niedziela, 20 stycznia 2019

ROZDZIAŁ 1 - POZORY (SASZA)

Witam ponownie!
Minęły cztery miesiące od ostatniego rozdziału The Last Days i jak obiecałam - w nowym roku wracam z kolejnym tomem. Przez ten czas pracowałam nie tylko nad fabułą trzeciej części, ale też postanowiłam poprawić poprzednie tomy. Nie sądziłam, że narobiłam w nich tak wiele błędów(zarówno ortograficznych jak i stylistycznych), przez co musiałam wprowadzić niewielkie, aczkolwiek widoczne zmiany. Tak więc niech nikogo nie zdziwi, gdy nagle siostra Saszy - Julia - zostanie nazwana Katią, a Adam zacznie wspominać o momentach z Wiksą, których wcześniej nie było (w takim wypadku w notce przed rozdziałem będę dawała odsyłacze do poprawionych rozdziałów lub szybko wyjaśnię fabułę). Wiem, że to może być dość problematyczne, ale obiecałam sobie nadać TLD bardziej profesjonalny wyraz, a czytając pierwsze rozdziały, mam ochotę sama siebie walnąć 😉
Co do trzeciego tomu - postanowiłam odejść od upierania się przy długich i monotonnych rozdziałów z wprowadzaniem mnóstwa nowych postaci oraz elementów. Spodziewajcie się, że niektóre części będą krótkie i zawrę w nich krótką, ale potrzebną scenę, po czym znów wrócę do innego bohatera. Stawiam na dynamikę. 
Co do pojawiania się nowych rozdziałów - plan jest, by pojawiały się co niedzielę, ale słowa dać nie mogę. Pewnie zdarzy się, że nowa część pojawi się z kilkudniowym opóźnieniem. Za cztery miesiące czeka mnie matura, a potem dorosłe życie, więc TLD zejdzie na drugi plan. Ale spokojnie - nie porzucę tej historii. 
A przynajmniej nie przez najbliższe, zaplanowane trzy tomy 😄 

☠☠☠

Nie było aż tak zimno, jak powinno być w styczniu – a raczej pod jego koniec, jak wynikało z kalendarza Edwarda. On, jako jedyny w klasztorze, zajmował się liczeniem czasu. Wszyscy inni mieszkańcy jakby nie zauważali upływających dni, skupieni tylko na tym obecnym. Wstawali rano, przygotowywali się do swoich zajęć, wykonywali je – bez słowa sprzeciwu czy narzekań, po czym wracali do łóżek. Nic innego się nie liczyło – tylko to, że minęła kolejna doba, którą udało się nam przeżyć.  
Od tygodni nie mieliśmy wieści o Wiksie, ani też żadnych oznak, że ten mógł znajdować się gdzieś w okolicy. Patrole, które wyruszały na zwiad po okolicy, nie przynosiły oczekiwanych efektów. Wiksa jakby zapadł się pod ziemię. To jednak wcale nie oznaczało, że byliśmy bezpieczni, choć wiele osób tak właśnie uważało. Ja nie.
To, co wydarzyło się w klasztorze przed paroma tygodniami, nauczyło mnie, że nie możemy opuścić gardy, nawet na milimetr. Nie, dopóki Wiksa żył, był gdzieś tam i tylko czekał, by uderzyć ponownie. Czułam – byłam wręcz przekonana, że to w końcu nastąpi. A wtedy będziemy gotowi – powtarzałam sobie w myślach te słowa, jakbym chciała je urzeczywistnić.
– Taran.
Drgnęłam, nagle wyrwana z przemyśleń. Spojrzałam na Maksa, marszcząc brwi.
– Co?
– Burzył mury. Taran. – Wskazał na trzymaną przeze mnie krzyżówkę. – Obudź się.
Chrząknęłam, siadając wygodniej w fotelu. Powoli zaczynałam cierpnąć, od kolejnej godziny, jaką spędziliśmy w samochodzie. Czekanie potrafiło być nie tyle irytujące, co męczące. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że może minąć jeszcze sporo minut, nim będziemy mogli rozpocząć akcję. W starciach z zombie, to niestety nie my rozdawaliśmy karty.
– Źle spałam – powiedziałam, nerwowo obracając długopis w palcach.
– Znowu koszmar? – Max zerknął na mnie uważnie.
Bez słowa skinęłam głową. Nie miałam ochoty opowiadać o tym, co często nawiedzało mnie w sennych marach. O tym, że mnie dręczyły, wiedział jedynie Max, ale nawet jemu nie chciałam ich opisywać. W końcu to były tylko sny, a my mieliśmy o wiele poważniejsze zmartwienia, niż moje nieprzespane noce.
– Czego dotyczą?
Puściłam krzyżówkę na kolana i spojrzałam na przyjaciela. Pomimo dość krótkiego czasu, jaki się znaliśmy, był dla mnie jak rodzina. Prawie jak Rob, ale z Maksem łączyła mnie o wiele bardziej silna więź. A zbudowana ona była na tym, przez co razem przeszliśmy i co o sobie wiedzieliśmy. Mimo to, wiele wolałam zatrzymać dla siebie.
– Wielu różnych rzeczy – odparłam wymijająco i wpisałam pasujące słowo do krzyżówki. – Dawniej Leopoldville. – Zastanowiłam się na głos. – Na osiem liter, trzecie „n”, a siódme „s”.
– Kinszasa – powiedział bez zastanowienia Max. Wiedział już, że nie ma co ciągnąć tematu moich koszmarów. Pod tym względem byliśmy tacy sami – trudne dla nas samych rzeczy, zostawialiśmy dla siebie.
Sięgnęłam do leżącego między moimi butami plecaka i wyjęłam z niego termos z kawą. Smakowała paskudnie, ale już dawno przestałam liczyć na coś lepszego, niż gorzka lura. Grunt, że choć trochę mnie rozbudzała. Max w tym czasie wciąż obserwował otoczenie, wypatrując nie tylko zagrożenia ze strony zombie, ale i znaku od naszych przyjaciół.
Pomimo wciąż realnego zagrożenia ze strony Wiksy, nie mogliśmy się zamknąć na stałe za murami klasztoru. Potrzebowaliśmy zapasów, które miał nam zapewnić wypad do Sulechowa. Ten znajdował się zaledwie trzydzieści kilometrów od Błoni, ale i tak nie czułam się spokojna. Wszędzie wypatrywałam wrogów, przez co dwie małe grupki, które spotkaliśmy podczas zwiadów, miały spore problemy w przyłączeniu się do nas. Zwyczajnie przestałam ufać obcym, a każdego człowieka traktowałam jak potencjalne zagrożenie. Gdyby nie zdrowy rozsądek pozostałych, pewnie dawno już popadłabym w paranoję.
– Ale się wloką – westchnęłam, podając Maksowi termos. Jego reakcja na kawę była taka sama, jak moja.
– Mają jeszcze dziesięć minut – powiedział, zerkając na swój zegarek.
Pochyliłam się do przodu, by lepiej widzieć niebo nad budynkami bloków. Tego dnia było bezchmurne, nieskazitelnie błękitne. Ostatnimi czasy coraz częściej się tak zdarzało. Uznawałam to za dobry znak dla zbliżającej się wiosny. Jeszcze nigdy tak na nią nie czekałam, jak wtedy. Zima nie była nam sprzymierzeńcem.
Nie mogąc znieść już tej bezczynności, sięgnęłam po krótkofalówkę.
– Harcerzyku, jesteś tam?
Max parsknął słysząc tą ksywkę, którą od pewnego czasu używała w stosunku do Roba Libra. Nie znosił jej, a ja nie mogłam się powstrzymać, by jej nie używać.
– Mówiłem ci coś na ten temat – odezwał się, nieco trzeszczący głos mojego brata.
– Wybacz. Jak wam idzie?
– Zaraz możemy zaczynać. Czekamy tylko na Librę i… Właśnie wróciła. Szykujcie się.
Zawiesiłam krótkofalówkę na pasku kabury i wyprostowałam się na fotelu. Max pochylił się do przodu, wypatrując na niebie sygnału, po którym mieliśmy wkroczyć. Od razu zauważyłam, że jest w stosunku do mnie chłodny.
– Jesteś zły? – zapytałam, sprawdzając stan magazynku w pistolecie. Robiłam to za każdym razem, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że ten jest pełen. Głupi nawyk.
– Nie – odparł krótko.
Spojrzałam wymownie na partnera i już miałam mu coś powiedzieć, gdy znów rozległ się głos w krótkofalówce. Tym razem należał do Cześka.
– Mamy propozycję.
Zdjęłam krótkofalówkę z paska i podałam ją Maksowi. Domyślałam się, o co może chodzić, więc ustalanie zasad tej „propozycji” zostawiłam swojemu partnerowi.  
– Słuchamy cię uważnie – powiedział, sięgając po leżącą na desce rozdzielczej czapce, którą założył.
– Mamy czternaście punktów na liście, w tym cztery czerwone – mówił HijsjskkjsCzesiek, gdy ja sięgnęłam po kartkę papieru z listą najpotrzebniejszych rzeczy w klasztorze. Czerwonym markerem zapisane były najistotniejsze, czyli antybiotyki, takie jak metronidazol i cyprofloksacyna, oraz środki odkażające. – Gramy siedem do trzech. Co wy na to?
Niepewna spojrzałam na Maksa. Znalezienie siedmiu rzeczy „standardowych” i trzech „czerwonych’ było trudne. Zazwyczaj zostawaliśmy przy pięciu do dwóch.
– Ty decyduj. – Wzruszyłam ramionami, kończąc przygotowywanie się.
– Jaka jest stawka? – zapytał do krótkofalówki Max.
– Tydzień nocnych wart – odezwała się Libra. – Plus piwo dla mnie, gdy już wygramy.
– To nie fair – powiedziałam przejmując urządzenie. – Was jest troje.
– I tak macie przewagę – prychnęła Libra. – Zawsze zbieracie wszystko.
To była prawda. Jakoś tak się zawsze działo, że Max i ja potrafiliśmy znaleźć miejsca, które nie były całkowicie lub w ogóle niesplądrowane. Tym sposobem uzupełniliśmy zapasy jedzenia w klasztorze na ponad miesiąc. Opłacało się sprawdzić zakorkowaną autostradę, którą pozostali od razu spisali na straty. Nikt nie spodziewał się, że w przewróconej ciężarówce znajdziemy cały transport puszkowanej żywności.
– Co myślisz? – zapytałam Maksa.
– Możemy zaryzykować – powiedział. – W sumie tydzień, to nie aż tak dużo.
W odpowiedzi jedynie prychnęłam. Nie wydawało mi się, by siedem nocy, spędzonych na zimnie, może mieć jakiekolwiek pozytywne strony.  
– To jak? Tchórzycie?
– Agata nie będzie tęsknić, gdy spędzisz te siedem dni na zewnątrz? – zapytał złośliwie Max.
– Pewnie nawet się ucieszy – odparł Czesiek.
Parsknęłam rozbawiona tą odpowiedzią.
Związek Cześka i Agaty dla nas wszystkich był zaskoczeniem nie tyle z powodu różnicy wieku, jaka między nimi była, a dlatego, że ta dwójka niezbyt za sobą przepadała. Najwidoczniej jednak powiedzenie „kto się czubi, ten się lubi” w tym przypadku zadziałało w pełni.
Nagły, ciągły sygnał alarmu zaskoczył nas, chociaż właśnie jego oczekiwaliśmy. Pośpiesznie chwyciłam za materiał zasłony na przedniej szybie, tym samym ukrywając naszą dwójkę przed wzrokiem zombie z zewnątrz. Tych jeszcze nie było, ale niechybnie podążali już do źródła hałasu. Obniżyłam się na siedzeniu, jednocześnie zadzierając głowę i wyglądając przez boczne okno. Pierwsze pokraczne sylwetki wyszły zza rogu. Odwróciłam się do Maksa i skinęłam mu głową. Ten również się obniżył.
Do dudniącego dźwięku kroków, który pojawił się jeszcze zanim zobaczyłam zombie, dołączyła symfonia jęków, warczenia i szurania. Sztywnych było naprawdę wielu – więcej, niż się spodziewaliśmy. Zakładaliśmy, że miasto takie jak Sulechów, szybko powinno się wyludnić. Pomyliliśmy się.
Skrzywiłam się, gdy poczułam odór zgnilizny i fekaliów. Zapach ten był tak nieprzyjemny, że mógł wywoływać wymioty, ale większość z nas już się do niego przyzwyczaiła. Poza tym zauważyłam, że zombie nie wydzielały już tak intensywnego zapachu, jak było to na początku. W jakiś też, niezbyt zauważalny sposób proces ich rozkładu zatrzymał się. Chociaż wciąż były kupą zgniłego mięsa na kościach, to nie rozpadali się, robaki na nich nie żerowały i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie miałoby się to zmienić. Nie wiedziałam, co było powodem tego braku zmian, ale miałam nadzieję, że przyczyną było zimno. Każdy chciał, by ożywieńce kiedyś zniknęły, ale nikt tak naprawdę nie był pewien, czy to kiedykolwiek nastąpi.
Początkowo pojawiły się tylko pojedyncze, ale później było ich coraz więcej i więcej. Po kilku minutach nieprzerwanego pochodu śmiało można było powiedzieć, że mieliśmy styczność ze stadem.
Szli, powłócząc za sobą nogami, a ich kolumna zdawała się nie mieć końca. Miałam już nawet obawy, że kilkoro z nich zapuści się w tereny, gdzie stało nasze auto, jakoś dostrzeże naszą dwójkę, schowaną w środku i zaalarmuje swoich towarzyszy. Gdyby tak się stało, horda mogłaby rozszarpać samochód a nawet przewrócić go.
Spojrzałam na Maksa pełnym lęku wzrokiem. Ten tylko ścisnął moją dłoń, dodając mi tym odwagi.
Setki zainfekowanych ciał przelało się przez ulicę, podążając za źródłem hałasu.  Był nim klakson auta, stojącego daleko od centrum. Dzięki pustce panującej w mieście, echo niosło się doskonale. Czasem to zjawisko było dla nas prawdziwym problemem, bo musieliśmy rezygnować z broni palnej i częściej poruszać się na własnych nogach. Każdy głośniejszy dźwięk mógł ściągnąć na nas zagrożenie skali takiej, jaką mieliśmy przed oczami.
Zombie szły powoli, lecz wytrwale. Wlekły jedną nogę za drugą, co jakiś czas upadając na licznych
nierównościach terenu lub potykając się o własne nogi. Ich często wymyślnie okaleczone i brudne ciała, wyblakła, cienka jak pergamin skóra, popękane, ciemne usta i ślady oparzeń lub ran, jakie zadali im inni ludzie, próbując się bronić.  Spora część miała wyraźne ubytki w owłosieniu, byli niemal łysi. Powoli dreptali przed siebie, krok za krokiem kołysząc się na boki. Ich ciche warczenie oraz jęki kumulowały się i niosły po okolicy na wiele kilometrów.
Mijały kolejne minuty, a końca hordy nadal nie było widać. Zaczynałam się niecierpliwić, a w głowie pojawiły mi się myśli, że zorganizowanie tego przeszukiwania bez sprawdzenia miasta było niemądrym pomysłem. W końcu jednak pochód zaczął się przerzedzać, a ja odetchnęłam z ulgą. Po kilku kolejnych minutach horda zmniejszyła się do kilkudziesięciu osobników, a potem już tylko do kilku. Po tym, jak za rogiem zniknął ostatni z nich, odczekaliśmy jeszcze chwilę, nim wyszliśmy z auta. Chłodne, styczniowe powietrze przesycone było fetorem rozkładu, a warczenie i jęki niosły się wciąż cichnącym echem.
– Dużo ich było – powiedział Max, zawieszając strzelbę na ramieniu.
– Łagodnie mówiąc – odparłam, zakładając plecak oraz czapkę z daszkiem. – Powinniśmy się tym martwić?
– A czym nie powinniśmy? – Max uśmiechnął się kwaśno. – Później się tym zajmiemy.
Miałam inne zdanie, ale nie chciałam się wtedy o to spierać. Jedna z zasad, które obowiązywały na zewnątrz, brzmiała: „Są niebezpieczni – pojedynczo czy w stadzie – ale nie wtedy, gdy idą w drugą stronę.”
Doszliśmy do końca uliczki, gdzie ostrożnie wyjrzeliśmy zza winkla. Na końcu ulicy wciąż widać było kilka niknących w oczach sylwetek. Gdy tylko ostatnia z nich zniknęła, ruszyliśmy w stronę mini centrum handlowego.
Okolica nie wyglądała na mocno zniszczoną, choć parę budynków zostało dotkniętych pierwszymi dniami ogólnej paniki. Te, które nie zostały w jakiś sposób zrujnowane, uległy działaniom szabrownikom. Niemal wszystkie okna w zasięgu wzroku zostały wybite, sporo mebli oraz najróżniejszych przedmiotów znalazły się poza swoim dotychczasowym miejscem przebywania. Zaniedbane, pozostawione na pastwę losu i rdzy samochody stały na chodnikach, środach ulic, czasem też zastygły rozbite na ścianach. Wyraźnie dawało się odczuć, że całe miasto, tak jak i wszystko wokoło umarło.
Przeszliśmy przez ulicę na drugą stronę, wchodząc na okalający centrum handlowe parking. Zniszczone przez deszcz oraz rozszarpane przez okoliczne zwierzęta śmieci, które kiedyś były produktami spożywczymi, gniły na czarnym asfalcie, wystawione na działanie pogody. Niektóre z tych kupek gnilstwa, okazały się być w rzeczywistości ludzkimi ciałami, w mocno zaawansowanym stopniu rozkładu.
– Spójrz. – Max zatrzymał się i wskazał na szyld, wiszący na końcu budynku. Ten wskazywał drogę, do znajdującej się za rogiem apteki.
– Albo strzał w dziesiątkę, albo w kolano – stwierdziłam, patrząc na zielony krzyż i na oplatającego puchar węża.
Apteka była niemniej nęcącym ludzi miejscem, niż sklep spożywczy, ale kalkulując sobie potrzeby klasztoru, jedzenie wygrywało.
– Warto zaryzykować – odparł mój towarzysz. – Idziemy?
Zagryzłam policzek, patrząc na wejście do centrum. Te nie zostało oszczędzone i w nie mniejszym stopniu zniszczone, co reszta okolicznych budynków. Być może wkład w tym nie mieli sami szabrownicy, a i Matka Natura. Dzięki rozbitym szybom w drzwiach wejściowych i w suficie, w środku zadomowiły się ptaki, a na podłogę zalała woda.
– Nie wiem, czy…
Nie zdążyłam dokończyć, gdy rozległ się nagły trzepot ptasich skrzydeł oraz krakanie. Z wnętrza centrum handlowego wyszła  pięcioosobowa grupka zombie. Najwyraźniej były to ostatki z hordy, która dopiero co przemierzyła miasto, ale z jakiegoś powodu nie ruszyła za resztą.  
Wyciągnęłam nóż zza paska i mocno ujęłam jego rękojeść. Max uczynił ponownie.
Przez ostatnie tygodnie uczyliśmy się mniej polegać na broni palnej, a więcej wysiłku wkładać w naukę walki nożem. Te były nie tylko cichsze, ale też pozwalały pewniej powalić napastnika i nie wzbudzić przy tym zainteresowania jego pobratymców.
Gdy tylko jeden z zarażonych znalazł się na tyle blisko mnie, bym mogła go sięgnąć, chwyciłam go za szyję i sprawnym ruchem ręki przebijałam się ostrzem przez podgardle aż do mózgu. Nie patyczkowałam się i nie czekałam, aż zombie zdążyłoby wyprowadzić swój własny atak. Była to szybka, brutalnie prosta śmierć. Postąpiłam tak samo w przypadku drugiego zainfekowanego, kątem oka obserwując Maxa. To, że był odporny na zarażenie wirusem wcale nie chroniło go przed wykrwawieniem się w wyniku przegryzionej aorty. Martwiłam się jednak na próżno, bo mój towarzysz radził sobie w walce nożem z całą pewnością lepiej, niż ja. Z całą pewnością miał do tego wrodzony talent. Ostatniego zarażonego załatwił wykonując zamach i kierując ostrze ku szyi zombie. Broń nie napotkała zbyt dużego oporu i przecięła niemal wszystkie miękkie tkanki, zatrzymując się dopiero na kręgach. Ostrze na moment utknęło gdzieś pomiędzy nimi, lecz ręka mojego przyjaciela wykonała jeszcze jeden, mocniejszy ruch nadgarstkiem, który spowodował uwolnienie się broni. Kości chrupnęły, a głowa ożywieńca niemal odpadła od ciała, trzymając się jedynie na paśmie skóry i mięśni.
– Paskudztwo – skrzywiłam się, podchodząc do częściowo zdekapitowanego truposza. Dolna szczęka ożywieńca nadal intensywnie pracowała, a dźwięki, jaki powstawał przy zderzeniu się brudnych zębów, sprawiał, że przechodziły mnie ciarki. Zakończyłam resztkę marnego żywota zarażonego wbijając nóż w jego oczodół.
– Jeszcze się nie przyzwyczaiłaś? – Max wytarł nóż w kurtkę zombie.
– Raczej nie zaakceptowałam – uściśliłam. – Dobra. Idź, zorientuj się, czy w ogóle jest sens sprawdzania tej apteki, a ja tu poczekam i dopilnuję, żeby nie zaskoczyli nas inni, spóźnieni maruderzy.
Mina Maxa jasno mówiła, że nie podzielał mojej pewności, co do mojego pomysłu. W sumie bardzo bym się zdziwiła, gdyby było inaczej.  
– To tuż za rogiem, Max – powiedziałam, przewracając oczami. – Niecałe dwadzieścia metrów.
– Muszę ci przypominać, co się dzieje, gdy się rozdzielamy? – zapytał wymownie.
– Niecałe dwadzieścia metrów – powtórzyłam, starając się nie zabrzmieć na zbyt zirytowaną. – Będę grzeczna, obiecuję.
Stawianie na swoim zazwyczaj wychodziło mi łatwo, ale nie w stosunku do Maksa. Jego ciężko mi było przekonać do swoich racji, nawet jeśli te były wyraźne. Chociaż ta zbytnia troska przyjaciela o mnie nieraz była denerwująca, to wiedziałam, że nie uda mi się mu tego wyperswadować. Max już taki był.
– Trzy minuty – powiedział w końcu, choć dalej nie był przekonany.
– I ani chwili więcej – odparłam, posyłając mu swój najlepszy uśmiech. Ten tylko przewrócił oczami.
– Kiedyś mnie wykończysz – westchnął.
– Pewnie tak będzie. – Poklepałam go po plecach i pchnęłam lekko w stronę apteki. Odprowadziłam go wzrokiem, z coraz bardziej blednącym uśmiechem, po którym w końcu nie pozostał nawet ślad.
Podeszłam do jednego z aut, które znajdowało się na parkingu, i usiadłam na fotelu kierowcy. W odbiciu lusterka zobaczyłam ciemne łuki, rysujące się pod moimi oczami – skutki kilku nieprzespanych godzin. Przez chwilę patrzyłam tępo w swoje obicie, po czym przymknęłam oczy. Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadłam w płytką drzemkę – w końcu pierwszy raz, od wielu dni, obyło się bez koszmarów.
Nie wiedziałam, dlaczego te mnie nawiedzały. Może to była wina stresu, strachu czy po prostu wyrzutów sumienia. Wszystko to razem przeradzało się w senne horrory, przez które nieraz budziłam się w nocy z niemym krzykiem na ustach. To było wyczerpujące.
Już znajdowałam się na granicy głębokiego snu, gdy nagle usłyszałam głosy. Ludzkie głosy.
Ledwie zobaczyłam trójkę mężczyzn, wyłaniających się zza rogu marketu, a już rzuciłam się na podłogę auta. Przestrzeń między fotelem, a pedałami nie oferowała sporo miejsca, ale jakoś udało mi się tam skryć, w tym samym czasie chwytając klamkę drzwi i przymykając je. Zrobiłam to w samą porę, bo chwilę później głosy stały się wyraźniejsze i doszły do nich też odgłosy kroków.
– Co za syf!
– Przymknij się, idioto! – syknął inny, bardziej dojrzały głos. – Chcesz ściągnąć na nas tamto stado?
– Te, panienki, patrzcie na to.
Odważyłam się lekko pochylić do przodu, dzięki czemu mogłam wyjrzeć przez szparę między drzwiami. Zobaczyłam dwójkę młodych mężczyzn i jednego, który zbliżał się do czterdziestki. Ten ostatni był łysy, barczysty i niemal nie miał szyi. Na jednym z potężnych ramion opierał kij bejsbolowy ponabijany gwoźdźmi. Jego towarzysze również nie wyglądali na przyjaznych, choć z całą pewnością nie byli tak groźni, jak najstarszy z nich.
– Jeszcze świeże – powiedział najstarszy, trącając butem jednego z zabitych przeze mnie i Maksa zombie. – Ktoś tu był.
– Albo wciąż jest – stwierdził chłopak o jasnych, prawie białych włosach i o bardzo jasnej karnacji.
– Maniek, sprawdź sklep.
– Sam? – Oburzył się chłopak z czerwoną, wełnianą czapką na głowie.
– Przecież nie każę ci wchodzić do środka – warknął zirytowany mężczyzna. – Wywołaj zdechlaków. Może nie wszystkie poszły za stadem.
Chłopak w czapce niechętnie ruszył w stronę supermarketu, znikając mi tym samym z pola widzenia. Pozostała dwójka zaczęła rozglądać się wokoło, nie odzywając się do siebie ani słowem.
Ostrożnie, ważąc każdy ruch, wyciągnęłam z kabury pistolet. Miałam nieprzyjemne przeczucie, że moja kryjówka może zostać odkryta, a wtedy musiałabym zadziałać.
Gdzie jesteś, Max? – zapytałam się w myślach, unosząc lekko głowę w stronę apteki. Nie zobaczyłam tam nikogo.
Coś trzasnęło.
Drgnęłam na ten niespodziewany dźwięk, po którym zaraz nastąpił kolejny, identyczny.  To brzmiało jak uderzanie czymś twardym w metal, a huk, jaki przy tym powstawał, z całą pewnością słychać było w promieniu stu metrów.
– Chyba pusto! – zakomunikował Maniek.
– Nie drzyj się, idioto – mruknął jasnowłosy, a jego głos zabrzmiał z niepokojąco bliska.
Cała się spięłam, gdy zobaczyłam znoszone buty, zmierzające w stronę mojej kryjówki. Mocniej ścisnęłam pistolet, gdy jasnowłosy oparł się plecami o bok mojego auta. Na razie pozostałam dla niego niewidoczna, ale gdyby tylko obrócił głowę o kilka stopni w prawo…
Zimny pot spłynął mi po karku, gdy zorientowałam się, że mój pistolet nie jest odbezpieczony. Gdybym musiała zadziałać szybko, czekałaby mnie niemiła niespodzianka. Kątem oka spojrzałam na jasnowłosego, który rozmawiał ze swoimi towarzyszami. Miałam nadzieję, że ich głosy zagłuszą kliknięcie, które postanie podczas odciągania bezpiecznika. Gdy rozległ się cichy trzask, zacisnęłam zęby i znieruchomiałam. Stojący najbliżej młody mężczyzna drgnął.
– Co to było? – Wyprostował się.
– Co niby? – zapytał, sądząc po głosie, Maniek.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mocnym kopnięciem otworzyłam drzwi auta, które uderzyły jasnowłosego w bok. Ten zatoczył się do tyłu, zdezorientowany i krzywiący z bólu. Wyskoczyłam z auta i wymierzyłam w najstarszego mężczyznę.


– Zostańcie tam, gdzie jesteście – powiedziałam, podtrzymując prawą dłoń, trzymającą pistolet, lewą i mierząc wzrokiem mężczyznę. Nie przestawałam przy tym obserwować pozostałej dwójki.
– Hej! Hej! – Najstarszy uniósł ręce, ale wcale nie wyglądał na skorego podporządkować się broni. – Po co te nerwy? Pogadajmy.
– Nie ma o czym – powiedziałam, obserwując jasnowłosego. Wyglądał, jakby coś knuł. – Byłam tu pierwsza. Odejdźcie i rozwiążmy to bez niepotrzebnego rozlewu krwi.
– Rozlewu krwi? – Chłopak w czapce parsknął rozbawiony. – Daj spokój. Jesteś sama, a nas jest trzech.
– Przymknij się, idioto – syknął Maniek, karcąc chłopaka. – Respekt wobec broni – mówi ci to coś, przygłupie?
Młody nie zareagował, ale wyraźnie stracił na odwadze.
– Nikt nikogo nie musi zabijać. – Maniek znów zwrócił się do mnie, jednocześnie postępując kilka kroków na przód. – Przecież możemy się dogadać. To ciężkie czasy. Żywi muszą trzymać się razem.
Mówił spokojnie, w innych okolicznościach pewnie uznałabym go za przyjaznego gościa. Jednak wtedy czułam, że jest z nim coś nie tak. Coś, czego nie potrafiłam na tamtą chwilę dostrzec.
– Przecież nie chcesz nas zabić.
– Zrobię to, do czego mnie zmusicie – odparłam. – Mówię po raz ostatni: odejdźcie.
Mężczyzna zatrzymał się, a szeroki uśmiech rozciągnął mu usta. Całkowicie odwrócił moją uwagę od ręki, która powędrowała na plecy.
– Przykro mi, ale odpowiedź brzmi: nie.
Pistolet nagle pojawił się w jego dłoni, co zarejestrowałam dopiero wtedy, gdy lufa wymierzyła we mnie. Działając całkowicie odruchowo, zgięłam palec na spuście, zupełnie nie myśląc o nierozwadze tego czynu. Było już jednak za późno. Głowa Mańka eksplodowała, niczym krwawy wulkan, a bezwładne już ciało osunęło się na ziemię. To było niepotrzebne – pomyślałam patrząc na rozlewającą się kałużę czerwieni.
– Ty suko! – krzyk jasnowłosego otrzeźwił mnie w momencie, gdy chłopak miał już w dłoni pistolet swojego martwego towarzysza. Pierwsza kula śmignęła obok mnie, zmuszając do ucieczki.
Wpadłam do supermarketu, przeciskając się przez bramkę, która była częściowo zablokowana, przez leżący na podłodze wózek. Gdy tylko znalazłam się za jednym z kilkudziesięciu regałów, uniosłam dłoń do twarzy. Nie widziałam zbyt dobrze, ale czułam wyraźnie ciepło spływającej krwi. Z kieszeni wyciągnęłam chustkę, którą ścisnęłam w ręce. Poczułam piekący ból, który dało się wytrzymać. Wyjrzałam zza rogu, by rozeznać się w sytuacji.
Jasnowłosy przystanął w otwartych drzwiach supermarketu i wolno obracał głową w obie strony. Prawdopodobnie po to, by przyzwyczaić wzrok do półmroku, panującym w całym sklepie.
– Wiem, że tu jesteś. - Usłyszałam jego prześmiewczy głos. Był taki pewny siebie. – Zabiłaś nam kumpla, ale na twoje szczęście go nie lubiliśmy. Teraz możesz zrobić dwie rzeczy: wyjść i ocalić życie, albo wciąż się ukrywać i prawdopodobnie zginąć. Twój wybór.
Pieprzeniepomyślałam, bezszelestnie ruszając w głąb sklepu. Chwilowo upośledzony zmysł wzroku zrehabilitował się, wyostrzając słuch. Dzięki temu mogłam dosłyszeć, że jasnowłosy również posuwa się do przodu.
Dotarłam do alejki, która zaczynała przechodzić w część, gdzie można było zaopatrzyć się w tanie, często podrobione ciuchy. Tutaj także musiałam uważać, gdzie stąpam, bo podłogę zaścielały produkty wyrzucone z przewróconych wózków.
– Chcę tylko pogadać! – zawołał jasnowłosy. Jego głos zabrzmiał niepokojąco blisko.
Przycupnęłam, gdy stanęłam przed dwiema przewróconymi półkami, tworzącymi marną imitację wieży Eiffla. Niemal na czworakach przepełzłam po zimnych  płytkach, kierując się wciąż do przodu. Widziałam już przejście między regałami, w które mogłam skręcić i biegiem udać się w kierunku wyjścia, gdy coś zachrzęściło pode mną. Przeklęłam siarczyście, gdy metalizowana folia chipsów wydała dźwięk, niosący się po całej sali. To z całą pewnością pomogło jasnowłosemu  mnie namierzyć.
– Słyszę cię. – Usłyszałam paskudny rechot, a potem odgłos przewracanych rzeczy i szybki dźwięk kroków.
Podniosłam się z podłogi, ale wciąż byłam mocno skulona. Biegiem ruszyłam w głąb przejścia, które zauważyłam wcześniej. Zachowanie ciszy przestało już być ważne.
Byłam już tylko kilka metrów od zbawiennej drogi do wyjścia, gdy nagle znalazłam się w oślepiającym świetle. Ledwo co przyzwyczajone do mroku oczu nie były na to gotowe. Na moment oślepłam.
– Widzę cię!
Kurwa.
Kierowana odruchem oraz paniką, na oślep skręciłam w lewo. Dostrzegłam półki wypełnione artykułami higienicznymi. Późno dostrzegłam swój błąd, ale nie było już czasu, by zawrócić. Odgłos kroków był coraz bliższy.
– Zatrzymaj się! – Jasnowłosy brzmiał na mocno zirytowanego.
Zobaczyłam go, albo raczej jego mroczną sylwetkę. Biegł ku mnie, oddzielony tylko przez ustawione w rzędzie lodówki. Znów zadziałał u mnie czysty instynkt, zmuszający do przyśpieszenia biegu, zamiast logicznego odwrotu. Ślizgiem wjechałam pomiędzy dwa regały, dzięki czemu nie tylko zmyliłam ścigającego, ale i znalazłam się na prostej drodze do wyjścia.
– Ty suko!
Nie zareagowałam na obrazę, tylko jeszcze bardziej przyśpieszyłam. Byłam tak blisko wyjścia, że widziałam światło słońca, wpadające przed drzwi. Wystarczyło tylko…
Ból. To poczułam, gdy czarna postać wypadła z nie wiadomo skąd i otoczyła mnie ramionami. Razem wpadliśmy na regał z tandetnymi ozdobami, które pod wpływem uderzenia spadły na podłogę.
Czułam na sobie ciężar czyjegoś ciała, który przygniatał mnie do zimnej posadzki. Próbowałam się spod niego wydostać, jednak ten był zbyt duży. Nagle jednak zniknął.
– Jebana suka!
Poczułam silne uderzenie na wysokości nerek, przez które przewróciłam się na brzuch, tracąc oddech. Choć ból był spory, zaczęłam się podnosić. Czułam smak krwi w ustach. Prawdopodobnie podczas zderzenia przegryzłam sobie język. To by mogło się zgadzać, bo ten pulsował.
– Prawie ci zwiała. – Drugi z chłopaków z wyraźną pretensją zwrócił się do swojego kompana.
– Nie moja wina, że jest taka szybka – powiedział na swoją obronę jasnowłosy.
– Jebać to – mruknął ten drugi i schylił się, by złapać mnie za włosy. Mimo swojej dość wątłej postury miał wystarczająco dużo siły, by postawić mnie na nogi. – Dokąd się tak śpieszyłaś?
– Spieprzaj – syknęłam, niemal plując mu tym słowem w twarz.
Nie widziałam wyraźnie jego twarzy. Panujące wokół ciemności rozpraszała jedynie blada poświata, wpadająca przez jeden z kilku świetlików w suficie. To niewiele dawało. Twarze obu napastników były bezkształtne i niemal nie do opisania. Zdołałam jedynie dostrzec jasną karnację stojącego nieopodal jasnowłosego, a u drugiego chłopaka garbaty nos i grzywkę ciemnych włosów.
– Najpierw chcieliśmy tylko pogadać, ale teraz… – nie dokończył, najpierw lustrując mnie całą, a potem wymienił porozumiewawcze spojrzenie z kompanem. Mogłam się tylko domyślać, jakie fantazje mogły się roić w tych niedorozwiniętych łbach.
Dobrze wiem, czego chcesz, ty parszywy skurwielu – pomyślałam, dyskretnie wsuwając dłoń do rękawa kurtki. Sztywność schowanego tam noża do tapet jeszcze nigdy nie była tak kojąca. Przesunęłam palcami wzdłuż narzędzia, aż natrafiłam na plastikową zębatkę, służącą do wysunięcia cienkiego, aczkolwiek ostrego noża. Przekręciłam go. Rozległ się cichy trzask, ale tamci najwyraźniej go nie dosłyszeli.
– Daję wam szansę – powiedziałam. Dźwięk mojego głosu zagłuszył kolejne trzaski. – Odejdźcie.
– Po tym, jak zabiłaś Mańka? – Jasnowłosy parsknął. – Zapomnij, szmato!
– Zamknij się, kretynie! – Chłopak złapał mnie za ramię i pociągnął na bok. – Ja zdecyduję, co z nią zrobimy! Ty się zamknij i pilnuj, czy zdechlaki się nie złażą!
Dzięki tej krótkiej wymianie zdań udało mi się wysunąć ostrze noża na odpowiednią długość. Wystarczyło tylko podwinąć rękaw i…
Usłyszałam kliknięcie. To był jeden z tych dźwięków, które zna się od razu, bo słyszało się je już tyle razy, by wryły się w pamięć. Dlatego doskonale wiedziałam, co po nim nastąpi i skuliłam się.
Huk, jaki rozszedł się po sklepie, pewnie zaalarmował wszystkie trupy, które znajdowały się w promieniu kilometra od sklepu, dlatego nie traciłam czasu. Wykorzystując zdezorientowanie trzymającego mnie chłopaka, cięłam ostrzem prosto w jego szyję. Gorąca krew trysnęła mi na twarz, zanim ten zatamował ją dłońmi. A przynajmniej próbował.
– To była ta szansa – powiedziałam, ocierając oczy. – Mogliście z niej skorzystać.
– W porządku? – Usłyszałam głos Maksa, który wyszedł z mroku.
Skinęłam głową, choć nie byłam pewna, czy zobaczył to w tym ciemnościach.
– A ty? – zapytałam.
Młody mężczyzna wił się na podłodze, jak rażony prądem. Ruchy te szybko jednak ustały. Wykrwawianie się w wyniku podcięcia gardła było dość szybką śmiercią. 
– Chodźmy stąd.
– Nie. – Pokręciłam głową i otarłam rękawem wargę. Na ciemnozielonym materiale kurtki pozostała brunatna smuga. – Jesteśmy tu, więc zróbmy to, co zaplanowaliśmy.
Max nie wyglądał na skorego do zastosowania się do moich słów, ale nic też nie powiedział. Razem zabraliśmy się do przeszukiwania półek w alejce, w której oboje byliśmy i stopniowo przemieszczaliśmy się w głąb sklepu. Po kilku minutach zapełniliśmy pierwsze koszyki i zaczynaliśmy wrzucać produkty do kolejnych. Śmiało mogłam powiedzieć, że był to spory łup.
– Żeby to chociaż było warte takiego poświęcenia – westchnęłam, zgarniając z półki kilka paczek ryżu, które się zachowały. Te jednak – choć bezsprzecznie przydatne – nie mogły nam zapewnić wygrania zakładu z Robem i Cześkiem. Stawką przeważającą o zwycięstwie byłyby leki, a nie żywność.
– I tak wygraliśmy – powiedział Max dziwnie zadowolony.
– Jak to?
Brunet sięgnął do kieszeni kurtki, skąd wyciągnął szklaną buteleczkę z tabletkami.
– Nie wierzę! – Niemal wyrwałam mu słoiczek metronidazolu z dłoni. – Jak to znalazłeś?
– Mówiłem, że zawsze warto sprawdzać dwa razy – odparł. – W aptece pozostało jeszcze całkiem sporo towaru. Czesiek i Rob odmrożą sobie jaja na mrozie.
To mógł być jednak dobry dzień.
Zabraliśmy się za zbieranie i wynoszenie wszystkiego, co pozostało na półkach, a było tego wystarczająco dużo, by udało nam się przetrwać kolejny tydzień przy racjonalnym wydawaniu żywności. Wręcz nie mogłam się doczekać wiosny i momentu, gdy moglibyśmy wcielić w życie plan naszego ogrodu. W tej wizji przyszłości klasztoru nie było miejsca dla Wiksy.
Podniosłam pierwszy, wypełniony prowiantem koszyk i rozejrzałam się za Maksem. Ten stał obok jednej z kas, za którą znajdowały się półki z alkoholami oraz papierosami.
– Hej! – oburzył się, gdy wyrwałam mu paczkę, nim w ogóle zdążył odpieczętować ją z folii.
– Mówiłam ci coś na ten temat – Schowałam papierosy do swojej kieszeni. – Żadnego palenia.
– Nie da się rzucić od razu – burknął wrzucając do koszyka resztę produktów.
Przewróciłam oczami, po raz setny słysząc tą samą wymówkę. Dzięki temu mój wzrok padł na leżące na podłodze, częściowo schowane pod ladą, prostokątne pudełko.
– Masz – podałam Maksowi paczkę. Jego chwilowa radość ustąpiła niedowierzaniu, a potem i bezsilności.
– Nie dość, że cienkie, to i mentolowe. Świetnie – skomentował z kwaśnym uśmiechem. – Poczuję się znów jak w gimnazjum.
Uśmiechnęłam się podnosząc swój koszyk.
– Ale będziesz zdrowszy. Potrzebuję cię sprawnego, a nie duszącego się po dwudziestu metrach biegu.
Wyszliśmy na zewnątrz, pakując żywność do metalowych wózków. Łatwiej było dowieść je do naszej ciężarówki, niż przyjechać nią pod sklep. Ulice w tej części miasta były praktycznie nieprzejezdne.
Po prawie godzinie zapełniliśmy trzy wózki, a odzewu ze strony grupy Roba wciąż nie było. Miałam nadzieję, że dlatego, że są bardzo zajęci, a nie z powodu kłopotów, w które mogli wpaść. Oni mieli za zadanie sprawdzić centrum kryzysowe urządzone w ratuszu, co nie było zbyt ryzykowne, ale mimo to i tak się obawiałam. Wystarczył jeden zombie, by cały plan się posypał, a co dopiero, jeśli wpadliby na grupę, którą wywabiliśmy z miasta.
– Możemy już wracać – oświadczył Max, po tym jak wrzucił do wózka ostatnie puszki.
Rozejrzałam się wokoło, szukając wśród nielicznych aut czegoś, co jeszcze mogłoby się nam przydać. Wtedy mój wzrok padł na stojącego nieopodal opla.
– Poczekaj chwilę.
Podeszłam do auta i ze środka wyjęłam bujany fotelik oraz torbę. Znajdowały się w niej ubrania, co prawda należące do chłopca, ale to już nie miało znaczenia.
– Nadia szybko rośnie – wyjaśniłam.
– Spodoba jej się bluzka w wyścigówki? – zapytał sceptycznie Max.
– Ma dwa miesiące – przypomniałam mu. – Jej to obojętne, co ma na sobie.
Podałam torbę z ubrankami Maksowi, a sama zabrałam jeszcze kilka zabawek, które leżały na podłodze auta. Tych w klasztorze nie było, a Nadii chciałam zapewnić choć odrobinę dzieciństwa.
– Zżyłaś się z nią – zauważył Max.
– Wiem, jak to jest nie mieć rodziny – odparłam, z rozrzewnieniem patrząc na brązowego, pluszowego misia. Kiedyś miałam podobnego. – Ty z resztą też.
Czasami bardzo żałowałam, że nie zrobiłam wszystkiego, by odnaleźć Katię, jej męża i mojego siostrzeńca. Wybrałam przyjaciół oraz walkę dla nich i za nich. Przez to stali się oni dla mnie nową, równie ważną rodziną, dla której gotowa byłam zrobić wszystko. Ceną za to był ciągły strach, nieprzespane noce i poczucie, że odpowiedzialność za każdą następną porażkę będzie tylko i wyłącznie moją winą. Mimo to gotów byłam to wszystko wytrzymać, jeśli tylko mogłabym zapewnić klasztorowi bezpieczeństwo i tym, którzy tam mieszkają.
– Myślisz, że postępujemy dobrze? – zapytałam, przenosząc rzeczy z wózka do furgonetki.
– Z czym?
– Z tym – oparłam się o pusty już wózek – że trzymamy Adama zamkniętego, jakby rzeczywiście był dla nas zagrożeniem. 
Z Maksem nie poruszaliśmy tego tematu Adama i nie rozmawialiśmy też o tym, co miało się z nim stać. Nie mógł do końca życia siedzieć zamknięty w celi, ale wypuszczenie go też nie wchodziło w grę. Ludzie rozerwaliby go na strzępy, gdyby tylko dać im ku temu okazję. Dlatego też zamknięcie było dla niego jednocześnie najlepszym i najgorszym wyjściem.
– Na razie nic nie możemy na to poradzić – powiedział Max, wyraźnie skonfundowany.
– W sumie, to możemy – powiedziałam, nim w ogóle zdążyłam przemyśleć te słowa.
– Co masz na myśli?
Zagryzłam policzek, starając się jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Niestety żadne rozwiązanie nie chciało mi przyjść do głowy.
– To, że Adam mógłby odejść z klasztoru.
Nie doczekałam się reakcji Maksa na moje słowa, ale dobrze wiedziałam, że nie będzie ona entuzjastyczna.


I wtedy odezwała się krótkofalówka, a w niej głos Roba. Drgnęłam, patrząc na przypięte do mojego biodra urządzenie.
– Sasza? Max? Jesteście tam? – Głos mojego brata był cichy, jakby ten nie mógł mówić. – Jedziemy do punktu C.

Świetnie – pomyślałam, pełna jak najgorszych przeczuć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz