Witam ponownie!
Minęły cztery miesiące od ostatniego rozdziału The Last Days i jak obiecałam - w nowym roku wracam z kolejnym tomem. Przez ten czas pracowałam nie tylko nad fabułą trzeciej części, ale też postanowiłam poprawić poprzednie tomy. Nie sądziłam, że narobiłam w nich tak wiele błędów(zarówno ortograficznych jak i stylistycznych), przez co musiałam wprowadzić niewielkie, aczkolwiek widoczne zmiany. Tak więc niech nikogo nie zdziwi, gdy nagle siostra Saszy - Julia - zostanie nazwana Katią, a Adam zacznie wspominać o momentach z Wiksą, których wcześniej nie było (w takim wypadku w notce przed rozdziałem będę dawała odsyłacze do poprawionych rozdziałów lub szybko wyjaśnię fabułę). Wiem, że to może być dość problematyczne, ale obiecałam sobie nadać TLD bardziej profesjonalny wyraz, a czytając pierwsze rozdziały, mam ochotę sama siebie walnąć 😉
Co do trzeciego tomu - postanowiłam odejść od upierania się przy długich i monotonnych rozdziałów z wprowadzaniem mnóstwa nowych postaci oraz elementów. Spodziewajcie się, że niektóre części będą krótkie i zawrę w nich krótką, ale potrzebną scenę, po czym znów wrócę do innego bohatera. Stawiam na dynamikę.
Co do pojawiania się nowych rozdziałów - plan jest, by pojawiały się co niedzielę, ale słowa dać nie mogę. Pewnie zdarzy się, że nowa część pojawi się z kilkudniowym opóźnieniem. Za cztery miesiące czeka mnie matura, a potem dorosłe życie, więc TLD zejdzie na drugi plan. Ale spokojnie - nie porzucę tej historii.
A przynajmniej nie przez najbliższe, zaplanowane trzy tomy 😄
☠☠☠
Nie
było aż tak zimno, jak powinno być w styczniu – a raczej pod jego koniec, jak
wynikało z kalendarza Edwarda. On, jako jedyny w klasztorze, zajmował się
liczeniem czasu. Wszyscy inni mieszkańcy jakby nie zauważali upływających dni,
skupieni tylko na tym obecnym. Wstawali rano, przygotowywali się do swoich
zajęć, wykonywali je – bez słowa sprzeciwu czy narzekań, po czym wracali do
łóżek. Nic innego się nie liczyło – tylko to, że minęła kolejna doba, którą
udało się nam przeżyć.
Od
tygodni nie mieliśmy wieści o Wiksie, ani też żadnych oznak, że ten mógł
znajdować się gdzieś w okolicy. Patrole, które wyruszały na zwiad po okolicy,
nie przynosiły oczekiwanych efektów. Wiksa jakby zapadł się pod ziemię. To
jednak wcale nie oznaczało, że byliśmy bezpieczni, choć wiele osób tak właśnie uważało.
Ja nie.
To, co
wydarzyło się w klasztorze przed paroma tygodniami, nauczyło mnie, że nie
możemy opuścić gardy, nawet na milimetr. Nie, dopóki Wiksa żył, był gdzieś tam
i tylko czekał, by uderzyć ponownie. Czułam – byłam wręcz przekonana, że to w
końcu nastąpi. A wtedy będziemy gotowi – powtarzałam sobie w myślach te słowa,
jakbym chciała je urzeczywistnić.
–
Taran.
Drgnęłam,
nagle wyrwana z przemyśleń. Spojrzałam na Maksa, marszcząc brwi.
– Co?
–
Burzył mury. Taran. – Wskazał na trzymaną przeze mnie krzyżówkę. – Obudź się.
Chrząknęłam,
siadając wygodniej w fotelu. Powoli zaczynałam cierpnąć, od kolejnej godziny,
jaką spędziliśmy w samochodzie. Czekanie potrafiło być nie tyle irytujące, co
męczące. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że może minąć jeszcze sporo minut,
nim będziemy mogli rozpocząć akcję. W starciach z zombie, to niestety nie my
rozdawaliśmy karty.
– Źle
spałam – powiedziałam, nerwowo obracając długopis w palcach.
– Znowu
koszmar? – Max zerknął na mnie uważnie.
Bez
słowa skinęłam głową. Nie miałam ochoty opowiadać o tym, co często nawiedzało
mnie w sennych marach. O tym, że mnie dręczyły, wiedział jedynie Max, ale nawet
jemu nie chciałam ich opisywać. W końcu to były tylko sny, a my mieliśmy o
wiele poważniejsze zmartwienia, niż moje nieprzespane noce.
– Czego
dotyczą?
Puściłam
krzyżówkę na kolana i spojrzałam na przyjaciela. Pomimo dość krótkiego czasu,
jaki się znaliśmy, był dla mnie jak rodzina. Prawie jak Rob, ale z Maksem łączyła
mnie o wiele bardziej silna więź. A zbudowana ona była na tym, przez co razem
przeszliśmy i co o sobie wiedzieliśmy. Mimo to, wiele wolałam zatrzymać dla
siebie.
– Wielu
różnych rzeczy – odparłam wymijająco i wpisałam pasujące słowo do krzyżówki. – Dawniej
Leopoldville. – Zastanowiłam się na głos. – Na osiem liter, trzecie „n”, a
siódme „s”.
–
Kinszasa – powiedział bez zastanowienia Max. Wiedział już, że nie ma co ciągnąć
tematu moich koszmarów. Pod tym względem byliśmy tacy sami – trudne dla nas samych
rzeczy, zostawialiśmy dla siebie.
Sięgnęłam
do leżącego między moimi butami plecaka i wyjęłam z niego termos z kawą.
Smakowała paskudnie, ale już dawno przestałam liczyć na coś lepszego, niż
gorzka lura. Grunt, że choć trochę mnie rozbudzała. Max w tym czasie wciąż
obserwował otoczenie, wypatrując nie tylko zagrożenia ze strony zombie, ale i
znaku od naszych przyjaciół.
Pomimo
wciąż realnego zagrożenia ze strony Wiksy, nie mogliśmy się zamknąć na stałe za
murami klasztoru. Potrzebowaliśmy zapasów, które miał nam zapewnić wypad do
Sulechowa. Ten znajdował się zaledwie trzydzieści kilometrów od Błoni, ale i
tak nie czułam się spokojna. Wszędzie wypatrywałam wrogów, przez co dwie małe
grupki, które spotkaliśmy podczas zwiadów, miały spore problemy w przyłączeniu
się do nas. Zwyczajnie przestałam ufać obcym, a każdego człowieka traktowałam
jak potencjalne zagrożenie. Gdyby nie zdrowy rozsądek pozostałych, pewnie dawno
już popadłabym w paranoję.
– Ale
się wloką – westchnęłam, podając Maksowi termos. Jego reakcja na kawę była taka
sama, jak moja.
– Mają
jeszcze dziesięć minut – powiedział, zerkając na swój zegarek.
Pochyliłam
się do przodu, by lepiej widzieć niebo nad budynkami bloków. Tego dnia było
bezchmurne, nieskazitelnie błękitne. Ostatnimi czasy coraz częściej się tak
zdarzało. Uznawałam to za dobry znak dla zbliżającej się wiosny. Jeszcze nigdy
tak na nią nie czekałam, jak wtedy. Zima nie była nam sprzymierzeńcem.
Nie
mogąc znieść już tej bezczynności, sięgnęłam po krótkofalówkę.
–
Harcerzyku, jesteś tam?
Max
parsknął słysząc tą ksywkę, którą od pewnego czasu używała w stosunku do Roba
Libra. Nie znosił jej, a ja nie mogłam się powstrzymać, by jej nie używać.
–
Mówiłem ci coś na ten temat – odezwał się, nieco trzeszczący głos mojego brata.
– Wybacz.
Jak wam idzie?
– Zaraz
możemy zaczynać. Czekamy tylko na Librę i… Właśnie wróciła. Szykujcie się.
Zawiesiłam
krótkofalówkę na pasku kabury i wyprostowałam się na fotelu. Max pochylił się
do przodu, wypatrując na niebie sygnału, po którym mieliśmy wkroczyć. Od razu
zauważyłam, że jest w stosunku do mnie chłodny.
–
Jesteś zły? – zapytałam, sprawdzając stan magazynku w pistolecie. Robiłam to za
każdym razem, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że ten jest pełen. Głupi
nawyk.
– Nie –
odparł krótko.
Spojrzałam
wymownie na partnera i już miałam mu coś powiedzieć, gdy znów rozległ się głos
w krótkofalówce. Tym razem należał do Cześka.
– Mamy
propozycję.
Zdjęłam
krótkofalówkę z paska i podałam ją Maksowi. Domyślałam się, o co może chodzić,
więc ustalanie zasad tej „propozycji” zostawiłam swojemu partnerowi.
–
Słuchamy cię uważnie – powiedział, sięgając po leżącą na desce rozdzielczej
czapce, którą założył.
– Mamy
czternaście punktów na liście, w tym cztery czerwone – mówił Czesiek, gdy ja sięgnęłam po
kartkę papieru z listą najpotrzebniejszych rzeczy w klasztorze. Czerwonym
markerem zapisane były najistotniejsze, czyli antybiotyki, takie jak
metronidazol i cyprofloksacyna, oraz środki odkażające. – Gramy siedem do
trzech. Co wy na to?
Niepewna
spojrzałam na Maksa. Znalezienie siedmiu rzeczy „standardowych” i trzech
„czerwonych’ było trudne. Zazwyczaj zostawaliśmy przy pięciu do dwóch.
– Ty
decyduj. – Wzruszyłam ramionami, kończąc przygotowywanie się.
– Jaka
jest stawka? – zapytał do krótkofalówki Max.
–
Tydzień nocnych wart – odezwała się Libra. – Plus piwo dla mnie, gdy już
wygramy.
– To
nie fair – powiedziałam przejmując urządzenie. – Was jest troje.
– I tak
macie przewagę – prychnęła Libra. – Zawsze zbieracie wszystko.
To była
prawda. Jakoś tak się zawsze działo, że Max i ja potrafiliśmy znaleźć miejsca,
które nie były całkowicie lub w ogóle niesplądrowane. Tym sposobem
uzupełniliśmy zapasy jedzenia w klasztorze na ponad miesiąc. Opłacało się sprawdzić
zakorkowaną autostradę, którą pozostali od razu spisali na straty. Nikt nie
spodziewał się, że w przewróconej ciężarówce znajdziemy cały transport
puszkowanej żywności.
– Co
myślisz? – zapytałam Maksa.
–
Możemy zaryzykować – powiedział. – W sumie tydzień, to nie aż tak dużo.
W
odpowiedzi jedynie prychnęłam. Nie wydawało mi się, by siedem nocy, spędzonych
na zimnie, może mieć jakiekolwiek pozytywne strony.
– To
jak? Tchórzycie?
– Agata
nie będzie tęsknić, gdy spędzisz te siedem dni na zewnątrz? – zapytał złośliwie
Max.
– Pewnie
nawet się ucieszy – odparł Czesiek.
Parsknęłam
rozbawiona tą odpowiedzią.
Związek
Cześka i Agaty dla nas wszystkich był zaskoczeniem nie tyle z powodu różnicy
wieku, jaka między nimi była, a dlatego, że ta dwójka niezbyt za sobą
przepadała. Najwidoczniej jednak powiedzenie „kto się czubi, ten się lubi” w
tym przypadku zadziałało w pełni.
Nagły, ciągły
sygnał alarmu zaskoczył nas, chociaż właśnie jego oczekiwaliśmy. Pośpiesznie
chwyciłam za materiał zasłony na przedniej szybie, tym samym ukrywając naszą
dwójkę przed wzrokiem zombie z zewnątrz. Tych jeszcze nie było, ale niechybnie
podążali już do źródła hałasu. Obniżyłam się na siedzeniu, jednocześnie
zadzierając głowę i wyglądając przez boczne okno. Pierwsze pokraczne sylwetki
wyszły zza rogu. Odwróciłam się do Maksa i skinęłam mu głową. Ten również się
obniżył.
Do
dudniącego dźwięku kroków, który pojawił się jeszcze zanim zobaczyłam zombie,
dołączyła symfonia jęków, warczenia i szurania. Sztywnych było naprawdę wielu –
więcej, niż się spodziewaliśmy. Zakładaliśmy, że miasto takie jak Sulechów,
szybko powinno się wyludnić. Pomyliliśmy się.
Skrzywiłam
się, gdy poczułam odór zgnilizny i fekaliów. Zapach ten był tak
nieprzyjemny, że mógł wywoływać wymioty, ale większość z nas już się do niego
przyzwyczaiła. Poza tym zauważyłam, że zombie nie wydzielały już tak
intensywnego zapachu, jak było to na początku. W jakiś też, niezbyt zauważalny
sposób proces ich rozkładu zatrzymał się. Chociaż wciąż były kupą zgniłego
mięsa na kościach, to nie rozpadali się, robaki na nich nie żerowały i nic nie
wskazywało na to, by w najbliższym czasie miałoby się to zmienić. Nie
wiedziałam, co było powodem tego braku zmian, ale miałam nadzieję, że przyczyną
było zimno. Każdy chciał, by ożywieńce kiedyś zniknęły, ale nikt tak naprawdę
nie był pewien, czy to kiedykolwiek nastąpi.
Początkowo pojawiły
się tylko pojedyncze, ale później było ich coraz więcej i więcej. Po kilku
minutach nieprzerwanego pochodu śmiało można było powiedzieć, że mieliśmy
styczność ze stadem.
Szli, powłócząc za
sobą nogami, a ich kolumna zdawała się nie mieć końca. Miałam już nawet obawy,
że kilkoro z nich zapuści się w tereny, gdzie stało nasze auto, jakoś dostrzeże
naszą dwójkę, schowaną w środku i zaalarmuje swoich towarzyszy. Gdyby tak się
stało, horda mogłaby rozszarpać samochód a nawet przewrócić go.
Spojrzałam na Maksa
pełnym lęku wzrokiem. Ten tylko ścisnął moją dłoń, dodając mi tym odwagi.
Setki zainfekowanych
ciał przelało się przez ulicę, podążając za źródłem hałasu. Był nim klakson auta, stojącego daleko od
centrum. Dzięki pustce panującej w mieście, echo niosło się doskonale. Czasem
to zjawisko było dla nas prawdziwym problemem, bo musieliśmy rezygnować z broni
palnej i częściej poruszać się na własnych nogach. Każdy głośniejszy dźwięk
mógł ściągnąć na nas zagrożenie skali takiej, jaką mieliśmy przed oczami.
Zombie szły powoli,
lecz wytrwale. Wlekły jedną nogę za drugą, co jakiś czas upadając na licznych
nierównościach terenu lub potykając się o własne nogi. Ich często wymyślnie okaleczone i brudne ciała, wyblakła, cienka jak pergamin skóra, popękane, ciemne usta i ślady oparzeń lub ran, jakie zadali im inni ludzie, próbując się bronić. Spora część miała wyraźne ubytki w owłosieniu, byli niemal łysi. Powoli dreptali przed siebie, krok za krokiem kołysząc się na boki. Ich ciche warczenie oraz jęki kumulowały się i niosły po okolicy na wiele kilometrów.
nierównościach terenu lub potykając się o własne nogi. Ich często wymyślnie okaleczone i brudne ciała, wyblakła, cienka jak pergamin skóra, popękane, ciemne usta i ślady oparzeń lub ran, jakie zadali im inni ludzie, próbując się bronić. Spora część miała wyraźne ubytki w owłosieniu, byli niemal łysi. Powoli dreptali przed siebie, krok za krokiem kołysząc się na boki. Ich ciche warczenie oraz jęki kumulowały się i niosły po okolicy na wiele kilometrów.
Mijały
kolejne minuty, a końca hordy nadal nie było widać. Zaczynałam się
niecierpliwić, a w głowie pojawiły mi się myśli, że zorganizowanie tego
przeszukiwania bez sprawdzenia miasta było niemądrym pomysłem. W końcu jednak
pochód zaczął się przerzedzać, a ja odetchnęłam z ulgą. Po kilku kolejnych
minutach horda zmniejszyła się do kilkudziesięciu osobników, a potem już tylko
do kilku. Po tym, jak za rogiem zniknął ostatni z nich, odczekaliśmy jeszcze
chwilę, nim wyszliśmy z auta. Chłodne, styczniowe powietrze przesycone było
fetorem rozkładu, a warczenie i jęki niosły się wciąż cichnącym echem.
– Dużo
ich było – powiedział Max, zawieszając strzelbę na ramieniu.
–
Łagodnie mówiąc – odparłam, zakładając plecak oraz czapkę z daszkiem. –
Powinniśmy się tym martwić?
– A
czym nie powinniśmy? – Max uśmiechnął się kwaśno. – Później się tym zajmiemy.
Miałam
inne zdanie, ale nie chciałam się wtedy o to spierać. Jedna z zasad, które
obowiązywały na zewnątrz, brzmiała: „Są niebezpieczni – pojedynczo czy w
stadzie – ale nie wtedy, gdy idą w drugą stronę.”
Doszliśmy
do końca uliczki, gdzie ostrożnie wyjrzeliśmy zza winkla. Na końcu ulicy wciąż
widać było kilka niknących w oczach sylwetek. Gdy tylko ostatnia z nich
zniknęła, ruszyliśmy w stronę mini centrum handlowego.
Okolica nie wyglądała
na mocno zniszczoną, choć parę budynków zostało dotkniętych pierwszymi dniami
ogólnej paniki. Te, które nie zostały w jakiś sposób zrujnowane, uległy
działaniom szabrownikom. Niemal wszystkie okna w zasięgu wzroku zostały wybite,
sporo mebli oraz najróżniejszych przedmiotów znalazły się poza swoim
dotychczasowym miejscem przebywania. Zaniedbane, pozostawione na pastwę losu i
rdzy samochody stały na chodnikach, środach ulic, czasem też zastygły rozbite
na ścianach. Wyraźnie dawało się odczuć, że całe miasto, tak jak i wszystko
wokoło umarło.
Przeszliśmy przez
ulicę na drugą stronę, wchodząc na okalający centrum handlowe parking. Zniszczone
przez deszcz oraz rozszarpane przez okoliczne zwierzęta śmieci, które kiedyś
były produktami spożywczymi, gniły na czarnym asfalcie, wystawione na działanie
pogody. Niektóre z tych kupek gnilstwa, okazały się być w rzeczywistości
ludzkimi ciałami, w mocno zaawansowanym stopniu rozkładu.
– Spójrz. – Max
zatrzymał się i wskazał na szyld, wiszący na końcu budynku. Ten wskazywał
drogę, do znajdującej się za rogiem apteki.
– Albo strzał w
dziesiątkę, albo w kolano – stwierdziłam, patrząc na zielony krzyż i na
oplatającego puchar węża.
Apteka była
niemniej nęcącym ludzi miejscem, niż sklep spożywczy, ale kalkulując sobie
potrzeby klasztoru, jedzenie wygrywało.
– Warto zaryzykować
– odparł mój towarzysz. – Idziemy?
Zagryzłam policzek,
patrząc na wejście do centrum. Te nie zostało oszczędzone i w nie mniejszym
stopniu zniszczone, co reszta okolicznych budynków. Być może wkład w tym nie
mieli sami szabrownicy, a i Matka Natura. Dzięki rozbitym szybom w drzwiach
wejściowych i w suficie, w środku zadomowiły się ptaki, a na podłogę zalała
woda.
– Nie wiem, czy…
Nie zdążyłam
dokończyć, gdy rozległ się nagły trzepot ptasich skrzydeł oraz krakanie. Z
wnętrza centrum handlowego wyszła pięcioosobowa grupka zombie. Najwyraźniej były to ostatki z
hordy, która dopiero co przemierzyła miasto, ale z jakiegoś powodu nie ruszyła
za resztą.
Wyciągnęłam
nóż zza paska i mocno ujęłam jego rękojeść. Max uczynił ponownie.
Przez ostatnie
tygodnie uczyliśmy się mniej polegać na broni palnej, a więcej wysiłku wkładać
w naukę walki nożem. Te były nie tylko cichsze, ale też pozwalały pewniej
powalić napastnika i nie wzbudzić przy tym zainteresowania jego pobratymców.
Gdy
tylko jeden z zarażonych znalazł się na tyle blisko mnie, bym mogła go sięgnąć,
chwyciłam go za szyję i sprawnym ruchem ręki przebijałam się ostrzem przez
podgardle aż do mózgu. Nie patyczkowałam się i nie czekałam, aż zombie zdążyłoby
wyprowadzić swój własny atak. Była to szybka, brutalnie prosta śmierć.
Postąpiłam tak samo w przypadku drugiego zainfekowanego, kątem oka obserwując
Maxa. To, że był odporny na zarażenie wirusem wcale nie chroniło go przed
wykrwawieniem się w wyniku przegryzionej aorty. Martwiłam się jednak na próżno,
bo mój towarzysz radził sobie w walce nożem z całą pewnością lepiej, niż ja. Z
całą pewnością miał do tego wrodzony talent. Ostatniego zarażonego załatwił wykonując
zamach i kierując ostrze ku szyi zombie. Broń nie napotkała zbyt dużego oporu i
przecięła niemal wszystkie miękkie tkanki, zatrzymując się dopiero na kręgach. Ostrze
na moment utknęło gdzieś pomiędzy nimi, lecz ręka mojego przyjaciela wykonała
jeszcze jeden, mocniejszy ruch nadgarstkiem, który spowodował uwolnienie się
broni. Kości chrupnęły, a głowa ożywieńca niemal odpadła od ciała, trzymając
się jedynie na paśmie skóry i mięśni.
– Paskudztwo
– skrzywiłam się, podchodząc do częściowo zdekapitowanego truposza. Dolna
szczęka ożywieńca nadal intensywnie pracowała, a dźwięki, jaki powstawał przy
zderzeniu się brudnych zębów, sprawiał, że przechodziły mnie ciarki.
Zakończyłam resztkę marnego żywota zarażonego wbijając nóż w jego oczodół.
–
Jeszcze się nie przyzwyczaiłaś? – Max wytarł nóż w kurtkę zombie.
–
Raczej nie zaakceptowałam – uściśliłam. – Dobra. Idź, zorientuj się, czy w
ogóle jest sens sprawdzania tej apteki, a ja tu poczekam i dopilnuję, żeby nie
zaskoczyli nas inni, spóźnieni maruderzy.
Mina
Maxa jasno mówiła, że nie podzielał mojej pewności, co do mojego pomysłu. W
sumie bardzo bym się zdziwiła, gdyby było inaczej.
– To tuż
za rogiem, Max – powiedziałam, przewracając oczami. – Niecałe dwadzieścia
metrów.
– Muszę
ci przypominać, co się dzieje, gdy się rozdzielamy? – zapytał wymownie.
– Niecałe
dwadzieścia metrów – powtórzyłam, starając się nie zabrzmieć na zbyt
zirytowaną. – Będę grzeczna, obiecuję.
Stawianie
na swoim zazwyczaj wychodziło mi łatwo, ale nie w stosunku do Maksa. Jego
ciężko mi było przekonać do swoich racji, nawet jeśli te były wyraźne. Chociaż
ta zbytnia troska przyjaciela o mnie nieraz była denerwująca, to wiedziałam, że
nie uda mi się mu tego wyperswadować. Max już taki był.
– Trzy minuty –
powiedział w końcu, choć dalej nie był przekonany.
– I ani chwili
więcej – odparłam, posyłając mu swój najlepszy uśmiech. Ten tylko przewrócił
oczami.
– Kiedyś mnie
wykończysz – westchnął.
– Pewnie tak będzie.
– Poklepałam go po plecach i pchnęłam lekko w stronę apteki. Odprowadziłam go
wzrokiem, z coraz bardziej blednącym uśmiechem, po którym w końcu nie pozostał
nawet ślad.
Podeszłam do
jednego z aut, które znajdowało się na parkingu, i usiadłam na fotelu kierowcy.
W odbiciu lusterka zobaczyłam ciemne łuki, rysujące się pod moimi oczami –
skutki kilku nieprzespanych godzin. Przez chwilę patrzyłam tępo w swoje obicie,
po czym przymknęłam oczy. Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadłam w płytką drzemkę
– w końcu pierwszy raz, od wielu dni, obyło się bez koszmarów.
Nie wiedziałam,
dlaczego te mnie nawiedzały. Może to była wina stresu, strachu czy po prostu
wyrzutów sumienia. Wszystko to razem przeradzało się w senne horrory, przez
które nieraz budziłam się w nocy z niemym krzykiem na ustach. To było
wyczerpujące.
Już znajdowałam się
na granicy głębokiego snu, gdy nagle usłyszałam głosy. Ludzkie głosy.
Ledwie zobaczyłam
trójkę mężczyzn, wyłaniających się zza rogu marketu, a już rzuciłam się na
podłogę auta. Przestrzeń między fotelem, a pedałami nie oferowała sporo
miejsca, ale jakoś udało mi się tam skryć, w tym samym czasie chwytając klamkę
drzwi i przymykając je. Zrobiłam to w samą porę, bo chwilę później głosy stały
się wyraźniejsze i doszły do nich też odgłosy kroków.
– Co za syf!
– Przymknij się,
idioto! – syknął inny, bardziej dojrzały głos. – Chcesz ściągnąć na nas tamto
stado?
– Te, panienki,
patrzcie na to.
Odważyłam się lekko
pochylić do przodu, dzięki czemu mogłam wyjrzeć przez szparę między drzwiami.
Zobaczyłam dwójkę młodych mężczyzn i jednego, który zbliżał się do
czterdziestki. Ten ostatni był łysy, barczysty i niemal nie miał szyi. Na
jednym z potężnych ramion opierał kij bejsbolowy ponabijany gwoźdźmi. Jego
towarzysze również nie wyglądali na przyjaznych, choć z całą pewnością nie byli
tak groźni, jak najstarszy z nich.
– Jeszcze świeże –
powiedział najstarszy, trącając butem jednego z zabitych przeze mnie i Maksa
zombie. – Ktoś tu był.
– Albo wciąż jest –
stwierdził chłopak o jasnych, prawie białych włosach i o bardzo jasnej
karnacji.
– Maniek, sprawdź
sklep.
– Sam? – Oburzył
się chłopak z czerwoną, wełnianą czapką na głowie.
– Przecież nie każę
ci wchodzić do środka – warknął zirytowany mężczyzna. – Wywołaj zdechlaków.
Może nie wszystkie poszły za stadem.
Chłopak w czapce
niechętnie ruszył w stronę supermarketu, znikając mi tym samym z pola widzenia.
Pozostała dwójka zaczęła rozglądać się wokoło, nie odzywając się do siebie ani
słowem.
Ostrożnie, ważąc
każdy ruch, wyciągnęłam z kabury pistolet. Miałam nieprzyjemne przeczucie, że
moja kryjówka może zostać odkryta, a wtedy musiałabym zadziałać.
Gdzie jesteś, Max?
– zapytałam się w myślach, unosząc lekko głowę w stronę apteki. Nie zobaczyłam
tam nikogo.
Coś trzasnęło.
Drgnęłam na ten
niespodziewany dźwięk, po którym zaraz nastąpił kolejny, identyczny. To brzmiało jak uderzanie czymś twardym w
metal, a huk, jaki przy tym powstawał, z całą pewnością słychać było w
promieniu stu metrów.
– Chyba pusto! –
zakomunikował Maniek.
– Nie drzyj się,
idioto – mruknął jasnowłosy, a jego głos zabrzmiał z niepokojąco bliska.
Cała się spięłam,
gdy zobaczyłam znoszone buty, zmierzające w stronę mojej kryjówki. Mocniej
ścisnęłam pistolet, gdy jasnowłosy oparł się plecami o bok mojego auta. Na
razie pozostałam dla niego niewidoczna, ale gdyby tylko obrócił głowę o kilka
stopni w prawo…
Zimny pot spłynął
mi po karku, gdy zorientowałam się, że mój pistolet nie jest odbezpieczony.
Gdybym musiała zadziałać szybko, czekałaby mnie niemiła niespodzianka. Kątem
oka spojrzałam na jasnowłosego, który rozmawiał ze swoimi towarzyszami. Miałam
nadzieję, że ich głosy zagłuszą kliknięcie, które postanie podczas odciągania bezpiecznika.
Gdy rozległ się cichy trzask, zacisnęłam zęby i znieruchomiałam. Stojący
najbliżej młody mężczyzna drgnął.
– Co to było? – Wyprostował
się.
– Co niby? –
zapytał, sądząc po głosie, Maniek.
Potem wszystko
potoczyło się błyskawicznie. Mocnym kopnięciem otworzyłam drzwi auta, które
uderzyły jasnowłosego w bok. Ten zatoczył się do tyłu, zdezorientowany i
krzywiący z bólu. Wyskoczyłam z auta i wymierzyłam w najstarszego mężczyznę.
–
Zostańcie tam, gdzie jesteście – powiedziałam, podtrzymując prawą dłoń,
trzymającą pistolet, lewą i mierząc wzrokiem mężczyznę. Nie przestawałam przy
tym obserwować pozostałej dwójki.
– Hej!
Hej! – Najstarszy uniósł ręce, ale wcale nie wyglądał na skorego podporządkować
się broni. – Po co te nerwy? Pogadajmy.
– Nie
ma o czym – powiedziałam, obserwując jasnowłosego. Wyglądał, jakby coś knuł. –
Byłam tu pierwsza. Odejdźcie i rozwiążmy to bez niepotrzebnego rozlewu krwi.
–
Rozlewu krwi? – Chłopak w czapce parsknął rozbawiony. – Daj spokój. Jesteś
sama, a nas jest trzech.
–
Przymknij się, idioto – syknął Maniek, karcąc chłopaka. – Respekt wobec broni –
mówi ci to coś, przygłupie?
Młody
nie zareagował, ale wyraźnie stracił na odwadze.
– Nikt
nikogo nie musi zabijać. – Maniek znów zwrócił się do mnie, jednocześnie
postępując kilka kroków na przód. – Przecież możemy się dogadać. To ciężkie
czasy. Żywi muszą trzymać się razem.
Mówił
spokojnie, w innych okolicznościach pewnie uznałabym go za przyjaznego gościa.
Jednak wtedy czułam, że jest z nim coś nie tak. Coś, czego nie potrafiłam na
tamtą chwilę dostrzec.
–
Przecież nie chcesz nas zabić.
–
Zrobię to, do czego mnie zmusicie – odparłam. – Mówię po raz ostatni:
odejdźcie.
Mężczyzna
zatrzymał się, a szeroki uśmiech rozciągnął mu usta. Całkowicie odwrócił moją
uwagę od ręki, która powędrowała na plecy.
–
Przykro mi, ale odpowiedź brzmi: nie.
Pistolet
nagle pojawił się w jego dłoni, co zarejestrowałam dopiero wtedy, gdy lufa
wymierzyła we mnie. Działając całkowicie odruchowo, zgięłam palec na spuście,
zupełnie nie myśląc o nierozwadze tego czynu. Było już jednak za późno. Głowa Mańka
eksplodowała, niczym krwawy wulkan, a bezwładne już ciało osunęło się na
ziemię. To było niepotrzebne – pomyślałam patrząc na rozlewającą się kałużę
czerwieni.
– Ty
suko! – krzyk jasnowłosego otrzeźwił mnie w momencie, gdy chłopak miał już w
dłoni pistolet swojego martwego towarzysza. Pierwsza kula śmignęła obok mnie,
zmuszając do ucieczki.
Wpadłam do
supermarketu, przeciskając się przez bramkę, która była częściowo zablokowana,
przez leżący na podłodze wózek. Gdy tylko znalazłam się za jednym z
kilkudziesięciu regałów, uniosłam dłoń do twarzy. Nie widziałam zbyt dobrze,
ale czułam wyraźnie ciepło spływającej krwi. Z kieszeni wyciągnęłam chustkę,
którą ścisnęłam w ręce. Poczułam piekący ból, który dało się wytrzymać.
Wyjrzałam zza rogu, by rozeznać się w sytuacji.
Jasnowłosy przystanął
w otwartych drzwiach supermarketu i wolno obracał głową w obie strony.
Prawdopodobnie po to, by przyzwyczaić wzrok do półmroku, panującym w całym
sklepie.
– Wiem, że tu
jesteś. - Usłyszałam jego prześmiewczy głos. Był taki pewny siebie. – Zabiłaś
nam kumpla, ale na twoje szczęście go nie lubiliśmy. Teraz możesz zrobić dwie
rzeczy: wyjść i ocalić życie, albo wciąż się ukrywać i prawdopodobnie zginąć.
Twój wybór.
Pieprzenie – pomyślałam, bezszelestnie ruszając w
głąb sklepu. Chwilowo upośledzony zmysł wzroku zrehabilitował się, wyostrzając
słuch. Dzięki temu mogłam dosłyszeć, że jasnowłosy również posuwa się do
przodu.
Dotarłam do alejki,
która zaczynała przechodzić w część, gdzie można było zaopatrzyć się w tanie,
często podrobione ciuchy. Tutaj także musiałam uważać, gdzie stąpam, bo podłogę
zaścielały produkty wyrzucone z przewróconych wózków.
– Chcę tylko
pogadać! – zawołał jasnowłosy. Jego głos zabrzmiał niepokojąco blisko.
Przycupnęłam, gdy
stanęłam przed dwiema przewróconymi półkami, tworzącymi marną imitację wieży
Eiffla. Niemal na czworakach przepełzłam po zimnych płytkach, kierując się wciąż do przodu.
Widziałam już przejście między regałami, w które mogłam skręcić i biegiem udać
się w kierunku wyjścia, gdy coś zachrzęściło pode mną. Przeklęłam siarczyście,
gdy metalizowana folia chipsów wydała dźwięk, niosący się po całej sali. To z
całą pewnością pomogło jasnowłosemu mnie
namierzyć.
– Słyszę cię. –
Usłyszałam paskudny rechot, a potem odgłos przewracanych rzeczy i szybki dźwięk
kroków.
Podniosłam się z
podłogi, ale wciąż byłam mocno skulona. Biegiem ruszyłam w głąb przejścia,
które zauważyłam wcześniej. Zachowanie ciszy przestało już być ważne.
Byłam już tylko
kilka metrów od zbawiennej drogi do wyjścia, gdy nagle znalazłam się w
oślepiającym świetle. Ledwo co przyzwyczajone do mroku oczu nie były na to
gotowe. Na moment oślepłam.
– Widzę cię!
Kurwa.
Kierowana odruchem
oraz paniką, na oślep skręciłam w lewo. Dostrzegłam półki wypełnione artykułami
higienicznymi. Późno dostrzegłam swój błąd, ale nie było już czasu, by
zawrócić. Odgłos kroków był coraz bliższy.
– Zatrzymaj się! – Jasnowłosy
brzmiał na mocno zirytowanego.
Zobaczyłam go, albo
raczej jego mroczną sylwetkę. Biegł ku mnie, oddzielony tylko przez ustawione w
rzędzie lodówki. Znów zadziałał u mnie czysty instynkt, zmuszający do
przyśpieszenia biegu, zamiast logicznego odwrotu. Ślizgiem wjechałam pomiędzy
dwa regały, dzięki czemu nie tylko zmyliłam ścigającego, ale i znalazłam się na
prostej drodze do wyjścia.
– Ty suko!
Nie zareagowałam na
obrazę, tylko jeszcze bardziej przyśpieszyłam. Byłam tak blisko wyjścia, że
widziałam światło słońca, wpadające przed drzwi. Wystarczyło tylko…
Ból. To poczułam,
gdy czarna postać wypadła z nie wiadomo skąd i otoczyła mnie ramionami. Razem
wpadliśmy na regał z tandetnymi ozdobami, które pod wpływem uderzenia spadły na
podłogę.
Czułam na sobie
ciężar czyjegoś ciała, który przygniatał mnie do zimnej posadzki. Próbowałam
się spod niego wydostać, jednak ten był zbyt duży. Nagle jednak zniknął.
– Jebana suka!
Poczułam silne
uderzenie na wysokości nerek, przez które przewróciłam się na brzuch, tracąc
oddech. Choć ból był spory, zaczęłam się podnosić. Czułam smak krwi w ustach.
Prawdopodobnie podczas zderzenia przegryzłam sobie język. To by mogło się
zgadzać, bo ten pulsował.
– Prawie ci zwiała.
– Drugi z chłopaków z wyraźną pretensją zwrócił się do swojego kompana.
– Nie moja wina, że
jest taka szybka – powiedział na swoją obronę jasnowłosy.
– Jebać to –
mruknął ten drugi i schylił się, by złapać mnie za włosy. Mimo swojej dość
wątłej postury miał wystarczająco dużo siły, by postawić mnie na nogi. – Dokąd
się tak śpieszyłaś?
– Spieprzaj –
syknęłam, niemal plując mu tym słowem w twarz.
Nie widziałam
wyraźnie jego twarzy. Panujące wokół ciemności rozpraszała jedynie blada
poświata, wpadająca przez jeden z kilku świetlików w suficie. To niewiele
dawało. Twarze obu napastników były bezkształtne i niemal nie do opisania.
Zdołałam jedynie dostrzec jasną karnację stojącego nieopodal jasnowłosego, a u
drugiego chłopaka garbaty nos i grzywkę ciemnych włosów.
– Najpierw
chcieliśmy tylko pogadać, ale teraz… – nie dokończył, najpierw lustrując mnie
całą, a potem wymienił porozumiewawcze spojrzenie z kompanem. Mogłam się tylko
domyślać, jakie fantazje mogły się roić w tych niedorozwiniętych łbach.
Dobrze wiem, czego
chcesz, ty parszywy skurwielu – pomyślałam, dyskretnie wsuwając dłoń do rękawa
kurtki. Sztywność schowanego tam noża do tapet jeszcze nigdy nie była tak
kojąca. Przesunęłam palcami wzdłuż narzędzia, aż natrafiłam na plastikową
zębatkę, służącą do wysunięcia cienkiego, aczkolwiek ostrego noża. Przekręciłam
go. Rozległ się cichy trzask, ale tamci najwyraźniej go nie dosłyszeli.
– Daję wam szansę –
powiedziałam. Dźwięk mojego głosu zagłuszył kolejne trzaski. – Odejdźcie.
– Po tym, jak
zabiłaś Mańka? – Jasnowłosy parsknął. – Zapomnij, szmato!
– Zamknij się,
kretynie! – Chłopak złapał mnie za ramię i pociągnął na bok. – Ja zdecyduję, co
z nią zrobimy! Ty się zamknij i pilnuj, czy zdechlaki się nie złażą!
Dzięki tej krótkiej
wymianie zdań udało mi się wysunąć ostrze noża na odpowiednią długość.
Wystarczyło tylko podwinąć rękaw i…
Usłyszałam
kliknięcie. To był jeden z tych dźwięków, które zna się od razu, bo słyszało
się je już tyle razy, by wryły się w pamięć. Dlatego doskonale wiedziałam, co
po nim nastąpi i skuliłam się.
Huk, jaki rozszedł
się po sklepie, pewnie zaalarmował wszystkie trupy, które znajdowały się w
promieniu kilometra od sklepu, dlatego nie traciłam czasu. Wykorzystując
zdezorientowanie trzymającego mnie chłopaka, cięłam ostrzem prosto w jego
szyję. Gorąca krew trysnęła mi na twarz, zanim ten zatamował ją dłońmi. A
przynajmniej próbował.
– To była ta szansa
– powiedziałam, ocierając oczy. – Mogliście z niej skorzystać.
– W porządku? –
Usłyszałam głos Maksa, który wyszedł z mroku.
Skinęłam głową,
choć nie byłam pewna, czy zobaczył to w tym ciemnościach.
– A ty? –
zapytałam.
Młody mężczyzna wił
się na podłodze, jak rażony prądem. Ruchy te szybko jednak ustały. Wykrwawianie
się w wyniku podcięcia gardła było dość szybką śmiercią.
– Chodźmy stąd.
– Nie. – Pokręciłam
głową i otarłam rękawem wargę. Na ciemnozielonym materiale kurtki pozostała
brunatna smuga. – Jesteśmy tu, więc zróbmy to, co zaplanowaliśmy.
Max nie wyglądał na
skorego do zastosowania się do moich słów, ale nic też nie powiedział. Razem
zabraliśmy się do przeszukiwania półek w alejce, w której oboje byliśmy i
stopniowo przemieszczaliśmy się w głąb sklepu. Po kilku minutach zapełniliśmy
pierwsze koszyki i zaczynaliśmy wrzucać produkty do kolejnych. Śmiało mogłam
powiedzieć, że był to spory łup.
– Żeby to chociaż
było warte takiego poświęcenia – westchnęłam, zgarniając z półki kilka paczek
ryżu, które się zachowały. Te jednak – choć bezsprzecznie przydatne – nie mogły
nam zapewnić wygrania zakładu z Robem i Cześkiem. Stawką przeważającą o
zwycięstwie byłyby leki, a nie żywność.
– I tak wygraliśmy
– powiedział Max dziwnie zadowolony.
– Jak to?
Brunet sięgnął do
kieszeni kurtki, skąd wyciągnął szklaną buteleczkę z tabletkami.
– Nie wierzę! –
Niemal wyrwałam mu słoiczek metronidazolu z dłoni. – Jak to znalazłeś?
– Mówiłem, że zawsze
warto sprawdzać dwa razy – odparł. – W aptece pozostało jeszcze całkiem sporo
towaru. Czesiek i Rob odmrożą sobie jaja na mrozie.
To mógł być jednak
dobry dzień.
Zabraliśmy się za
zbieranie i wynoszenie wszystkiego, co pozostało na półkach, a było tego
wystarczająco dużo, by udało nam się przetrwać kolejny tydzień przy racjonalnym
wydawaniu żywności. Wręcz nie mogłam się doczekać wiosny i momentu, gdy
moglibyśmy wcielić w życie plan naszego ogrodu. W tej wizji przyszłości
klasztoru nie było miejsca dla Wiksy.
Podniosłam
pierwszy, wypełniony prowiantem koszyk i rozejrzałam się za Maksem. Ten stał
obok jednej z kas, za którą znajdowały się półki z alkoholami oraz papierosami.
– Hej! – oburzył
się, gdy wyrwałam mu paczkę, nim w ogóle zdążył odpieczętować ją z folii.
– Mówiłam ci coś na
ten temat – Schowałam papierosy do swojej kieszeni. – Żadnego palenia.
– Nie da się rzucić
od razu – burknął wrzucając do koszyka resztę produktów.
Przewróciłam
oczami, po raz setny słysząc tą samą wymówkę. Dzięki temu mój wzrok padł na
leżące na podłodze, częściowo schowane pod ladą, prostokątne pudełko.
– Masz – podałam
Maksowi paczkę. Jego chwilowa radość ustąpiła niedowierzaniu, a potem i bezsilności.
– Nie dość, że
cienkie, to i mentolowe. Świetnie – skomentował z kwaśnym uśmiechem. – Poczuję
się znów jak w gimnazjum.
Uśmiechnęłam się
podnosząc swój koszyk.
– Ale będziesz
zdrowszy. Potrzebuję cię sprawnego, a nie duszącego się po dwudziestu metrach
biegu.
Wyszliśmy na
zewnątrz, pakując żywność do metalowych wózków. Łatwiej było dowieść je do
naszej ciężarówki, niż przyjechać nią pod sklep. Ulice w tej części miasta były
praktycznie nieprzejezdne.
Po prawie godzinie
zapełniliśmy trzy wózki, a odzewu ze strony grupy Roba wciąż nie było. Miałam
nadzieję, że dlatego, że są bardzo zajęci, a nie z powodu kłopotów, w które
mogli wpaść. Oni mieli za zadanie sprawdzić centrum kryzysowe urządzone w
ratuszu, co nie było zbyt ryzykowne, ale mimo to i tak się obawiałam.
Wystarczył jeden zombie, by cały plan się posypał, a co dopiero, jeśli wpadliby
na grupę, którą wywabiliśmy z miasta.
– Możemy już wracać
– oświadczył Max, po tym jak wrzucił do wózka ostatnie puszki.
Rozejrzałam się
wokoło, szukając wśród nielicznych aut czegoś, co jeszcze mogłoby się nam
przydać. Wtedy mój wzrok padł na stojącego nieopodal opla.
– Poczekaj chwilę.
Podeszłam do auta i
ze środka wyjęłam bujany fotelik oraz torbę. Znajdowały się w niej ubrania, co
prawda należące do chłopca, ale to już nie miało znaczenia.
– Nadia szybko
rośnie – wyjaśniłam.
– Spodoba jej się
bluzka w wyścigówki? – zapytał sceptycznie Max.
– Ma dwa miesiące –
przypomniałam mu. – Jej to obojętne, co ma na sobie.
Podałam torbę z
ubrankami Maksowi, a sama zabrałam jeszcze kilka zabawek, które leżały na
podłodze auta. Tych w klasztorze nie było, a Nadii chciałam zapewnić choć
odrobinę dzieciństwa.
– Zżyłaś się z nią –
zauważył Max.
– Wiem, jak to jest
nie mieć rodziny – odparłam, z rozrzewnieniem patrząc na brązowego, pluszowego
misia. Kiedyś miałam podobnego. – Ty z resztą też.
Czasami bardzo
żałowałam, że nie zrobiłam wszystkiego, by odnaleźć Katię, jej męża i mojego
siostrzeńca. Wybrałam przyjaciół oraz walkę dla nich i za nich. Przez to stali
się oni dla mnie nową, równie ważną rodziną, dla której gotowa byłam zrobić
wszystko. Ceną za to był ciągły strach, nieprzespane noce i poczucie, że
odpowiedzialność za każdą następną porażkę będzie tylko i wyłącznie moją winą. Mimo
to gotów byłam to wszystko wytrzymać, jeśli tylko mogłabym zapewnić klasztorowi
bezpieczeństwo i tym, którzy tam mieszkają.
– Myślisz, że
postępujemy dobrze? – zapytałam, przenosząc rzeczy z wózka do furgonetki.
– Z czym?
– Z tym – oparłam
się o pusty już wózek – że trzymamy Adama zamkniętego, jakby rzeczywiście był
dla nas zagrożeniem.
Z Maksem nie
poruszaliśmy tego tematu Adama i nie rozmawialiśmy też o tym, co miało się z
nim stać. Nie mógł do końca życia siedzieć zamknięty w celi, ale wypuszczenie
go też nie wchodziło w grę. Ludzie rozerwaliby go na strzępy, gdyby tylko dać
im ku temu okazję. Dlatego też zamknięcie było dla niego jednocześnie
najlepszym i najgorszym wyjściem.
– Na razie nic nie
możemy na to poradzić – powiedział Max, wyraźnie skonfundowany.
– W sumie, to
możemy – powiedziałam, nim w ogóle zdążyłam przemyśleć te słowa.
– Co masz na myśli?
Zagryzłam policzek,
starając się jakoś wybrnąć z tej sytuacji. Niestety żadne rozwiązanie nie
chciało mi przyjść do głowy.
– To, że Adam
mógłby odejść z klasztoru.
Nie doczekałam się
reakcji Maksa na moje słowa, ale dobrze wiedziałam, że nie będzie ona
entuzjastyczna.
I wtedy odezwała
się krótkofalówka, a w niej głos Roba. Drgnęłam, patrząc na przypięte do mojego
biodra urządzenie.
– Sasza? Max?
Jesteście tam? – Głos mojego brata był cichy, jakby ten nie mógł mówić. – Jedziemy
do punktu C.
Świetnie –
pomyślałam, pełna jak najgorszych przeczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz