży na nią płaszcz, jeansy i męskie trapery. Jej włosy wciąż znajdowały się w takim samym nieporządku, w jakim były przy naszym pierwszym spotkaniu. No, może w nawet gorszym. Mimo wszystko nie była brzydkim dzieckiem. Wręcz przeciwnie. Orientalna uroda z całą pewnością dodawała jej uroku.
   Wyprostowałam się, a wtedy Azjatka gwałtownie cofnęła się o krok. Naprawdę zachowywała się jak dzikuska.
   – Spokojnie. Nic ci nie zrobię – zapewniłam ją i sama zrobiłam krok w tył.
   Usiadłam pod drzewem, gdzie trawa nie była wilgotna. Znajda od razu położył się obok mnie, niemo domagając się dalszych pieszczot.
   – Jak masz na imię? – zapytałam po dłuższej chwili milczenie i wzajemnie posyłanych sobie badawczych spojrzeń.
   Wiedziałam, że nie dostanę odpowiedzi. Choć marny był ze mnie psychiatra, to nie musiałam nim być, by wiedzieć, że ta mała jest najpewniej w jakimś szoku. Musiała przeżyć coś koszmarnego, skoro stała się… taka. Chyba, że jej zachowanie wynikało z jakiejś choroby.
   – Przepraszam, że cię uderzyłam. Byłam zdenerwowana – powiedziałam i widząc, że dziewczynka unosi dłoń do swojej twarzy zrozumiałam, że ma ona świadomość tego, co się do niej mówi. To był dobry znak.  – Potrafisz mówić?
   Ciemne, skośne oczy wciąż patrzyły na mnie, a oskarżycielski wyraz z nich znikł. Na jego miejscu pojawiło się zaciekawienie.
   – Wydaje mi się, że tak – Patrzyłam na Azjatkę, nie przestając głaskać Znajdy. – Ale chyba nie jesteś zbyt rozmowna, prawda?
   Z uśmiechem pokręciłam głową. Brak reakcji na moje pytania, a jednocześnie zmieniające się wyrazy w oczach dziewczynki w jakiś niepojęty sposób wydawały mi się być zabawne.
   Nagle przypomniałam sobie o rzeczy, która mogła mi pomóc w dotarciu do tej niemowy.
   Sięgnęłam do kieszeni kurtki i wyciągnęłam z niej czekoladowego batona Kit-Kat. Nie pamiętałam, jak się tam znalazł.
   – Chcesz? – Wyciągnęłam batonika w kierunku dziewczyny.
   Azjatyckie oczy otworzyły się szerzej i na moment pojawił się w nich błysk. Jednak mimo tego wyraźnego zainteresowania, dziewczynka nie zdawała się chcieć ruszyć z miejsca.
   Pokręciła głową.
   – Nie chcesz, czy nie podejdziesz? – zapytałam.
   Zaprzeczenie i skinięcie, a potem znów zaprzeczenie.
   Choć ta zabawa w szarady była dla mnie śmieszna, to postanowiłam dostosować się do reguł gry Azjatki. 
   Gwizdnęłam cicho na Znajdę, który poderwał łeb z ziemi i spojrzał na mnie zaciekawiony. Jego mądre, karmelowe oczy patrzyły na mnie wyczekująco, gotowe do działania.
   – Masz zadanie, kolego – powiedziałam, wsadzając za jego obrożę batona. Gdy upewniłam się, że przekąska się utrzyma, zwróciłam się do dziewczynki. – Zawołaj go.
   Zawahała się, ale najwidoczniej doszła do wniosku, że Znajda jest bardziej godny zaufania, niż ja. Ukucnęła i wydając z siebie dziwne dźwięki, mające zachęcić psa do podejścia, jednocześnie klepała otwartymi dłońmi w swoje kolana. Znajda w końcu zrozumiał, że to o niego chodzi i ruszył w jej stronę.
   Gdy tylko dziewczynka zdobyła upragnionego batona, natychmiast pobiegła w głąb rzadko rosnących drzew, a Znajda za nią. Od razu było dla mnie jasne, że ta dwójka złapała między sobą kontakt.
   – W końcu cię znalazłem.
   Obejrzałam się przez ramię i uniosłam rękę, widząc zbliżającego się Maxa.
   – Nigdy się nie chowałam – odparłam. – Ale jeśli tęskniłeś, to trzeba było mówić.
   Max skrzywił się, na co tylko się zaśmiałam.


   – Miałem sprawę – powiedział siadając obok mnie. – Wciąż nie mówi? – zapytał patrząc na Azjatkę.
   – Jeśli krzyki i pomruki można uznać za mówienie, to tak – odparłam siadając na niskim murku ogradzającym park. – Oddałam jej mojego Kit-Kata, więc można powiedzieć, że się zaprzyjaźniłyśmy.
   Moja nowa przyjaciółka siedziała teraz na miejscu, które sama zajmowałam chwilę wcześniej, a przed nią leżał Znajda.
   – Tak powinna się nazywać – powiedział nagle Max.
   Parsknęłam, słysząc ten niedorzeczny pomysł. Widząc jednak minę Maxa zrozumiałam, że ten mówi serio.
   – Zgodziłam się na imię Nadzieja, ale nazwać dziewczynkę po batonie, to gruba przesada.
   – Chodziło mi o Kat – obruszył się. – Boże, za kogo ty mnie masz?
   – Na kogoś, kto przekonał mnie do nadaniu dziecku na imię Nadzieja – prychnęłam.


   Azjatka i Znajda na moment zniknęli mi z oczu, gdy zaczęli przechadzać się po niedużym parku. Po chwili znów dostrzegłam dziewczynkę, która szła wolno między drzewami, zadzierając głowę. Jej ruchy były wolne, ale zwinne. Jak u kota.
   – To co to za sprawa? – zapytałam.
   – Czesiek chciał pomówić przed wysłaniem Topora i Radka. Mamy wszystko dobrze ustalić.
   Skinęłam głową. To był dobry pomysł o którym wcześniej nie pomyślałam. Przecież musieliśmy jeszcze wtajemniczyć we wszystko Topora i w razie konieczności przekonać go do naszego pomysłu.
   – Możemy zebrać się za godzinę – powiedziałam.
   – Przekażę reszcie – Max wstał z murka, jednak nim odszedł, zatrzymałam go.
   – Max?
   – Hm?
   – Słyszałam, że zajmujesz się Nadią – powiedziałam. – Nie mówiłeś mi o tym.
   Spiął się. Widziałam to wyraźnie po tym, jak mięśnie na jego policzku aż drgnęły, gdy zacisnął szczękę.
   – Nie wiedziałem, że to problem.
   – Bo nie jest – odparłam pośpiesznie. – Tylko byłam zaskoczona, że to robisz.
   Max schylił się i zerwał źdźbło suchej trawy, które wsadził sobie do ust. To, że patrzył cały czas przed siebie sprawiło, że doznałam wrażenia dziwnego niepokoju.
   – Naprawdę nie mam nic przeciwko – zapewniłam go, a gdy nie zareagował na moje słowa, ni nawet na mnie nie spojrzał, złapałam go za ramię. – Co się dzieje, Max? 
   – Dobrze wiesz – syknął wyrzucając źdźbło. – To, co się tutaj stało, cała sprawa z Wiksą i Adamem… To wszystko jest nie tak. Sprawy zaczynają się pieprzyć, Saszo, a my mamy coraz mniej możliwości, by to zmienić.
   – Nie rozumiem – Pokręciłam głową, próbując przeanalizować słowa Maxa. – Mamy zapomnieć o tym, co zrobił Adam? Po prostu to zignorować, pogłaskać go po główce i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze? Wybacz, ale ja tak nie potrafię.   
   – A my nie zrobiliśmy wystarczająco dużo złego, by też zasługiwać na przebaczenie? – odparł tak ostro, że aż się cofnęłam przestraszona jego wybuchem. – Każdy musi się liczyć z tym, że w końcu będzie musiał o nie poprosić. Każdemu trzeba dać szansę. Adamowi też. Może nie naprawi tego, co się stało, ale może pomóc nam uniknąć błędów. Musimy mu dać spróbować od nowa. Jeszcze jeden raz. Choćby ostatni.
   – Max…
   – Nie wierzę w to, słyszysz? Jestem pewien, że nie zrobiłby nic przeciw klasztorowi. Przeciw tobie.
   – Tego nie wiesz – powiedziałam cicho, splatając ręce na piersi.
   Znów oparłam się o murek, patrząc na coraz liczniej pojawiające się na niebie chmury.
    Słońce wyzierało spomiędzy chmur jakby chciało się pożegnać zanim całkiem zniknie za horyzontem. Czasem raziło mnie w oczy, aż musiałam je mrużyć, bądź całkowicie odwracać wzrok. Kolejny, ciężki dzień dobiegał końca.
   – Rozmawiałem z nim – odezwał się wreszcie Max. – Wczoraj. Przed spotkaniem Rady.
   – Umówiliśmy się, że żadne z nas tego nie zrobi – powiedziałam gniewnie.
   Rankiem, po potrzebnym nam wszystkim odpoczynku i przed Radą, postanowiłam z Maxem, że nie zejdziemy do cel. Biorąc pod uwagę to, co nas oboje łączyło z Adamem, ustaliliśmy, że lepiej będzie, jeśli będziemy trzymać się od niego z daleka. Nie chcieliśmy wywołać niepotrzebnej stronniczości. To, że Max nie zastosował się do naszej wspólnej umowy nieco mnie uraziło.
   – Wiem, ale…– urwał nerwowo pocierając czoło. – Kurwa. Zapaliłbym. Zgubiłem gdzieś ostatnią paczkę fajek.
   Wsadziłam dłoń do kieszeni i ścisnęłam lekko papierowy kartonik.
   – Co powiedział ci Adam? – zapytałam.
   – Prawdę – odparł krótko. – Że nie zdradził. Że nie miał wyboru i musiał stosować się do poleceń Wiksy. Że zależy mu na klasztorze. Że cię kocha.
   Mdłości powróciły. I nerwy. Zdawały się być one nierozłączną jednością. Ta dwójka męczyła mnie już od dawna. Niemal od początku.
   – Nie kocha – powiedziałam twardo.
   – Skąd ta pewność? – zapytał patrząc na mnie uważnie.
   Zagryzłam policzek.
   Kit i Znajda zniknęli za kościołem. Pozostał po nich tylko papierek po batoniku.
   – Myślisz, że kiedykolwiek będziemy mogli wymazać z pamięci to, co robiliśmy? – zapytałam zmieniając temat. – Jeżeli kiedyś wszystko wróci do normy. Zapomnimy o tym, kim się staliśmy?
   – Nie – Max odpowiedział od razu, co mnie zaskoczyło. Nawet się nie zastanowił. – Ale możemy nauczyć się z tym żyć. Nadzieja jest jak krew. Dopóki płynie w naszych żyłach, żyjemy. Chcę mieć nadzieję. I chcę żyć.
   Patrzyłam na niego w milczeniu, jakbym czekała, aż doda coś jeszcze, co w pełni przekonałoby mnie do jego słów.
   Zrezygnowana pokręciłam głową.
   – Jak patetycznie to zabrzmiało – westchnęłam. – Wyczytałeś to z kartki z kalendarza?
   – Nie wymądrzaj się – Max szturchnął mnie łokciem. – Idę na wartę. A ty idź do środka, albo się ubierz.
   – Dobrze, mamo.
   Wstałam z murka.
   Razem z Maxem ruszyliśmy w tym samym kierunku, jednak ja zatrzymałam się na chodniku prowadzącym zarówno do kościoła, jak i klasztoru. Max poszedł dalej. 
   Nie ruszyłam się z miejsca. Maska obojętności i beztroski opadła, a na jej miejscu pojawił się kamienny wyraz.
   Bo to, co usłyszałam od Maxa i to, co sama słyszałam, gdy siedziałam na schodach w celach nie do końca odbiegało od siebie. A mimo to miałam pytania, których zadać nie mogłam.
   Nic jej nie powiesz. Po prostu będziesz obok niej, będziesz ją wspierał, jej doradzał, ale nigdy nie odważysz się na nic więcej. Nie powtórzysz błędu z przeszłości, prawda?
   – Jaki to błąd, Max? – zapytałam cicho, po czym ruszyłam do drzwi klasztoru.
   Już wtedy obiecałam sobie, że Oliwia, przeszłość Maxa i jego uczucia do mnie nigdy nie zawisną między nami.
   Tak było lepiej. Najlepiej dla klasztoru.

2
   Zebranie odbyło się po południu i pojawiło się na niej tylko kilka osób z Rady oraz Topór.
   Choć nie powiedziałam tego otwarcie, to pomysł z wysłaniem grupy do Wiksy uważałam za szaleństwo. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to najlepsze i prawdopodobnie jedyne wyjście. Dlatego podziwiałam poświęcenie Radka i doceniałam je.  To w pełni rekompensowało jego poprzednie tajemnice przed nami.
   – Musimy to rozegrać ostrożnie i z głową – Czesiek pochylił się nad mapą okolicy, rozłożoną na stole. Siedem głów zebrało się wokół niej, uważnie słuchając słów mężczyzny. – Jeżeli już mamy wysłać ludzi do Wiksy, to tak, by nie wzbudzić jego podejrzeń. Skoro Radek ma postarać się, by mu zaufali, musimy zadbać o jego wiarygodne alibi.
   – Czyli co? – zapytała Agata.
   Czesiek podrapał się po bliźnie, która pozostała po jego uchu. Robił to wtedy, gdy intensywnie nad czymś myślał.
   Lubiłam tego faceta. Zdobył moją sympatię już na samym początku, gdy Max i ja pojawiliśmy się w klasztorze. Szybko zaczął przejawiać zdolności organizacyjne i przywódcze, dobrze strzelał no i miał łeb na karku. Czesiek był typem faceta, któremu można było zaufać w stu procentach.
   – Jeżeli Lena naprawdę dołączyła do Wiksy, to od razu cię rozpozna – Spojrzał na Radka, który z uwagą słuchał toczącej się dyskusji. – I wtedy, w najlepszym przypadku, wrócisz do nas. Ale bardzo prawdopodobne, że nie w całości.
   – Niezbyt zachęcająca wizja – powiedział z nerwowym uśmiechem.
   – Dlatego Wiksa musi uwierzyć, że miałeś naprawdę dobry powód, by zmienić stronę.
   – To, że pierwotnie należał do niego nie jest wystarczającym powodem? – Agata skinęła w stronę Topora z nieukrywaną odrazą. Tamten tylko się uśmiechnął.
   – Nie wiemy, czy Radek będzie miał tyle czasu, by opowiedzieć tą historię – odparł Czesiek. – Wiksa musi go zobaczyć i od razu uwierzyć, że może mu zaufać.
   – Żeby Wiksa rzeczywiście uwierzył, że możemy mu się przydać, musi zobaczyć, że zbyt dużo poświęciliśmy, by mieć inne wyjście – włączył się do rozmowy Topór.
   – Możesz jaśniej? – zapytałam patrząc na mężczyznę.  
   Topór przewrócił oczami, jakby zmuszony był tłumaczyć najbardziej oczywistą rzecz na świecie.
   – Pomyśl, ptaszyno – Mężczyzna stanął przede mną, a drwiący uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Gdybym pojawił się przed twoimi drzwiami z głową Wiksy w rękach, jakbyś zareagowała?
   Odpowiedź była jasna, jednak chciałam wiedzieć, do czego zmierza Topór.
   – Już odrzuciliśmy pomysł obcinania komukolwiek głowy – powiedział Rob.


   – Ale zastanowiliście się, czy to naprawdę aż tak zły pomysł?
   Mówiąc te słowa Topór spojrzał na mnie, uśmiechając się jeszcze szerzej.
   Gdyby nie okoliczności, nigdy bym nie pomyślała o zawiązywaniu z tym mężczyzną porozumienia. Tak – był dobrym przywódcą dla swoich ludzi, jednak było w nim coś, przez co nie mogło się mu w stu procentach zaufać. Jakaś nutka szaleństwa i nieprzewidywalności, przez które nie miało się pewności, co tak naprawdę planuje.
   – Żartujesz sobie? – z niedowierzaniem prychnął Rob.
   – Nie wyciągaj pochopnych wniosków, dzieciaku – Zerknął na niego mężczyzna. – Nie mówię tu o prawdziwej głowie żadnego z was, a już na pewno nie jej. Wiksa po pierwsze nie uwierzyłby, że zginęła, a nawet jeśli, to upewniłoby go to w tym, że może zaatakować klasztor od razu. A przecież nie o to wam chodzi, prawda? Potrzeba nam dowodu śmierci kogoś, kto naraził się zarówno Wiksie, jak i wam. I chyba wszyscy wiemy, kto jest tą osobą.

3
   Roztarłam skostniałe z zimna dłonie, przechadzając się po skwerze niedaleko rynku. Zerknęłam przy tym na swój zegarek, który wskazywał godzinę czwartą po południu. Czas płynął niemiłosiernie, a my wciąż znajdowaliśmy się daleko poza granicami klasztoru oraz Błoni. Zważając na niedawne wydarzenia oraz zagrożenie zombie, wyjazd do Nowogrodu był bardzo ryzykowny. Jednak nie mieliśmy innego wyjścia. Mogliśmy mieć tylko nadzieję, że broń oraz czujność zapewni nam bezpieczny powrót.
   Ostatni raz spojrzałam przez lornetkę, obserwując wąskie, brukowane uliczki, wpatrując się w okna i szukając w nich jakiegokolwiek ruchu. Oprócz kilku swobodnie powiewających na wietrze firanek z rozbitych szyb, niczego nie dostrzegłam. Odłożyłam więc ją na dach półciężarówki i zeszłam z przyczepy na ziemię. Również obserwujący otoczenie Radek drgnął, gdy obok niego stanęłam.
   – Jest tu spokojniej, niż ostatnim razem – powiedziałam.
   – Byłaś już tutaj? – zapytał brunet.
   – Mieszkałam tu – odparłam z melancholijnym uśmiechem. – Mam wrażenie, że jakby od tego czasu minęły wieki.
   – Może się tak zdawać – powiedział również się uśmiechając. – Ale kiedyś musiało być tu pięknie.
   – Kiedyś tak – westchnęłam patrząc na to, co stworzyła apokalipsa. Widząc to za gardło chwytał mnie ścisk.
   Ulice były puste, niewywiezione śmieci, rozkładające się ciała i fekalia zwierząt przynosiły okropny zapach, który panoszył się po okolicy. Kilka budynków wyglądało na spalone, a kilka na brutalnie splądrowane. Krajobraz ten nie różnił się za bardzo od innych miasteczek, w których miałam okazję być. Kilka wraków samochodów, jeden przewrócony do góry kołami, pozbawione szyb domy i kamienice. Nic szczególnego. Na lewo od małego warzywniaka znajdowały się  zawalone budynki, które wyglądały, jakby coś w nich wybuchło. To musiała być spora eksplozja, bo wielkie, betonowo-ceglane fragmenty dawnej kamienicy leżały teraz na całej długości jezdni.
   Gdy usłyszałam krótkie gwizdnięcie, oderwałam wzrok od ruin i spojrzałam na Maxa, Roba i Cześka, którzy stali kawałek dalej. W ich stronę szła niewielka grupka zombie, jednak nie ruszyłam pomóc im się z nią rozprawić. Nie byłoby to konieczne, gdyż trójka mężczyzn opracowała sprawny sposób na zajmowanie się ożywieńcami w takiej ilości.
   W spokoju obserwowałam więc, jak moi towarzysze formują szyk w kształcie strzałki i nie atakując zombie, pozwalają im się zbliżyć. Gdy truposze znajdowały się wystarczająco blisko nich, zadawali im mocne, a zarazem krótkie ciosy kijami. Dzięki temu pozbywali się ożywieńców w mgnieniu oka, ale i też chronili się nawzajem.
   – Nie jesteście przykładowym ojcem i synem – powiedziałam. – Ty i Topór.
   – To prawda – odparł  dziwnym tonem głosu Radek. – Nie jesteśmy.
   Dręczyły mnie pytania na temat tej relacji, jednak nie odważyłam się ich zadać. Sama widziałam, że relacje z rodzicami mogą być mocno popieprzone i widać było, że dla Radka był to trudny temat. Nie chciałam naciskać, ale ciekawiło mnie, co było powodem ich wzajemnej niechęci do siebie.
   – Mój ojciec to skurwiel – powiedział nagle Radek.  
   – Nie zaprzecz.
   – To, co robi teraz, nie jest najgorszym z jego poczynań – uwierz mi.
   – Chcesz mi o tym powiedzieć? – zapytałam.
   Radek zagryzł wargę odwracając się w drugą stronę i opierając o przyczepę auta.


   – Może innym razem – powiedział cicho.
   Na trójkę naszych towarzyszy znów ruszyła grupka zombie. Tym razem składała się ona z zaledwie czterech osobników, więc nie stanowiła dla mężczyzn wyzwania. Na moment jednak serce zaczęło mi szybciej bić, gdy Rob powalił jednego truposza uderzeniem w głowę, ale drugi już wyciągał po niego łapy. Na szczęście Max uratował go z opresji, przetrącając ożywieńcowi kark.
   – Mój ojciec też był skurwysynem – powiedziałam. – Gdy moja mama zachorowała, nie było go przy niej. Sukinsyn twierdził, że wyjeżdża służbowo, a tak naprawdę tworzył sobie nową rodzinkę na boku. Mamę, moją siostrę i mnie miał gdzieś.
   Wracanie myślami do tamtych czasów nie było dla mnie łatwe. Jedyną osobą w pełni znającą moją przeszłość był Rob. Jednak z Radkiem łączyła mnie pewna więź, dzięki której byłam w stanie się przed nim otworzyć.
   – Mama zmarła, gdy miałam szesnaście lat. Moja siostra była pełnoletnia, miała pracę i narzeczonego. Ojciec uznał, że to wystarczy, by mógł się zmyć i zacząć żyć z tamtą kobietą.
   – Kontaktował się później z tobą? – zapytał Radek.
   – Raz – Rozgoryczony uśmiech wpełzł mi na usta. – Tylko po to, by powiadomić mnie, że nie był wierny mamie już wiele lat wcześniej. Ten dupek zrobił tamtej kobiecie dziecko, zaraz po tym, jak wróciliśmy do kraju. Rozumiesz? Miałam młodszą siostrę o istnieniu której dowiedziałam się po dwunastu latach.
   – Poznałaś ją?
   Pokręciłam głową.
   – Kazałam ojcu zniknąć z życia mojego i mojej siostry. I zrobił to. Nawet nie próbował o nas walczyć.
   Nie wiedziałam, kim była moja przyrodnia siostra. Znałam tylko jej imię – Anna. Za to nienawidziłam ojca jeszcze bardziej, bo to było imię matki mojej mamy oraz moje drugie. To, że nazwał tak samo swojego bękarta, budziło we mnie wściekłość.
   – Przez mojego ojca moja mama podcięła sobie żyły – wypalił nagle Radek. – A ja ją znalazłem.
   – Przykro mi.
   – Mi też – Radek westchnął. – Oboje mamy ojców-skurwysynów.
   Uśmiechnęłam się patrząc na Radka. Tak – z całą pewnością łączyła nas więź.
   Gdy rozległ się dłuższy gwizd, oboje spojrzeliśmy na Maxa, Roba i Cześka, którzy stali obok kilku leżących na skwerze ciał. Razem z Radkiem ruszyliśmy w ich kierunku.
   – I co? – zapytałam.
   – Mamy siedmiu – oznajmił Czesiek, opierając ręce na biodrach. – Wszyscy tak podobni, jak tylko się dało.
   Spojrzałam na siódemkę zombie,  wyglądające niemal identycznie. Wszystkie były młodymi mężczyznami o jasnych oczach i twarzach pozbawionych ran lub z niewielką ich ilością. Znalezienie ich nie należało do najłatwiejszych rzeczy i zajęło nam prawie cały dzień. A to wszystko po to, by Wiksa uwierzył, że Adam nie żyje.
   – Osobiście stawiam na trójkę – Czesiek wskazał na jedno z ciał.
   Zombie rzeczywiście był podobny do Adama, jednak nie całkowicie.
   – Ma zbyt haczykowaty nos. I jest niższy – powiedziałam sceptycznie.
   – Potrzebujemy tylko głowy, a z nosem da się coś zrobić – odparł Max.
   – Moim zdaniem szósty jest lepszy – stwierdził Rob.
   Zagryzłam policzek, splatając ręce na piersi. Sama bardziej przychylałam się do propozycji Roba, jednak to nie ja powinnam ostatecznie zdecydować.
   – Co myślisz? – zapytałam Maxa.
   Max potarł kark, dłuższą chwilę obserwując wytypowane przez nas trupy. W końcu wskazał szóstego zombie.
   – Ten – powiedział. – Tylko ma za długie włosy.
   – To da się poprawić – odparł Czesiek sięgając po leżącą na przyczepie maczetę.
   Kilkoma ruchami odciął głowę od reszty ciała, po czym schował ją do worka. Radek przejął go z niesmakiem.
   – Topór już pewnie czeka na miejscu – powiedział Rob, mając na myśli umówione miejsce ich spotkania.
   – Więc nie każmy mu dłużej czekać – odparł Radek, posyłając mi krótkie spojrzenie.
   Brunet ruszył do auta, które stało niedaleko półciężarówki. W nim znajdowało się wszystko, co potrzebne było do drogi. Nikt nie wiedział, gdzie jest Wiksa, więc znalezienie go mogło zająć trochę czasu.
   – Uważaj na siebie – powiedziałam i objęłam Radka.
   – Na całe szczęście nie ma tu Libry, bo do końca próbowałaby mnie powstrzymać – odparł z nutką nostalgii w głosie.
   To nie był koniec, chociaż to właśnie czułam. Kolejny dzień w nowym świecie, tydzień, a potem miesiąc – wszystko to składało się na nowy początek. Nową szansę do życia, którą mogliśmy zmarnować w dowolny sposób lub też ją wykorzystać. Jednak by to się stało, musieliśmy stawić czoła wyzwaniu i nie zawieść tych, którzy nam ufali i w nas wierzyli. Musieliśmy zwyciężyć.
   Pozostali również wymienili uściski z Radkiem i pożegnali się z nim. Kilka chwil później nasza grupa rozdzieliła się. My pojechaliśmy z powrotem do klasztoru, a Radek podążył w nieznane.
Popołudniowe słońce przyjemnie grzało, a delikatny wiatr wcale nie aż tak chłodził, a raczej przynosił ukojenie. Za nami był kolejny trudny dzień, być może będący początkiem serii spokojnych. Co nas czekało? Nikt tego nie wiedział, lecz w tamtej chwili nie miało to nawet wielkiego znaczenia. Wciąż żyliśmy. Staliśmy o własnych siłach. Byliśmy niezłomni.
   A mimo to wiedziałam, że czeka nas najcięższa próba.
   Prawdziwa próba ognia.

1 komentarz:

  1. Dzień dobry!
    Z przyjemnością informuję Cię o II edycji przedwojennego konkursu literackiego „Już nie zapomnisz mnie”. Jeżeli chcesz podszkolić swoje pisarskie umiejętności, a przy okazji coś wygrać, ten konkurs jest właśnie dla Ciebie! Mimo że tematyka jest związana z dwudziestoleciem międzywojennym, można napisać opowiadanie w dowolnym klimacie oraz zarówno autorską opowieść, jak i fanfiction. Przewidziane są cenne nagrody, m.in. książki tematyczne, gazety, płyty CD, niespodzianki, ale przede wszystkim jest do wyboru dziesięć książek z różnych gatunków. Zapraszam Cię serdecznie do wzięcia udziału.
    przedwojenny-konkurs.blogspot.com
    Zapraszam również do wzięcia udziału w zabawach, gdzie także można zgarnąć nagrody książkowe.
    przedwojenne-zabawy.blogspot.com
    Pozdrawiam ciepło!
    Sovbedlly
    PS. Przepraszam za reklamę.

    OdpowiedzUsuń