piątek, 29 grudnia 2017

ROZDZIAŁ 9 - NIE JESTEM ZDRAJCĄ (ADAM)

Witam!
Dzisiejszy rozdział jest ostatnim w tym roku, a kolejny pojawi się najszybciej po 08.01. Wyjeżdżam, więc nie będę miała możliwości dopracować tych kilku części, które udało mi się napisać, a do tego jestem mocno w tyle z pisaniem. Jednak moim noworocznym postanowieniem jest tworzyć jeden nowy rozdział tygodniowo, więc (jeśli będę konsekwentna) w kwietniu zaczniemy trzeci tom TLD :)

~~~

1
   Dotarliśmy. Nareszcie. Po tylu dniach dotarliśmy do klasztoru.
   Jego widok, znajdującego się na niedużym wzniesieniu, tuż za granicą Błoni, sprawiał, że zaczynałem wierzyć, że to może być moje miejsce.
   Nasze miejsce.
   Gdy stanęliśmy przed bramą, to nawet nie zwróciłem uwagi na wymierzoną we mnie broń, ani na innych ludzi, zmierzających w naszą stronę. Byłem zbyt pochłonięty widokiem muru oraz wielkiej wieży kościoła, a także budynku znajdującego się przy nim klasztoru.
   Nagle zgromadzeni ludzie zaczęli się rozstępować na boki, tworząc korytarz dla idącej postaci. Na jej widok zamarłem, a po chwili na moje usta wpełzł samoistnie uśmiech.
   Sasza żyła. Stała po drugiej stronie oddzielającej nas bramy i wyglądała na niemniej zaskoczoną moim widokiem, niż ja. Ostatni raz widzieliśmy się wiele dni temu i pewnie oboje byliśmy przekonani, że nie żyjemy.
   Miałem wrażenie, że od tamtego czasu minęły miesiące. Tamtego dnia, gdy zobaczyłem ją, wpadającą do rzeki, coś we mnie umarło. Najpierw zaprzeczałem myślą, że mogła umrzeć, a potem stopniowo się z nią oswajałem. Nie pogodziłem, ale też nie załamałem. Choć Saszę znałem stosunkowo niedługo, to zdążyła odcisnąć się dość intensywnie w moim życiu. Zapewne miał tak każdy, który kiedykolwiek ją spotkał. Była zbyt wyrazista, by móc o niej napomnieć.
Przystąpiłem krok do przodu, wciąż nie będąc pewnym, czy to nie zmęczony umysł podsuwa mi takie wizje.
   - Obiecałem, że do ciebie dołączę – przypomniałem jej słowa, które wypowiedziałem na moście. 
Sasza pozostała jednak na miejscu i żadnym ruchem nie dała po sobie poznać, że chce byśmy weszli na teren klasztoru. Wahała się, co zrobić. Widziałem to. Gdy obejrzała się przez ramię, na jedno z okien na piętrze budynku, zauważyłem tam znajomą postać, ale ta zaraz zniknęła. Zacząłem boleśnie doświadczać, jak wiele rzeczy zdążyło się już zmienić.
   - Pamiętam was – powiedział nagle stojący obok Saszy blondyn. Do tej pory patrzył tylko na Zuzę, ale teraz miażdżył mnie wzrokiem. Wtedy ja również go rozpoznałem. Był to jeden z tych osób, które znajdowały się na posterunku, gdy go zaatakowaliśmy. Chyba nawet go postrzeliłem w ramię.
   - Rob – Sasza próbowała zainterweniować, ale wtedy chłopak wyciągnął broń i wymierzył we mnie. Nim się obejrzałem, Waldek i Reszka odbezpieczyli swoje bronie, a to popchnęło resztę do działania.
   - Dobry pomysł, co? – mruknął do mnie Waldek, mierząc do około pięćdziesięcioletniego mężczyzny z opatrunkiem na prawym uchu.
   - Opuśćcie bronie – powiedziałem do swoich i spojrzałem na Saszę, szukając u niej wsparcia. Ta zacisnęła usta w wąską kreskę i zwróciła się do Roba, kładąc mu dłoń na ramieniu oraz mówiąc mu coś, czego nie usłyszałem. Ten w końcu schował pistolet, a za jego przykładem poszli pozostali. – Porozmawiajmy na spokojnie.
   Sasza wydawała się mieć wątpliwości, co do słuszności mojej propozycji, a Rob zapewne nie pomógł jej w zdecydowaniu.
   - Nie mogą tu wejść – powiedział, zerkając na mnie nieufnie. – Zuza jest jedną z nas, ale reszta…
   - Więc może od razu nas wystrzelajcie? – dokończył złośliwie Reszka, ale uciszyłem go spojrzeniem.
   - Może tak by było najlepiej – Rob spiorunował go wzrokiem.
   - Spokój! – Sasza donośnie zakończyła kłótnię. – Czesiek, otwórz bramę.
   Mężczyzna z opatrunkiem na głowie wyraźnie niechętnie odsunął sporą zasuwę.
   - Nie – zaprotestowała Sasza, gdy całą grupą ruszyliśmy ku nim. – Tylko ty i Zuza – spojrzała na mnie. – Reszta zaczeka.
   - To jakieś…
   Gestem kazałem Reszce się zamknąć. Nie potrzebne nam było jego gadulstwo, które mogłoby tylko zirytować i tak już zdenerwowaną Saszę. Ta sytuacja wymagała spokoju, a nie kąśliwych uwag i niewybrednych żartów mojego kompana.
   Ramię w ramię z Zuzą przeszliśmy przez granicę, oddzielającą niebezpieczny świat od bezpiecznego klasztoru. Rudowłosą Rob od razu zamknął w ramionach, na co ona odpowiedziała tym samym. Pozostali patrzyli na mnie nieufnie, jakby w każdej chwili gotowi byli poczęstować mnie ołowiem.
   - Pilnuj tamtych – Sasza zwróciła się do wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny około czterdziestki. Ten skinął głową i wziął w obie ręce trzymaną przez siebie strzelbę.
   - To nie będzie konieczne – powiedziałem zerkając na nią. W odpowiedzi uraczyła mnie karcącym spojrzeniem.
   Przez spore, drewniane drzwi weszliśmy do środka klasztoru. Zauważyłem, że przez całą drogę Sasza lekko utyka. Zapytana o to, tylko burknęła, że to nic wielkiego.
   Znaleźliśmy się w długim, białym korytarzu, gdzie po prawej stronie znajdowały się schody na piętro. To tam ruszyła Sasza. Gdy tylko postawiłem stopę na górze, poczułem ogromny ból w szczęce, a potem wpadłem na stojący pod ścianą stolik z wazonem. Szkło spadło na podłogę i, sądząc po dźwiękach, rozbiło się. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć, bo na przedzie mojej bluzy zacisnęła się dłoń, a sam zostałem brutalnie przyciśnięty do ściany.  
   - Max! – syknięcie Saszy pełne było wściekłości.
   Max?
   Podniosłem wzrok, jednocześnie trzymając się za obolałą szczękę. Mój brat stał przede mną, miażdżąc mnie wzrokiem. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej wściekłości w jego oczach, która ulokowana by była we mnie.
   - Co on tu robi? – zapytał ostro, niemal spluwając mi tymi słowami w twarz.
   - Właśnie o tym mamy zamiar rozmawiać – powiedziała karcąco zaciskając dłoń na jego ramieniu i patrząc na niego ze złością. – A ty nie powinieneś w ogóle wstawać.
   - Max – próbowałem załagodzić tą sytuację. – Ja nie…
   Pod naciskiem Saszy, mój brat odsunął się ode mnie, ale wcale nie przestał patrzyć na mnie jak na intruza. Wtedy też dostrzegłem ślady pobicia na jego twarzy oraz to, jak przyciska dłoń do brzucha.


   - Nie jestem zdrajcą, Max – powiedziałem, będąc pewnym, że za niego jestem uznawany. Już przy naszym wcześniejszym spotkaniu w magazynie, Max dał mi dobitnie znać, że zawiodłem jego zaufanie. Nie miałem okazji mu wszystkiego powiedzieć, a przez to stałem się w jego oczach oszustem, który zdradził zarówno jego, jak i Saszę. A tak nie było.
   - Dlaczego ci nie wierzę? – Max przystąpił do przodu, jakby znowu chciał zadać mi cios. Sasza jednak znowu pochwyciła go i stanęła mu na drodze.
   - Idź do gabinetu – powiedziała do mnie, nie odwracając się i równocześnie wskazując na drzwi na końcu korytarza. – Zaraz do ciebie przyjdę.
   - Ale…
   - Idź!
   Nie pozostało mi nic innego, jak zastosować się do polecenia Saszy. Ruszyłem we wskazanym kierunku, łapiąc ostatnie, wrogie spojrzenie brata.
   Nie byliśmy idealnym rodzeństwem – po prawdzie to w ogóle nim nie byliśmy, ale nigdy nie dochodziło między nami do poważniejszych kłótni. Sprzeczki się zdarzały, ale zawsze byliśmy zgodni i trzymaliśmy się razem. Teraz wszystko się zmieniło, czego miałem świadomość. Ale dlaczego? Co sprawiło, że tak szybko straciłem w oczach Maxa? Nie sądziłem, że była to zasługa tylko tego, że dołączyłem do grupy Wiksy, bo już wcześniej nasza relacja zaczęła się psuć. Co było motorem napędowym? Nie miałem pojęcia.

2
   W gabinecie czekałem prawie kwadrans, siedząc na krześle przed biurkiem i nerwowo stukając nogą o podłogę. W końcu drzwi otworzyły się, a do środka weszła Sasza. Nawet nie spojrzała na mnie, tylko od razu usiadła na fotelu naprzeciw mnie. Wyglądała na zmartwioną, choć próbowała to maskować.
   - W porządku? – zapytałem.
   - Max jest… uparty – powiedziała z nutą złości.
   Komu, jak komu, ale mnie nie musiała o tym mówić.
   - Co z nim? Miał ślady pobicia – zapytałem. To, że mieliśmy między sobą niewyjaśnione sprawy wcale nie oznaczało, że nie interesowałem się nim. Był aktualnie wrogo do mnie nastawiony, ale wciąż był moim bratem.
   - Razem z Robem i dwójką innych naszych byli więzieni przez kilka dni. Został też postrzelony – wyjaśniła krótko Sasza. – Kretyn, w ogóle nie powinien wstawać z łóżka.
   - Nigdy nie robi tego, co dla niego najlepsze – powiedziałem uśmiechając się do siebie. – To poważne?
   - Nie bardziej niż każda taka rana – odparła i zerknęła na mój brzuch. Od razu przypomniałem sobie o znajdującym tam opatrunku. – A co z tobą?
   - Dobrze. Rysiek – facet, który ze mną przyjechał – jest lekarzem. Pomógł mi i mógłby…
   - Nie wpuszczę tutaj ludzi Wiksy – Sasza przerwała mi, patrząc na mnie wzrokiem oburzonym, że w ogóle śmiałem to zaproponować.
   - To nie są już jego ludzie – powiedziałem. – Wiksa nie żyje. Hotel został spalony. To koniec.
   Widziałem, że moje słowa poruszyły Saszą, choć ta starała się pozostać obojętną. Jednak zdradził ją błysk w szarych oczach.
   Poprawiła się na fotelu i pochyliła nieco nad biurkiem, wbijając we mnie badawcze spojrzenie.    Dziwnie było zachowywać się tak, jakbyśmy byli wrogami. Ja nim nie byłem. Nie mógłbym. Nie wobec niej.
   - Co się wydarzyło? – zapytała.
   Streściłem jej to, co działo się od naszego spotkania na moście. Opisałem walkę na arenie, śmierć Wiksy rozerwanego przez zombie oraz relacje Reszki i Waldka ze spalenia hotelu. Powiedziałem też, jak przebiegła nam droga do klasztoru.
   - Oni nie są tacy sami, jak Wiksa – powiedziałem na koniec. – Nie byli z nim z własnej woli. Nie mieli wyboru.
   - Ty też nie miałeś, gdy przeprowadziłeś atak na posterunek? – zapytała z wyrzutem.
   Chciałem potwierdzić – bardzo tego pragnąłem, ale prawda była inna. Wiksa nie przyłożył mi broni do głowy i nie kazał zaatakować komendy. Sam to zrobiłem wierząc, że tak trzeba.
   - Rob tam był. Tak samo jak reszta jego grupy, która teraz jest z nami – w głosie Saszy brzmiała wściekłość. – Ani on, ani pozostali nie zapomną o tym, że należeliście do wrogiej grupy. Mogą wam wybaczyć, ale nie zapomną. Jak mam pozwolić wam tu zostać i codziennie ryzykować, że ktoś w końcu nie wytrzyma i postanowi wymierzyć sprawiedliwość?
   To nie była złość. Raczej bezradność. Klasztor należał do niej i musiała dbać o bezpieczeństwo mieszkających w nim ludzi. My byliśmy – chcąc nie chcąc – zagrożeniem. Może urojonym, ale byliśmy nim.
   - Nie ręczę, że nic się nie wydarzy – powiedziałem patrząc na nią spode łba. – Wiem jednak, że ludzie, z którymi tu przyjechałem potrzebują tego miejsca. Tak samo, jak my wszyscy. Nie potrafię się usprawiedliwić za to, co robiłem, gdy należałem do grupy Wiksy, ale Saszo, zapewniam cię, że nie byłem i nie jestem zdrajcą.
   Dłuższa chwila ciszy upłynęła na wzajemnym badaniu swoich reakcji. Oboje staraliśmy się wywnioskować, o czym myśli druga osoba i na tym stworzyć swoją postawę. Miałem jednak ciężkie zadanie, bo twarz oraz wzrok Saszy stały się nieprzeniknione. Tak, jak dotychczas mogłem rozpoznać jej emocje, teraz przybrała iście kamienny wyraz twarzy. Była jak posąg, który miał zadecydować o przyszłości pięciu osób.
   Coś się w niej zmieniło. Nie chodziło już nawet o wygląd, bo i on był inny. Wraz z ostrzejszym zarysowaniu się kości policzkowych, pojawieniem się błysku w oku oraz powściągnięciu w okazywaniu emocji, Sasza stała się inną osobą. Była jakby dojrzalsza i często dopadała mnie myśl, że siedząca przede mną kobieta nie ma nic wspólnego z dziewczyną, z którą siedziałem w wypełnionym śmieciami kontenerze kilkanaście dni temu. Nie wiedziałem, co spowodowało taką zmianę w zachowaniu Saszy, ale musiało to być coś dużego.
   W końcu Sasza usiadła wygodniej w fotelu, zakładając nogę na nogę.
   - Nie rządzę tutaj – powiedziała, czym trochę zbiła mnie z tropu. – W klasztorze stworzyliśmy coś, na kształt rady złożonej z kilku osób, gdzie każda odpowiada za coś innego. Decydujemy wspólnie i także z tą sprawą powinno tak być.
   - Podobno każda demokracja, prędzej, czy później, prowadzi do dyktatury – stwierdziłem nie mogąc się powstrzymać.


   - Ale nie każda dyktatura, prowadzi do upadku – odgryzła się wstając.
Już mieliśmy opuścić gabinet, gdy Sasza zamknęła z powrotem drzwi i spojrzała na mnie twardo.
   - Postaram się zrobić wszystko, byście tu zostali, Adamie. Ale pamiętaj, że to duży kredyt zaufania dla ciebie i twoich ludzi. Nie chcę potem żałować.
   - Nie będziesz – zapewniłem ją.
   Wtedy jeszcze dałbym za to głowę.

3
   Zapomniałem już, jak uporczywy potrafił być dźwięk budzika rozlegający się o poranku. Zaskakujące było, jak szybko udawało się człowiekowi odzwyczaić od tak prostych czynności, towarzyszących przez całe życie, jak ranne wstawanie. Tym bardziej teraz, gdy wiedziało się, że dzień będzie zimny i pracowity. Mimo to, lubiłem taki stan rzeczy. Codzienna rutyna dawała poczucie bezpieczeństwa i stabilizację. A do tego wieczorna myśl, że zrobiło się coś pożytecznego sprawiała, że zasypiało się lepiej.
   Obróciłem się na drugi bok i na oślep wyłączyłem to piekielne, głośne urządzenie. W mroku pokoju dostrzegłem zarys pleców leżącego na drugim łóżku Reszki. Tego nie obudziłby nawet pochód słoni, gdyby taki tędy przechodził.
   Niechętny i drżący po spotkaniu z chłodnym powietrzem usiadłem na łóżku. Zapaliłem stojącą na szafce świeczkę i zabrałem się za ubieranie. Przy okazji szturchnąłem też śpiącego współlokatora, ale ten wciąż nie był chętny do opuszczenia łóżka.
   - Wstawaj – szturchnąłem go tym razem podeszwą buta, jednocześnie ubierając kurtkę.
   - Spadaj, mamo – mruknął, naciągając kołdrę na głowę.
   Przewróciłem oczami i ściągnąłem z niego kołdrę, którą potem rzuciłem na drugi róg pokoju. Przy akompaniamencie wyzwisk oraz gróźb Reszki opuściłem pomieszczenie.
   - Mamy dzisiaj wypad, zapomniałeś?
   - Super – mruknął siadając na łóżku i przecierając zaspane oczy. – Pojedziemy ryzykować własne tyłki dla kilku puszek fasoli. Zajebiście.
   Ja tak tego nie odbierałem. Męczyła mnie już ta bezczynność oraz siedzenie za murami klasztoru. Minęły ponad trzy tygodnie odkąd staliśmy się członkami tej społeczności i od tego momentu ani razu nie postawiłem stopy na zewnątrz. Tego wymagała Rada, która w ten sposób chciała upewnić się, że nie jesteśmy zdrajcami. Tak więc jedyną bronią, którą miałem w rękach był młotek używany przy budowie strażnic. Dlatego myśl o wypadzie napawała mnie ekscytacją. Świat na zewnątrz był niebezpieczny, ale adrenalina towarzysząca w każdej minucie przebywania tam, była uzależniająca.
   - Masz pięć minut – rzuciłem przez ramię, po czym wyszedłem na korytarz.
   Spotkałem tam już kilka innych osób, które również zmierzały w tym samym kierunku, co ja.    Przywitałem się z kilkoma skinieniami głowy. Nie wszyscy mi jednak odpowiedzieli tym samym. Wyjątkiem był oczywiście Rob, który gardził mną otwarcie od momentu naszego przybycia do klasztoru. Nie ufał mi, nie lubił mnie i nie zamierzał udawać, że kiedykolwiek zostaniemy przyjaciółmi. A ja nie miałem mu tego za złe. W końcu miał prawo mnie nie znosić i dopóki nie wchodziliśmy sobie w drogę, nie zamierzałem nic robić w kierunku pojednania.
   Drugą osobą, z którą moje stosunki nie były najlepsze, był Max. On również zdawał się traktować mnie jak wroga, bo unikał mnie i posyłał podejrzliwe spojrzenia. Grunt jednak, że do tej pory nie zdecydował się mi znowu przywalić. Poprzedni raz uznałem za należną mi karę. Może i było to głupie z mojej strony, bo w końcu znałem Maxa całe życie i traktowałem jak rodzinę, a pozwalałem sobie na pozostawienie naszej relacji w tym popapranym punkcie. Jednak znałem upartość mojego brata i wiedziałem, że to on pierwszy musi chcieć zrobić cokolwiek w kierunku pojednania. W każdym innym przypadku skończyłoby się to fiaskiem.
   Gdy wszedłem do jadalni, zastałem tam już kilka osób, w tym Saszę z małą Nadią na rękach. Stanowiła ona nieodłączny element scenerii każdego poranka. Za pierwszym razem zdziwił mnie jej widok z dzieckiem, bo była ostatnią osobą, z którym bym ją widział. Ona i niemowlę stanowili naprawdę spory kontrast. Zaskakiwało mnie też to, jak bardzo zżyta była Sasza z Nadią i jak wiele czułości dla niej miała. Na zewnątrz mogła zabijać zombie, czy nawet ludzi, prowadziła twardą ręką spotkania Rady, do niej należał ostateczny głos we wszystkich sprawach, a przy dziecku to wszystko jakby znikało.
   Uśmiechnąłem się do niej, na co odpowiedziała mi tym samym i zaraz wróciła do karmienia dziecka butelką. Ja w tym czasie zająłem swoje miejsce przy stole.
   - Czołem, kolego – poczułem klepnięcie na ramieniu, a zaraz potem na krześle po mojej lewej usiadła Libra.
   Dziewczyna ta dołączyła do klasztoru wraz ze swoim towarzyszem – Radkiem – na krótko po naszym przybyciu i od tego momentu nie mieliśmy spokoju. Ta młoda, żywiołowa i wygadana istota wprowadziła zamęt w dotychczas spokojnym życiu naszego obozu. Wszędzie było jej pełno, zawsze było ją słychać i po prostu nie dało się jej nie lubić.
   Zupełnym jej przeciwieństwem był Radek – zwykle spokojny, cichy i trzymający się na uboczu. Nic do niego nie miałem, ale czasem przyłapywałem go na tym, że przygląda się poszczególnym osobą, jakby w myślach analizował ich zachowanie. Najczęściej zdarzało się to w przypadku Saszy. Pomijając fakt, że było to dziwne, w pewien sposób mnie niepokoiło.
   - Cześć – przywitałem się z dziewczyną.
   - Gotowy na dzisiejszy wypad? – zapytała nalewając sobie ciepłej herbaty – prawdziwego luksusu w tych czasach.
   - Raczej tak – westchnąłem. Sama myśl o wyjeździe budziła we mnie ekscytację. – A ty?
   - Pytanie – prychnęła. – Mam już dość siedzenia w zamknięciu. Rozumiem, że Rada chce się upewnić, że nie jesteśmy zdrajcami, ale nie znoszę nudy. 
   Zerknąłem w stronę Saszy. Ta siedziała w pobliżu członków Rady, mając po swojej prawej stronie Maxa. Cała dziewiątka rozmawiała ze sobą, zapewne na tematy klasztoru. Mogło się zdawać, że nigdy nie mieli wolnego. Sasza, jakby wyczuła mój wzrok, bo również spojrzała w moim kierunku. Uśmiechnęła się do mnie, na co odpowiedziałem jej tym samym. Max, który mówił do niej coś akurat, również na mnie spojrzał – jednak wrogo.
   Relacja Saszy i moja była bliżej nieokreślona. Nie ukrywałem, że chciałbym kontynuować to, co było między nami jeszcze przed tym, gdy zostałem zmuszony dołączyć do grupy Wiksy, ale nie byłem pewien jej zdania. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą na takie tematy, chociaż starałem się jej przekazać chociaż aluzje. Zależało mi na Saszy i to pogłębiało się z każdym dniem. Pracując ramię w ramię dużo rozmawialiśmy, poznawaliśmy się. Nie potrafiłem jeszcze nazwać tego, co czułem do Saszy, ale wszystko zdawało się podążać w jednym kierunku.
   - Słuchasz mnie? – Libra dość boleśnie uderzyła mnie łokciem w żebra.
   - Nie bardzo – powiedziałem szczerze, za co dostałem z pieści w ramię.
   - Nie śliń się tak, tylko do niej zagadaj – powiedziała z ustami pełnymi kaszy.
   - Co?
   Libra uśmiechnęła się, unosząc jedną brew wysoko w górę.
   - Proszę cię – prychnęła. – W tych czasach robienie podchodów jest stratą czasu. Lepiej działaj szybko, bo nie wiadomo, czy to nie twój ostatni dzień.
   W tym miała rację. Świat był niebezpieczny i naprawdę niewiele trzeba było, by popełnić mały, pozornie nic nie znaczący błąd, którego skutki mogłyby być tragiczne.
   Po skończonym śniadaniu udałem się do audytorium, gdzie zawsze odbywały się spotkania przed wypadami. Oprócz mnie i Libry jechać też miał Czesiek, Agata, Reszka i Filip. Co do udziału tego ostatniego, młodego chłopaka, miałem spore wątpliwości. Był to jeszcze dzieciak i mógł świetnie strzelać z dachu autobusu, ale w terenie było inaczej. Tam czasu na wycelowanie było o wiele mniej i w wielu sytuacjach musiałeś chronić nie tylko siebie, ale i swoich towarzyszy. Musiałem jednak zaufać postanowieniu Rady, bo to ona nas skompletowała i jeśli ktoś uznał, że Filip jest gotowy, to nie pozostało mi nic innego, jak się z tym pogodzić i mieć chłopaka na oku.
   - Pojedziecie do Torzyma – oświadczyła Sasza, gdy już wszyscy zajęliśmy miejsca przy długim stole, zajmującym prawie całe pomieszczenie. Ta siedziała na jego końcu, mając po swojej prawej stronie Cześka i to na niego wskazała, kontynuując. – Czesiek będzie dowodził. Zna tamtejszą okolicę i cały plan wypadu.
   Mężczyzna poprawił się na krześle i zwrócił w naszą stronę.
   - Torzym jest niecałe trzydzieści kilometrów stąd, ale pojedziemy dłuższą, jednak bezpieczniejszą trasą – powiedział.
   - Nie zmarnujemy w ten sposób paliwa? – zapytał Reszka.
   - Po drodze jest stacja benzynowa. Przy okazji uzupełnimy zapasy benzyny.
   - To trochę jazda w ciemno – stwierdziła Libra. – Jedziemy, ale nie mamy pewności, czy sklep nie został już doszczętnie ograbiony. Tak samo stacja.
   Libra miała rację. Taki wyjazd był sporym ryzykiem, które jednak musieliśmy podjąć. Zapasy w spiżarni jeszcze się nie kończyły, ale to było już tylko kwestią czasu. Był już koniec grudnia, który okazał się być – na całe szczęście – jeszcze bez śniegu. Jednak musieliśmy się pośpieszyć i sprawdzić okoliczne punkty, gdzie moglibyśmy znaleźć żywność. Późniejsze podróżowanie w zaspach byłoby znacznie utrudnione, a może i nawet niemożliwe. 
   - Trzeba się upewnić, nawet jeśli zastaniecie tam puste półki – powiedziała twardo Sasza. – Nie możemy sobie pozwolić na taką ignorancję w stosunku do prawdopodobnie pełnego sklepu. Torzym to nie aż taka duża miejscowość i na dodatek znajduje się niedaleko granicy. Mieszkańcy pewnie uciekali w tamtym kierunku i nie myśleli o robieniu zapasów.
   - To wciąż gdybanie – mruknęła cicho Libra, więc nikt oprócz mnie jej nie usłyszał.
   - Nie uda nam się wrócić dzisiaj – powiedział Czesiek, zmieniając temat. – Przenocujemy w motelu na obrzeżach miasta. Do klasztoru wrócimy najpóźniej pojutrze. Jakieś pytania?
   Rozglądnąłem się wokół, patrząc po twarzach zgromadzonych. Nikt nie podniósł ręki, ani nie wyglądał na chętnego dowiedzieć się czegoś więcej.
   - Idźcie się przygotować – Sasza wstała z miejsca. – Za pół godziny wyjeżdżacie.
   Podnosząc się z krzesła, pochwyciłem znaczące spojrzenie Libry. Zacisnąłem zęby i ruszyłem za Saszą, by zdążyć ją zatrzymać. Ta ciągle miała coś na głowie i trzeba było złapać ją w momencie między jedną pracą, a drugą. Wtedy istniała możliwość, że znalazłaby chwilę na rozmowę. A ja musiałem ją w końcu przeprowadzić.
   - Możemy porozmawiać? – zapytałem.
   - Właściwie, to… - spojrzała na swój zegarek, ale wtedy wbiłem w nią błagalny wzrok. Pokręciła głową z uśmiechem i zrezygnowana opuściła ramiona. – Jasne. O co chodzi?
   Oblizałem suche usta, starając znaleźć się odpowiednie słowa do zaczęcia rozmowy.
   - Wiesz, że wyjeżdżam na niebezpieczną wyprawę?
   Sasza prychnęła rozbawiona, splatając ręce na piersi.
   - Wiem. Sama was odprawiłam – powiedziała.
   - I nie wiem, czy wrócę z niej żywy – kontynuowałem, starając się zabrzmieć nieco dramatycznie. – Chciałbym mieć motywację, by zrobić wszystko, by tu wrócić.
   - A nie masz? – tym razem to Sasza zrobiła krok w moim kierunku.
   - Nie jestem pewny – Spojrzałem na jej usta. Wciąż pamiętałem, jak to było je całować.
   Byłem blisko niej, ale czekałem na jej ruch. Za pierwszym razem to ja wyszedłem z inicjatywą, ale teraz wszystko było inne. Nie wiedziałem, czy odzyskałem zaufanie Saszy i nie chciałem spieprzyć tej delikatnej relacji, która nas łączyła. Zależało mi na tej dziewczynie jak cholera.
   - Nie wiem na czym stoję, Saszo – powiedziałem, chcąc być w końcu szczerym. – Wiem, że wciąż możesz mi nie ufać i uważać za zdrajcę, ale dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebować, bo…


   Niespodziewanie zamknęła mi usta swoimi i to wcale nie był przelotny pocałunek, trwający chwilę. Moje uczucia do Saszy w tamtym momencie stały się realniejsze. Wiedziałem już, że to nie jest tylko zauroczenie.
   Przyciągnąłem ją do siebie i w jednej chwili ogarnęła mnie chęć, by już więcej jej nie wypuszczać. Jednak ona sama zdecydowała o tym, odsuwając się.
   - Taka motywacja ci wystarczy? – zapytała z iskrą w oku.
   - Nie wiem. Przydałaby się większa.
   Sasza pokręciła głową rozbawiona i poszła w swoją stronę. Ja jeszcze przez chwilę nie ruszyłem się z miejsca, a głupkowaty uśmieszek nie chciał mi zejść z ust. W końcu odwróciłem się, by pójść do swojego pokoju przygotować się do wyjazdu, gdy zobaczyłem stojącego na drugim końcu korytarza Maxa. Opierał się o ścianę, splatając ręce na piersi. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale oczy kłuły mnie jak lodowe szpikulce. Chciałem odejść, ale porzuciłem ten pomysł. Nie mogłem dłużej unikać konfrontacji z Maxem.
   - Zależy mi na niej – powiedziałem, nie mając pojęcia, co w ten sposób chcę osiągnąć.
   Zauważyłem, że on i Sasza są blisko, ale była to raczej relacja partnerów, którzy wspólnie prowadzą obóz. Poza tym wiedziałem, że Max nie jest zdolny traktować żadnej kobiety inaczej, niż po przyjacielsku. Wynikało to z jego dzieciństwa, o którym wiedziałem tylko ja, choć nie w pełni. Nigdy nie potrafił się otworzyć całkowicie, a jego tajemnice były zapewne wytłumaczeniem wielu jego zachowań. Jednym z nich było to, że uznawałem go za osobę całkowicie aseksualną. Nigdy nie widziałem go z kobietą, ani też z mężczyzną – o co zdarzyło mi się go podejrzewać. Z czasem doszedłem jednak do wniosku, że Max nie jest zainteresowany nikim, ale to spaczenie znajdowało ujście w tworzeniu silnych relacji czysto platonicznych. Jedną utworzył ze mną, a drugą – najwyraźniej – z Saszą.
   - Max – podszedłem do niego. – Nie jestem wrogiem. Przecież mnie znasz.
   - Nie pieprz mi tutaj łzawych tekstów – syknął. – Zaatakowałeś ludzi na posterunku, choć nic o nich nie wiedziałeś. Byłeś po stronie Wiksy w magazynie i pozwoliłeś, by zabrali Zuzę. Naraziłeś Saszę, każąc jej przyjechać na most, choć prawie przez to zginęła. Nie sądzisz, że po czymś takim mogłem przestać ci ufać?  Nie pierdol mi więc tutaj o tym, że kiedyś cię znałem, bo coraz częściej zastanawiam się nad tym, czy kiedykolwiek tak było.
   Max odwrócił się, kładąc dłoń na klamce do swojego pokoju. Już miał tam wejść, gdy spojrzał na mnie przez ramię.
   - Jeżeli ją choćby narazisz na jakieś niebezpieczeństwo – połamię ci szczękę.
    Nie wątpiłem w to. Max nigdy nie rzucał słów na wiatr.

4
   - No i jesteśmy – oświadczył Czesiek, gasząc silnik ciężarówki, gdy ta zatrzymała się na parkingu przed supermarketem.
   Z ulgą przyjąłem fakt, że ta prawie trzygodzinna podróż nareszcie się skończyła i mogłem w końcu rozprostować kości. Jednak po wyjściu na zimne powietrze, zaraz zatęskniłem za ciśnięciem się w ciasnej szoferce między Cześkiem, a Librą. Przynajmniej było mi tam ciepło.
   Druga ciężarówka zatrzymała się tuż obok naszej i wyszedł z niej Reszka z Agatą i Filipem. Oni, tak samo jak my, mieli przy sobie bronie i gotowi byli wejść do środka.
   Budynek supermarketu wyglądał na lekko doświadczonego paniką pierwszych dni epidemii. Parking pełen był opuszczonych aut, na ziemi leżały produkty w koszykach, lub też zwyczajnie porozrzucane, ale sam sklep był nienaruszony. Okna oraz same, szklane drzwi były całe. Było to optymistyczną wizją, bo w środku mogło coś jeszcze być.
   - Uwaga! – Agata wymierzyła z broni w stronę ulicy. Szła stamtąd para zombie.
   - Biorę lewego – powiedział do mnie Reszka, wyciągając nóż. Zrobiłem to samo i podszedłem do truposza.
   Ożywieniec pokryty był białym szronem, a jego ubranie było rozszarpane na klatce piersiowej. Na zewnątrz przebijały się białe kości, a w oczy rzucał się wyraźny brak kilku organów. Złapałem zombie za resztkę niegdyś długich, ciemnych włosów i pociągnąłem jego głowę w tył. Ostrze noża wbiłem w odsłonięte podgardle, przebijając się do mózgu. Zimna, gęsta ciecz spłynęła po moim nadgarstku, wywołując zniesmaczenie. Otarłem brudną dłoń w spodnie i wróciłem do reszty. Czesiek z Filipem pracowali nad otworzeniem rozsuwanych drzwi za pomocą łomów, a dziewczyny czujnie rozglądały się wokół, wypatrując zagrożenia. Lekkie skrzypnięcie oznaczało wolną drogę do środka sklepu.
   - Idziemy dwójkami – oświadczył Czesiek, poprawiając skórzane rękawiczki na dłoniach. – Reszka – Libra. Adam – Filip. Agata, idziesz ze mną. Jedna osoba z pary bierze wózek, a druga go ubezpiecza. Chyba nie muszę mówić, jakie produkty nas interesują?
   Pokręciliśmy zgodnie głowami. Każdy z nas dobrze wiedział, na brak czego cierpi klasztor i choć jeszcze nie było najgorzej, to musieliśmy uzupełnić te zapasy, by przetrwać najgorszy okres zimy, jaki się zbliżał.
   W ustalonych dwójkach weszliśmy do supermarketu. Przy wejściu posłałem Filipa po wózek, a sam przejechałem słupem światła z latarki po wnętrzu. Mrok spowijał cały sklep. Zauważyłem od razu tabliczkę z oznaczeniem alejki z żywnością konserwową. To tam ruszyliśmy z chłopakiem, odłączając się od naszych towarzyszy.
   Sklep był dość duży, dlatego szybko straciłem z oczu pozostałą czwórkę, która udała się w inne rejony. Jedyną oznaką ich obecności były niesione echem kroki.
   Zatrzymaliśmy się przy długim regale, częściowo wypełnionym konserwami. Skierowałem światło na nie, a Filip zabrał się do pakowania żywności do wózka.
   - Dziwne – powiedział nagle.
   - Co? – zapytałem, rozglądając się wokół, w poszukiwaniu zagrożenia. Takowego nie było.
   - Na parkingu było pełno aut, a sklep był zamknięty. I do tego wszystko wskazuje na to, że ludzie tu byli – wskazał na pozostawione dalej, wypełnione produktami koszyki. – Dlaczego je zostawili?
   Nie odpowiedziałem mu, bo sam nie miałem pojęcia. Patrząc na czerwone koszyki, mój wzrok przyciągnęło coś, leżącego za nimi. Zostawiłem Filipa przy kontynuowaniu swojej pracy, a sam podszedłem do miejsca, które mnie zainteresowało. Z każdym kolejnym krokiem, czułem coraz większe zdenerwowanie, mając nadzieję, że to, nie jest tym, na co wygląda. Płonne były jednak moje nadzieje. Leżała tam ręka. Ludzka, odgryziona ręka, do której ciągnęła się ścieżka zakrzepłej, brązowej krwi. Mój wzrok podążał za słupem światła, które kierowało się za drogą stworzoną z posoki, która zakończyła się na nogach stojącej w mroku postaci. Oświetliłem jej twarz, która od razu rozwarła się w wściekłym grymasie, a z ust wydobyło się warczenie. Za nią znajdowało się jeszcze kilkanaście podobnych jej sylwetek. I wszystkie ruszyły w naszym kierunku.
   Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem najbliższemu zombie. Usłyszałem za sobą, jak Filip, prawdopodobnie strąca z półki kilka puszek. Zaraz do tego doszedł jego krzyk. Odwróciłem się, by zobaczyć, jak trzymający go truposz wbija zęby w jego bark. Momentalnie znalazłem się przy chłopaku, zabijając zombie nożem. Chwyciłem przerażonego dzieciaka i pociągnąłem go w stronę wyjścia. Niestety, drogę odcięła nam inna grupka ożywieńców. Jeden z nich prawie mnie chwycił, gdyby nie strzał stojącej za nimi Libry. Razem z Reszką również zmagali się z truposzami, które zaczęły wychodzić zewsząd. Musiały być tu zamknięte – pomyślałem.
   - Tędy! – zawołała Libra, powalając ostatniego truposza z niewielkiej grupki uderzeniem strzelby w głowę.
   Z coraz słabszym Filipem na ramieniu przedarłem się do drugiej części sklepu. Sądząc po wystrzałach dochodzących z alejki Cześka i Agaty, oni także mieli kłopoty. Musieliśmy im pomóc.
   - Zabierz go na zewnątrz! – poleciłem Librze, podając jej chłopaka. Ta przewiesiła sobie jego ramię przez bark i podążyli w kierunku wyjścia.
   Razem z Reszką oczyściliśmy drogę z zombie, które odgradzały nas od pozostałej dwójki. Ci wycofywali się właśnie tyłem, nie widząc zachodzących ich z drugiej strony truposzy. W szczególnym niebezpieczeństwie była Agata, która zajęta strzelaniem nie zauważyła, że jeden z ożywieńców czołga się do jej nóg. Ten pochwycił ją, od razu przewracając. Kobieta krzyknęła, gdy zombie próbował przegryźć się przez jej wysokie buty. Moje kopnięcie odrzuciło głowę przemienionego, nim jego zombie zdążyły zacisnąć się na nodze Agaty.
   - Nie mam naboi! – zawołał Czesiek, wieszając bezużyteczny już karabin na ramieniu.
   - Ja też! Musimy uciekać! – krzyknąłem, pomagając kobiecie wstać. Ta podczas upadku musiała uszkodzić sobie nogę, bo skarżyła się na jej ból.
   Wszyscy zaczęliśmy biec w stronę wyjścia. Czesiek wziął Agatę za drugie ramię, pomagając mi w eskortowaniu jej. Reszka biegł na przedzie, oczyszczając nam drogę. Byliśmy już przy końcu alejki, gdy mój przyjaciel wymierzył do stojącego nam na drodze truposza, ale zamiast wystrzału, rozległo się ciche kliknięcie.
   - Kurwa – przeklął patrząc z przerażeniem na broń.
   Już sięgałem po swój nóż, by mu go podać, ale wtedy stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.
   Reszka natarł na zombie, pchając je do tyłu. Zrobił to bez zastanowienia i nie odsunął się nawet wtedy, gdy liczba truposzy zwiększyła się. Wciąż spychał je nam z drogi, nie zważając na coraz większą liczbę zębów, które rozszarpywały jego kurtkę.
   - Uciekajcie! – krzyknął, a zaraz potem zawył z bólu, gdy jeden z truposzy zacisnął szczęki na jego szyi. – Już!
   - Chodź! – Czesiek pociągnął mnie, gdy stałem jak słup soli. Nie mogłem oderwać wzroku od zombie, które rozrywały mojego przyjaciela. Otrząsnąłem się dopiero wtedy, gdy poczułem uderzenie w pierś.- Już mu nie pomożesz!
   Zacisnąłem zęby i ruszyłem za resztą. Krzyki Reszki ucichły chwilę później. Zginął, ratując nas.


   Libra siedziała już w jednej z ciężarówek, razem z Filipem obok. My weszliśmy do drugiej i odjechaliśmy spod sklepu.
   Reszka nie żył – te słowa odbijały mi się echem w głowie. Choć znaliśmy się stosunkowo krótko, to zdążyliśmy stać się przyjaciółmi. Przez ostatnie tygodnie dzieliliśmy jeden pokój, pracowaliśmy razem, widzieliśmy się codziennie. A on nie żył.
   - Adam?
   Spojrzałem na Cześka, w którego wzroku widziałem współczucie.
   - Przykro mi – powiedział. – To był dobry chłopak.
   Skinąłem głową. Tylko tyle mogłem zrobić.
   Nagle ciężarówka Libry, jadąca przed nami, zatrzymała się. Wtedy przypomniałem sobie o Filipie. Jeżeli coś jeszcze miało mnie dzisiaj dobić, to śmierć tego dzieciaka.
   - Źle z nim – powiedziała przerażona Libra.
   Otworzyłem drzwi po stronie pasażera i wyciągnąłem chłopaka na zewnątrz. Krew z rany na ramieniu zabarwiła mu całą kurtkę. Ta czerwień ostro kontrastowała z bladością jego cery. Wzrok miał rozmyty, a na czoło wystąpiły mu krople potu. Filip trząsł się, jakby było mu zimno, a wewnątrz trawiła go gorączka.
   - Nie chcę… Nie chcę się zmienić – powiedział cicho, szczękając zębami. – Nie chcę…
   - Nie przemienisz. Obiecuję – Ukucnąłem przed nim i ścisnąłem jego dłoń. miałem wrażenie, że dotknąłem rozgrzanego pieca.
   - Ja umrę – Spojrzał na mnie. jego piwne oczy wypełniły się łzami, przez co wyglądał na jeszcze młodszego.
   - Cicho, już dobrze – Objąłem go, gdy zaczął łkać. – Wszystko będzie dobrze.
   Filip płakał z bezsilności. Był to dzieciak – tylko dzieciak. Nie zasłużył sobie na taki los.
   - Wszystko będzie dobrze – powtórzyłem i jednym, szybkim ruchem wbiłem nóż w tył głowy chłopaka. Jego płacz oraz wstrząsy powodowane szlochem ustały. Dotrzymałem obietnicy. Nie przemienił się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz