Witam!
Dzisiejszy rozdział jest ostatnim w tym roku, a kolejny pojawi się najszybciej po 08.01. Wyjeżdżam, więc nie będę miała możliwości dopracować tych kilku części, które udało mi się napisać, a do tego jestem mocno w tyle z pisaniem. Jednak moim noworocznym postanowieniem jest tworzyć jeden nowy rozdział tygodniowo, więc (jeśli będę konsekwentna) w kwietniu zaczniemy trzeci tom TLD :)
~~~
1
Dotarliśmy. Nareszcie. Po tylu dniach dotarliśmy do
klasztoru.
Jego widok, znajdującego się na niedużym wzniesieniu, tuż za
granicą Błoni, sprawiał, że zaczynałem wierzyć, że to może być moje miejsce.
Nasze miejsce.
Gdy stanęliśmy przed bramą, to nawet nie zwróciłem uwagi na
wymierzoną we mnie broń, ani na innych ludzi, zmierzających w naszą stronę.
Byłem zbyt pochłonięty widokiem muru oraz wielkiej wieży kościoła, a także
budynku znajdującego się przy nim klasztoru.
Nagle zgromadzeni ludzie zaczęli się rozstępować na boki,
tworząc korytarz dla idącej postaci. Na jej widok zamarłem, a po chwili na moje
usta wpełzł samoistnie uśmiech.
Sasza żyła. Stała po drugiej stronie oddzielającej nas bramy
i wyglądała na niemniej zaskoczoną moim widokiem, niż ja. Ostatni raz
widzieliśmy się wiele dni temu i pewnie oboje byliśmy przekonani, że nie
żyjemy.
Miałem wrażenie, że od tamtego czasu minęły miesiące.
Tamtego dnia, gdy zobaczyłem ją, wpadającą do rzeki, coś we mnie umarło.
Najpierw zaprzeczałem myślą, że mogła umrzeć, a potem stopniowo się z nią
oswajałem. Nie pogodziłem, ale też nie załamałem. Choć Saszę znałem stosunkowo
niedługo, to zdążyła odcisnąć się dość intensywnie w moim życiu. Zapewne miał
tak każdy, który kiedykolwiek ją spotkał. Była zbyt wyrazista, by móc o niej
napomnieć.
Przystąpiłem krok do przodu, wciąż nie będąc pewnym, czy to
nie zmęczony umysł podsuwa mi takie wizje.
- Obiecałem, że do ciebie dołączę – przypomniałem jej słowa,
które wypowiedziałem na moście.
Sasza pozostała jednak na miejscu i żadnym ruchem nie dała
po sobie poznać, że chce byśmy weszli na teren klasztoru. Wahała się, co
zrobić. Widziałem to. Gdy obejrzała się przez ramię, na jedno z okien na
piętrze budynku, zauważyłem tam znajomą postać, ale ta zaraz zniknęła. Zacząłem
boleśnie doświadczać, jak wiele rzeczy zdążyło się już zmienić.
- Pamiętam was – powiedział nagle stojący obok Saszy
blondyn. Do tej pory patrzył tylko na Zuzę, ale teraz miażdżył mnie wzrokiem.
Wtedy ja również go rozpoznałem. Był to jeden z tych osób, które znajdowały się
na posterunku, gdy go zaatakowaliśmy. Chyba nawet go postrzeliłem w ramię.
- Rob – Sasza próbowała zainterweniować, ale wtedy chłopak
wyciągnął broń i wymierzył we mnie. Nim się obejrzałem, Waldek i Reszka
odbezpieczyli swoje bronie, a to popchnęło resztę do działania.
- Dobry pomysł, co? – mruknął do mnie Waldek, mierząc do
około pięćdziesięcioletniego mężczyzny z opatrunkiem na prawym uchu.
- Opuśćcie bronie – powiedziałem do swoich i spojrzałem na
Saszę, szukając u niej wsparcia. Ta zacisnęła usta w wąską kreskę i zwróciła
się do Roba, kładąc mu dłoń na ramieniu oraz mówiąc mu coś, czego nie
usłyszałem. Ten w końcu schował pistolet, a za jego przykładem poszli
pozostali. – Porozmawiajmy na spokojnie.
Sasza wydawała się mieć wątpliwości, co do słuszności mojej
propozycji, a Rob zapewne nie pomógł jej w zdecydowaniu.
- Nie mogą tu wejść – powiedział, zerkając na mnie nieufnie.
– Zuza jest jedną z nas, ale reszta…
- Więc może od razu nas wystrzelajcie? – dokończył złośliwie
Reszka, ale uciszyłem go spojrzeniem.
- Może tak by było najlepiej – Rob spiorunował go wzrokiem.
- Spokój! – Sasza donośnie zakończyła kłótnię. – Czesiek,
otwórz bramę.
Mężczyzna z opatrunkiem na głowie wyraźnie niechętnie
odsunął sporą zasuwę.
- Nie – zaprotestowała Sasza, gdy całą grupą ruszyliśmy ku
nim. – Tylko ty i Zuza – spojrzała na mnie. – Reszta zaczeka.
- To jakieś…
Gestem kazałem Reszce się zamknąć. Nie potrzebne nam było
jego gadulstwo, które mogłoby tylko zirytować i tak już zdenerwowaną Saszę. Ta
sytuacja wymagała spokoju, a nie kąśliwych uwag i niewybrednych żartów mojego
kompana.
Ramię w ramię z Zuzą przeszliśmy przez granicę, oddzielającą
niebezpieczny świat od bezpiecznego klasztoru. Rudowłosą Rob od razu zamknął w
ramionach, na co ona odpowiedziała tym samym. Pozostali patrzyli na mnie
nieufnie, jakby w każdej chwili gotowi byli poczęstować mnie ołowiem.
- Pilnuj tamtych – Sasza zwróciła się do wysokiego,
ciemnowłosego mężczyzny około czterdziestki. Ten skinął głową i wziął w obie
ręce trzymaną przez siebie strzelbę.
- To nie będzie konieczne – powiedziałem zerkając na nią. W
odpowiedzi uraczyła mnie karcącym spojrzeniem.
Przez spore, drewniane drzwi weszliśmy do środka klasztoru. Zauważyłem,
że przez całą drogę Sasza lekko utyka. Zapytana o to, tylko burknęła, że to nic
wielkiego.
Znaleźliśmy się w długim, białym korytarzu, gdzie po prawej
stronie znajdowały się schody na piętro. To tam ruszyła Sasza. Gdy tylko
postawiłem stopę na górze, poczułem ogromny ból w szczęce, a potem wpadłem na
stojący pod ścianą stolik z wazonem. Szkło spadło na podłogę i, sądząc po
dźwiękach, rozbiło się. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć, bo na przedzie
mojej bluzy zacisnęła się dłoń, a sam zostałem brutalnie przyciśnięty do
ściany.
- Max! – syknięcie Saszy pełne było wściekłości.
Max?
Podniosłem wzrok, jednocześnie trzymając się za obolałą
szczękę. Mój brat stał przede mną, miażdżąc mnie wzrokiem. Nigdy jeszcze nie
widziałem takiej wściekłości w jego oczach, która ulokowana by była we mnie.
- Co on tu robi? – zapytał ostro, niemal spluwając mi tymi
słowami w twarz.
- Właśnie o tym mamy zamiar rozmawiać – powiedziała karcąco
zaciskając dłoń na jego ramieniu i patrząc na niego ze złością. – A ty nie
powinieneś w ogóle wstawać.
- Max – próbowałem załagodzić tą sytuację. – Ja nie…
Pod naciskiem Saszy, mój brat odsunął się ode mnie, ale
wcale nie przestał patrzyć na mnie jak na intruza. Wtedy też dostrzegłem ślady
pobicia na jego twarzy oraz to, jak przyciska dłoń do brzucha.
- Nie jestem zdrajcą, Max – powiedziałem, będąc pewnym, że
za niego jestem uznawany. Już przy naszym wcześniejszym spotkaniu w magazynie,
Max dał mi dobitnie znać, że zawiodłem jego zaufanie. Nie miałem okazji mu
wszystkiego powiedzieć, a przez to stałem się w jego oczach oszustem, który
zdradził zarówno jego, jak i Saszę. A tak nie było.
- Dlaczego ci nie wierzę? – Max przystąpił do przodu, jakby
znowu chciał zadać mi cios. Sasza jednak znowu pochwyciła go i stanęła mu na
drodze.
- Idź do gabinetu – powiedziała do mnie, nie odwracając się
i równocześnie wskazując na drzwi na końcu korytarza. – Zaraz do ciebie
przyjdę.
- Ale…
- Idź!
Nie pozostało mi nic innego, jak zastosować się do polecenia
Saszy. Ruszyłem we wskazanym kierunku, łapiąc ostatnie, wrogie spojrzenie
brata.
Nie byliśmy idealnym rodzeństwem – po prawdzie to w ogóle
nim nie byliśmy, ale nigdy nie dochodziło między nami do poważniejszych kłótni.
Sprzeczki się zdarzały, ale zawsze byliśmy zgodni i trzymaliśmy się razem.
Teraz wszystko się zmieniło, czego miałem świadomość. Ale dlaczego? Co
sprawiło, że tak szybko straciłem w oczach Maxa? Nie sądziłem, że była to
zasługa tylko tego, że dołączyłem do grupy Wiksy, bo już wcześniej nasza
relacja zaczęła się psuć. Co było motorem napędowym? Nie miałem pojęcia.
2
W gabinecie czekałem prawie kwadrans, siedząc na krześle
przed biurkiem i nerwowo stukając nogą o podłogę. W końcu drzwi otworzyły się,
a do środka weszła Sasza. Nawet nie spojrzała na mnie, tylko od razu usiadła na
fotelu naprzeciw mnie. Wyglądała na zmartwioną, choć próbowała to maskować.
- W porządku? – zapytałem.
- Max jest… uparty – powiedziała z nutą złości.
Komu, jak komu, ale mnie nie musiała o tym mówić.
- Co z nim? Miał ślady pobicia – zapytałem. To, że mieliśmy
między sobą niewyjaśnione sprawy wcale nie oznaczało, że nie interesowałem się
nim. Był aktualnie wrogo do mnie nastawiony, ale wciąż był moim bratem.
- Razem z Robem i dwójką innych naszych byli więzieni przez
kilka dni. Został też postrzelony – wyjaśniła krótko Sasza. – Kretyn, w ogóle nie
powinien wstawać z łóżka.
- Nigdy nie robi tego, co dla niego najlepsze – powiedziałem
uśmiechając się do siebie. – To poważne?
- Nie bardziej niż każda taka rana – odparła i zerknęła na
mój brzuch. Od razu przypomniałem sobie o znajdującym tam opatrunku. – A co z
tobą?
- Dobrze. Rysiek – facet, który ze mną przyjechał – jest
lekarzem. Pomógł mi i mógłby…
- Nie wpuszczę tutaj ludzi Wiksy – Sasza przerwała mi,
patrząc na mnie wzrokiem oburzonym, że w ogóle śmiałem to zaproponować.
- To nie są już jego ludzie – powiedziałem. – Wiksa nie
żyje. Hotel został spalony. To koniec.
Widziałem, że moje słowa poruszyły Saszą, choć ta starała
się pozostać obojętną. Jednak zdradził ją błysk w szarych oczach.
Poprawiła się na fotelu i pochyliła nieco nad biurkiem, wbijając
we mnie badawcze spojrzenie. Dziwnie było zachowywać się tak, jakbyśmy byli
wrogami. Ja nim nie byłem. Nie mógłbym. Nie wobec niej.
- Co się wydarzyło? – zapytała.
Streściłem jej to, co działo się od naszego spotkania na
moście. Opisałem walkę na arenie, śmierć Wiksy rozerwanego przez zombie oraz
relacje Reszki i Waldka ze spalenia hotelu. Powiedziałem też, jak przebiegła
nam droga do klasztoru.
- Oni nie są tacy sami, jak Wiksa – powiedziałem na koniec.
– Nie byli z nim z własnej woli. Nie mieli wyboru.
- Ty też nie miałeś, gdy przeprowadziłeś atak na posterunek?
– zapytała z wyrzutem.
Chciałem potwierdzić – bardzo tego pragnąłem, ale prawda
była inna. Wiksa nie przyłożył mi broni do głowy i nie kazał zaatakować
komendy. Sam to zrobiłem wierząc, że tak trzeba.
- Rob tam był. Tak samo jak reszta jego grupy, która teraz
jest z nami – w głosie Saszy brzmiała wściekłość. – Ani on, ani pozostali nie
zapomną o tym, że należeliście do wrogiej grupy. Mogą wam wybaczyć, ale nie
zapomną. Jak mam pozwolić wam tu zostać i codziennie ryzykować, że ktoś w końcu
nie wytrzyma i postanowi wymierzyć sprawiedliwość?
To nie była złość. Raczej bezradność. Klasztor należał do
niej i musiała dbać o bezpieczeństwo mieszkających w nim ludzi. My byliśmy –
chcąc nie chcąc – zagrożeniem. Może urojonym, ale byliśmy nim.
- Nie ręczę, że nic się nie wydarzy – powiedziałem patrząc
na nią spode łba. – Wiem jednak, że ludzie, z którymi tu przyjechałem
potrzebują tego miejsca. Tak samo, jak my wszyscy. Nie potrafię się
usprawiedliwić za to, co robiłem, gdy należałem do grupy Wiksy, ale Saszo,
zapewniam cię, że nie byłem i nie jestem zdrajcą.
Dłuższa chwila ciszy upłynęła na wzajemnym badaniu swoich
reakcji. Oboje staraliśmy się wywnioskować, o czym myśli druga osoba i na tym
stworzyć swoją postawę. Miałem jednak ciężkie zadanie, bo twarz oraz wzrok
Saszy stały się nieprzeniknione. Tak, jak dotychczas mogłem rozpoznać jej
emocje, teraz przybrała iście kamienny wyraz twarzy. Była jak posąg, który miał
zadecydować o przyszłości pięciu osób.
Coś się w niej zmieniło. Nie chodziło już nawet o wygląd, bo
i on był inny. Wraz z ostrzejszym zarysowaniu się kości policzkowych,
pojawieniem się błysku w oku oraz powściągnięciu w okazywaniu emocji, Sasza
stała się inną osobą. Była jakby dojrzalsza i często dopadała mnie myśl, że
siedząca przede mną kobieta nie ma nic wspólnego z dziewczyną, z którą
siedziałem w wypełnionym śmieciami kontenerze kilkanaście dni temu. Nie
wiedziałem, co spowodowało taką zmianę w zachowaniu Saszy, ale musiało to być coś
dużego.
W końcu Sasza usiadła wygodniej w fotelu, zakładając nogę na
nogę.
- Nie rządzę tutaj – powiedziała, czym trochę zbiła mnie z
tropu. – W klasztorze stworzyliśmy coś, na kształt rady złożonej z kilku osób,
gdzie każda odpowiada za coś innego. Decydujemy wspólnie i także z tą sprawą
powinno tak być.
- Podobno każda demokracja, prędzej, czy później, prowadzi
do dyktatury – stwierdziłem nie mogąc się powstrzymać.
- Ale nie każda dyktatura, prowadzi do upadku – odgryzła się
wstając.
Już mieliśmy opuścić gabinet, gdy Sasza zamknęła z powrotem
drzwi i spojrzała na mnie twardo.
- Postaram się zrobić wszystko, byście tu zostali, Adamie.
Ale pamiętaj, że to duży kredyt zaufania dla ciebie i twoich ludzi. Nie chcę
potem żałować.
- Nie będziesz – zapewniłem ją.
Wtedy jeszcze dałbym za to głowę.
3
Zapomniałem już, jak uporczywy potrafił być dźwięk budzika
rozlegający się o poranku. Zaskakujące było, jak szybko udawało się człowiekowi
odzwyczaić od tak prostych czynności, towarzyszących przez całe życie, jak
ranne wstawanie. Tym bardziej teraz, gdy wiedziało się, że dzień będzie zimny i
pracowity. Mimo to, lubiłem taki stan rzeczy. Codzienna rutyna dawała poczucie
bezpieczeństwa i stabilizację. A do tego wieczorna myśl, że zrobiło się coś
pożytecznego sprawiała, że zasypiało się lepiej.
Obróciłem się na drugi bok i na oślep wyłączyłem to
piekielne, głośne urządzenie. W mroku pokoju dostrzegłem zarys pleców leżącego
na drugim łóżku Reszki. Tego nie obudziłby nawet pochód słoni, gdyby taki tędy
przechodził.
Niechętny i drżący po spotkaniu z chłodnym powietrzem
usiadłem na łóżku. Zapaliłem stojącą na szafce świeczkę i zabrałem się za
ubieranie. Przy okazji szturchnąłem też śpiącego współlokatora, ale ten wciąż
nie był chętny do opuszczenia łóżka.
- Wstawaj – szturchnąłem go tym razem podeszwą buta,
jednocześnie ubierając kurtkę.
- Spadaj, mamo – mruknął, naciągając kołdrę na głowę.
Przewróciłem oczami i ściągnąłem z niego kołdrę, którą potem
rzuciłem na drugi róg pokoju. Przy akompaniamencie wyzwisk oraz gróźb Reszki
opuściłem pomieszczenie.
- Mamy dzisiaj wypad, zapomniałeś?
- Super – mruknął siadając na łóżku i przecierając zaspane
oczy. – Pojedziemy ryzykować własne tyłki dla kilku puszek fasoli. Zajebiście.
Ja tak tego nie odbierałem. Męczyła mnie już ta bezczynność
oraz siedzenie za murami klasztoru. Minęły ponad trzy tygodnie odkąd staliśmy
się członkami tej społeczności i od tego momentu ani razu nie postawiłem stopy
na zewnątrz. Tego wymagała Rada, która w ten sposób chciała upewnić się, że nie
jesteśmy zdrajcami. Tak więc jedyną bronią, którą miałem w rękach był młotek
używany przy budowie strażnic. Dlatego myśl o wypadzie napawała mnie
ekscytacją. Świat na zewnątrz był niebezpieczny, ale adrenalina towarzysząca w
każdej minucie przebywania tam, była uzależniająca.
- Masz pięć minut – rzuciłem przez ramię, po czym wyszedłem
na korytarz.
Spotkałem tam już kilka innych osób, które również zmierzały
w tym samym kierunku, co ja. Przywitałem się z kilkoma skinieniami głowy. Nie
wszyscy mi jednak odpowiedzieli tym samym. Wyjątkiem był oczywiście Rob, który
gardził mną otwarcie od momentu naszego przybycia do klasztoru. Nie ufał mi,
nie lubił mnie i nie zamierzał udawać, że kiedykolwiek zostaniemy przyjaciółmi.
A ja nie miałem mu tego za złe. W końcu miał prawo mnie nie znosić i dopóki nie
wchodziliśmy sobie w drogę, nie zamierzałem nic robić w kierunku pojednania.
Drugą osobą, z którą moje stosunki nie były najlepsze, był
Max. On również zdawał się traktować mnie jak wroga, bo unikał mnie i posyłał
podejrzliwe spojrzenia. Grunt jednak, że do tej pory nie zdecydował się mi
znowu przywalić. Poprzedni raz uznałem za należną mi karę. Może i było to
głupie z mojej strony, bo w końcu znałem Maxa całe życie i traktowałem jak
rodzinę, a pozwalałem sobie na pozostawienie naszej relacji w tym popapranym
punkcie. Jednak znałem upartość mojego brata i wiedziałem, że to on pierwszy
musi chcieć zrobić cokolwiek w kierunku pojednania. W każdym innym przypadku
skończyłoby się to fiaskiem.
Gdy wszedłem do jadalni, zastałem tam już kilka osób, w tym
Saszę z małą Nadią na rękach. Stanowiła ona nieodłączny element scenerii
każdego poranka. Za pierwszym razem zdziwił mnie jej widok z dzieckiem, bo była
ostatnią osobą, z którym bym ją widział. Ona i niemowlę stanowili naprawdę
spory kontrast. Zaskakiwało mnie też to, jak bardzo zżyta była Sasza z Nadią i
jak wiele czułości dla niej miała. Na zewnątrz mogła zabijać zombie, czy nawet
ludzi, prowadziła twardą ręką spotkania Rady, do niej należał ostateczny głos
we wszystkich sprawach, a przy dziecku to wszystko jakby znikało.
Uśmiechnąłem się do niej, na co odpowiedziała mi tym samym i
zaraz wróciła do karmienia dziecka butelką. Ja w tym czasie zająłem swoje
miejsce przy stole.
- Czołem, kolego – poczułem klepnięcie na ramieniu, a zaraz
potem na krześle po mojej lewej usiadła Libra.
Dziewczyna ta dołączyła do klasztoru wraz ze swoim
towarzyszem – Radkiem – na krótko po naszym przybyciu i od tego momentu nie
mieliśmy spokoju. Ta młoda, żywiołowa i wygadana istota wprowadziła zamęt w
dotychczas spokojnym życiu naszego obozu. Wszędzie było jej pełno, zawsze było
ją słychać i po prostu nie dało się jej nie lubić.
Zupełnym jej przeciwieństwem był Radek – zwykle spokojny,
cichy i trzymający się na uboczu. Nic do niego nie miałem, ale czasem
przyłapywałem go na tym, że przygląda się poszczególnym osobą, jakby w myślach
analizował ich zachowanie. Najczęściej zdarzało się to w przypadku Saszy. Pomijając
fakt, że było to dziwne, w pewien sposób mnie niepokoiło.
- Cześć – przywitałem się z dziewczyną.
- Gotowy na dzisiejszy wypad? – zapytała nalewając sobie
ciepłej herbaty – prawdziwego luksusu w tych czasach.
- Raczej tak – westchnąłem. Sama myśl o wyjeździe budziła we
mnie ekscytację. – A ty?
- Pytanie – prychnęła. – Mam już dość siedzenia w
zamknięciu. Rozumiem, że Rada chce się upewnić, że nie jesteśmy zdrajcami, ale
nie znoszę nudy.
Zerknąłem w stronę Saszy. Ta siedziała w pobliżu członków
Rady, mając po swojej prawej stronie Maxa. Cała dziewiątka rozmawiała ze sobą,
zapewne na tematy klasztoru. Mogło się zdawać, że nigdy nie mieli wolnego.
Sasza, jakby wyczuła mój wzrok, bo również spojrzała w moim kierunku. Uśmiechnęła
się do mnie, na co odpowiedziałem jej tym samym. Max, który mówił do niej coś
akurat, również na mnie spojrzał – jednak wrogo.
Relacja Saszy i moja była bliżej nieokreślona. Nie
ukrywałem, że chciałbym kontynuować to, co było między nami jeszcze przed tym,
gdy zostałem zmuszony dołączyć do grupy Wiksy, ale nie byłem pewien jej zdania.
Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą na takie tematy, chociaż starałem się jej
przekazać chociaż aluzje. Zależało mi na Saszy i to pogłębiało się z każdym
dniem. Pracując ramię w ramię dużo rozmawialiśmy, poznawaliśmy się. Nie
potrafiłem jeszcze nazwać tego, co czułem do Saszy, ale wszystko zdawało się
podążać w jednym kierunku.
- Słuchasz mnie? – Libra dość boleśnie uderzyła mnie łokciem
w żebra.
- Nie bardzo – powiedziałem szczerze, za co dostałem z
pieści w ramię.
- Nie śliń się tak, tylko do niej zagadaj – powiedziała z
ustami pełnymi kaszy.
- Co?
Libra uśmiechnęła się, unosząc jedną brew wysoko w górę.
- Proszę cię – prychnęła. – W tych czasach robienie
podchodów jest stratą czasu. Lepiej działaj szybko, bo nie wiadomo, czy to nie
twój ostatni dzień.
W tym miała rację. Świat był niebezpieczny i naprawdę
niewiele trzeba było, by popełnić mały, pozornie nic nie znaczący błąd, którego
skutki mogłyby być tragiczne.
Po skończonym śniadaniu udałem się do audytorium, gdzie
zawsze odbywały się spotkania przed wypadami. Oprócz mnie i Libry jechać też
miał Czesiek, Agata, Reszka i Filip. Co do udziału tego ostatniego, młodego
chłopaka, miałem spore wątpliwości. Był to jeszcze dzieciak i mógł świetnie
strzelać z dachu autobusu, ale w terenie było inaczej. Tam czasu na wycelowanie
było o wiele mniej i w wielu sytuacjach musiałeś chronić nie tylko siebie, ale
i swoich towarzyszy. Musiałem jednak zaufać postanowieniu Rady, bo to ona nas
skompletowała i jeśli ktoś uznał, że Filip jest gotowy, to nie pozostało mi nic
innego, jak się z tym pogodzić i mieć chłopaka na oku.
- Pojedziecie do Torzyma – oświadczyła Sasza, gdy już
wszyscy zajęliśmy miejsca przy długim stole, zajmującym prawie całe
pomieszczenie. Ta siedziała na jego końcu, mając po swojej prawej stronie
Cześka i to na niego wskazała, kontynuując. – Czesiek będzie dowodził. Zna
tamtejszą okolicę i cały plan wypadu.
Mężczyzna poprawił się na krześle i zwrócił w naszą stronę.
- Torzym jest niecałe trzydzieści kilometrów stąd, ale
pojedziemy dłuższą, jednak bezpieczniejszą trasą – powiedział.
- Nie zmarnujemy w ten sposób paliwa? – zapytał Reszka.
- Po drodze jest stacja benzynowa. Przy okazji uzupełnimy
zapasy benzyny.
- To trochę jazda w ciemno – stwierdziła Libra. – Jedziemy,
ale nie mamy pewności, czy sklep nie został już doszczętnie ograbiony. Tak samo
stacja.
Libra miała rację. Taki wyjazd był sporym ryzykiem, które
jednak musieliśmy podjąć. Zapasy w spiżarni jeszcze się nie kończyły, ale to było
już tylko kwestią czasu. Był już koniec grudnia, który okazał się być – na całe
szczęście – jeszcze bez śniegu. Jednak musieliśmy się pośpieszyć i sprawdzić
okoliczne punkty, gdzie moglibyśmy znaleźć żywność. Późniejsze podróżowanie w
zaspach byłoby znacznie utrudnione, a może i nawet niemożliwe.
- Trzeba się upewnić, nawet jeśli zastaniecie tam puste
półki – powiedziała twardo Sasza. – Nie możemy sobie pozwolić na taką
ignorancję w stosunku do prawdopodobnie pełnego sklepu. Torzym to nie aż taka
duża miejscowość i na dodatek znajduje się niedaleko granicy. Mieszkańcy pewnie
uciekali w tamtym kierunku i nie myśleli o robieniu zapasów.
- To wciąż gdybanie – mruknęła cicho Libra, więc nikt oprócz
mnie jej nie usłyszał.
- Nie uda nam się wrócić dzisiaj – powiedział Czesiek,
zmieniając temat. – Przenocujemy w motelu na obrzeżach miasta. Do klasztoru
wrócimy najpóźniej pojutrze. Jakieś pytania?
Rozglądnąłem się wokół, patrząc po twarzach zgromadzonych.
Nikt nie podniósł ręki, ani nie wyglądał na chętnego dowiedzieć się czegoś
więcej.
- Idźcie się przygotować – Sasza wstała z miejsca. – Za pół
godziny wyjeżdżacie.
Podnosząc się z krzesła, pochwyciłem znaczące spojrzenie
Libry. Zacisnąłem zęby i ruszyłem za Saszą, by zdążyć ją zatrzymać. Ta ciągle
miała coś na głowie i trzeba było złapać ją w momencie między jedną pracą, a
drugą. Wtedy istniała możliwość, że znalazłaby chwilę na rozmowę. A ja musiałem
ją w końcu przeprowadzić.
- Możemy porozmawiać? – zapytałem.
- Właściwie, to… - spojrzała na swój zegarek, ale wtedy
wbiłem w nią błagalny wzrok. Pokręciła głową z uśmiechem i zrezygnowana
opuściła ramiona. – Jasne. O co chodzi?
Oblizałem suche usta, starając znaleźć się odpowiednie słowa
do zaczęcia rozmowy.
- Wiesz, że wyjeżdżam na niebezpieczną wyprawę?
Sasza prychnęła rozbawiona, splatając ręce na piersi.
- Wiem. Sama was odprawiłam – powiedziała.
- I nie wiem, czy wrócę z niej żywy – kontynuowałem,
starając się zabrzmieć nieco dramatycznie. – Chciałbym mieć motywację, by
zrobić wszystko, by tu wrócić.
- A nie masz? – tym razem to Sasza zrobiła krok w moim
kierunku.
- Nie jestem pewny – Spojrzałem na jej usta. Wciąż
pamiętałem, jak to było je całować.
Byłem blisko niej, ale czekałem na jej ruch. Za pierwszym
razem to ja wyszedłem z inicjatywą, ale teraz wszystko było inne. Nie
wiedziałem, czy odzyskałem zaufanie Saszy i nie chciałem spieprzyć tej
delikatnej relacji, która nas łączyła. Zależało mi na tej dziewczynie jak
cholera.
- Nie wiem na czym stoję, Saszo – powiedziałem, chcąc być w
końcu szczerym. – Wiem, że wciąż możesz mi nie ufać i uważać za zdrajcę, ale
dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebować, bo…
Niespodziewanie zamknęła mi usta swoimi i to wcale nie był
przelotny pocałunek, trwający chwilę. Moje uczucia do Saszy w tamtym momencie
stały się realniejsze. Wiedziałem już, że to nie jest tylko zauroczenie.
Przyciągnąłem ją do siebie i w jednej chwili ogarnęła mnie
chęć, by już więcej jej nie wypuszczać. Jednak ona sama zdecydowała o tym,
odsuwając się.
- Taka motywacja ci wystarczy? – zapytała z iskrą w oku.
- Nie wiem. Przydałaby się większa.
Sasza pokręciła głową rozbawiona i poszła w swoją stronę. Ja
jeszcze przez chwilę nie ruszyłem się z miejsca, a głupkowaty uśmieszek nie
chciał mi zejść z ust. W końcu odwróciłem się, by pójść do swojego pokoju
przygotować się do wyjazdu, gdy zobaczyłem stojącego na drugim końcu korytarza
Maxa. Opierał się o ścianę, splatając ręce na piersi. Jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji, ale oczy kłuły mnie jak lodowe szpikulce. Chciałem odejść, ale
porzuciłem ten pomysł. Nie mogłem dłużej unikać konfrontacji z Maxem.
- Zależy mi na niej – powiedziałem, nie mając pojęcia, co w
ten sposób chcę osiągnąć.
Zauważyłem, że on i Sasza są blisko, ale była to raczej
relacja partnerów, którzy wspólnie prowadzą obóz. Poza tym wiedziałem, że Max
nie jest zdolny traktować żadnej kobiety inaczej, niż po przyjacielsku.
Wynikało to z jego dzieciństwa, o którym wiedziałem tylko ja, choć nie w pełni.
Nigdy nie potrafił się otworzyć całkowicie, a jego tajemnice były zapewne
wytłumaczeniem wielu jego zachowań. Jednym z nich było to, że uznawałem go za
osobę całkowicie aseksualną. Nigdy nie widziałem go z kobietą, ani też z
mężczyzną – o co zdarzyło mi się go podejrzewać. Z czasem doszedłem jednak do
wniosku, że Max nie jest zainteresowany nikim, ale to spaczenie znajdowało
ujście w tworzeniu silnych relacji czysto platonicznych. Jedną utworzył ze mną,
a drugą – najwyraźniej – z Saszą.
- Max – podszedłem do niego. – Nie jestem wrogiem. Przecież
mnie znasz.
- Nie pieprz mi tutaj łzawych tekstów – syknął. –
Zaatakowałeś ludzi na posterunku, choć nic o nich nie wiedziałeś. Byłeś po
stronie Wiksy w magazynie i pozwoliłeś, by zabrali Zuzę. Naraziłeś Saszę, każąc
jej przyjechać na most, choć prawie przez to zginęła. Nie sądzisz, że po czymś
takim mogłem przestać ci ufać? Nie
pierdol mi więc tutaj o tym, że kiedyś cię znałem, bo coraz częściej
zastanawiam się nad tym, czy kiedykolwiek tak było.
Max odwrócił się, kładąc dłoń na klamce do swojego pokoju.
Już miał tam wejść, gdy spojrzał na mnie przez ramię.
- Jeżeli ją choćby narazisz na jakieś niebezpieczeństwo – połamię
ci szczękę.
Nie wątpiłem w to.
Max nigdy nie rzucał słów na wiatr.
4
- No i jesteśmy – oświadczył Czesiek, gasząc silnik
ciężarówki, gdy ta zatrzymała się na parkingu przed supermarketem.
Z ulgą przyjąłem fakt, że ta prawie trzygodzinna podróż
nareszcie się skończyła i mogłem w końcu rozprostować kości. Jednak po wyjściu
na zimne powietrze, zaraz zatęskniłem za ciśnięciem się w ciasnej szoferce
między Cześkiem, a Librą. Przynajmniej było mi tam ciepło.
Druga ciężarówka zatrzymała się tuż obok naszej i wyszedł z
niej Reszka z Agatą i Filipem. Oni, tak samo jak my, mieli przy sobie bronie i
gotowi byli wejść do środka.
Budynek supermarketu wyglądał na lekko doświadczonego paniką
pierwszych dni epidemii. Parking pełen był opuszczonych aut, na ziemi leżały
produkty w koszykach, lub też zwyczajnie porozrzucane, ale sam sklep był
nienaruszony. Okna oraz same, szklane drzwi były całe. Było to optymistyczną
wizją, bo w środku mogło coś jeszcze być.
- Uwaga! – Agata wymierzyła z broni w stronę ulicy. Szła
stamtąd para zombie.
- Biorę lewego – powiedział do mnie Reszka, wyciągając nóż.
Zrobiłem to samo i podszedłem do truposza.
Ożywieniec pokryty był białym szronem, a jego ubranie było
rozszarpane na klatce piersiowej. Na zewnątrz przebijały się białe kości, a w
oczy rzucał się wyraźny brak kilku organów. Złapałem zombie za resztkę niegdyś
długich, ciemnych włosów i pociągnąłem jego głowę w tył. Ostrze noża wbiłem w
odsłonięte podgardle, przebijając się do mózgu. Zimna, gęsta ciecz spłynęła po
moim nadgarstku, wywołując zniesmaczenie. Otarłem brudną dłoń w spodnie i
wróciłem do reszty. Czesiek z Filipem pracowali nad otworzeniem rozsuwanych
drzwi za pomocą łomów, a dziewczyny czujnie rozglądały się wokół, wypatrując
zagrożenia. Lekkie skrzypnięcie oznaczało wolną drogę do środka sklepu.
- Idziemy dwójkami – oświadczył Czesiek, poprawiając
skórzane rękawiczki na dłoniach. – Reszka – Libra. Adam – Filip. Agata, idziesz
ze mną. Jedna osoba z pary bierze wózek, a druga go ubezpiecza. Chyba nie muszę
mówić, jakie produkty nas interesują?
Pokręciliśmy zgodnie głowami. Każdy z nas dobrze wiedział,
na brak czego cierpi klasztor i choć jeszcze nie było najgorzej, to musieliśmy
uzupełnić te zapasy, by przetrwać najgorszy okres zimy, jaki się zbliżał.
W ustalonych dwójkach weszliśmy do supermarketu. Przy
wejściu posłałem Filipa po wózek, a sam przejechałem słupem światła z latarki
po wnętrzu. Mrok spowijał cały sklep. Zauważyłem od razu tabliczkę z
oznaczeniem alejki z żywnością konserwową. To tam ruszyliśmy z chłopakiem,
odłączając się od naszych towarzyszy.
Sklep był dość duży, dlatego szybko straciłem z oczu
pozostałą czwórkę, która udała się w inne rejony. Jedyną oznaką ich obecności
były niesione echem kroki.
Zatrzymaliśmy się przy długim regale, częściowo wypełnionym
konserwami. Skierowałem światło na nie, a Filip zabrał się do pakowania
żywności do wózka.
- Dziwne – powiedział nagle.
- Co? – zapytałem, rozglądając się wokół, w poszukiwaniu
zagrożenia. Takowego nie było.
- Na parkingu było pełno aut, a sklep był zamknięty. I do
tego wszystko wskazuje na to, że ludzie tu byli – wskazał na pozostawione
dalej, wypełnione produktami koszyki. – Dlaczego je zostawili?
Nie odpowiedziałem mu, bo sam nie miałem pojęcia. Patrząc na
czerwone koszyki, mój wzrok przyciągnęło coś, leżącego za nimi. Zostawiłem
Filipa przy kontynuowaniu swojej pracy, a sam podszedłem do miejsca, które mnie
zainteresowało. Z każdym kolejnym krokiem, czułem coraz większe zdenerwowanie,
mając nadzieję, że to, nie jest tym, na co wygląda. Płonne były jednak
moje nadzieje. Leżała tam ręka. Ludzka, odgryziona ręka, do której ciągnęła się
ścieżka zakrzepłej, brązowej krwi. Mój wzrok podążał za słupem światła, które
kierowało się za drogą stworzoną z posoki, która zakończyła się na nogach
stojącej w mroku postaci. Oświetliłem jej twarz, która od razu rozwarła się w
wściekłym grymasie, a z ust wydobyło się warczenie. Za nią znajdowało się
jeszcze kilkanaście podobnych jej sylwetek. I wszystkie ruszyły w naszym
kierunku.
Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem najbliższemu zombie.
Usłyszałem za sobą, jak Filip, prawdopodobnie strąca z półki kilka puszek.
Zaraz do tego doszedł jego krzyk. Odwróciłem się, by zobaczyć, jak trzymający
go truposz wbija zęby w jego bark. Momentalnie znalazłem się przy chłopaku,
zabijając zombie nożem. Chwyciłem przerażonego dzieciaka i pociągnąłem go w
stronę wyjścia. Niestety, drogę odcięła nam inna grupka ożywieńców. Jeden z
nich prawie mnie chwycił, gdyby nie strzał stojącej za nimi Libry. Razem z
Reszką również zmagali się z truposzami, które zaczęły wychodzić zewsząd. Musiały być tu zamknięte – pomyślałem.
- Tędy! – zawołała Libra, powalając ostatniego truposza z
niewielkiej grupki uderzeniem strzelby w głowę.
Z coraz słabszym Filipem na ramieniu przedarłem się do
drugiej części sklepu. Sądząc po wystrzałach dochodzących z alejki Cześka i
Agaty, oni także mieli kłopoty. Musieliśmy im pomóc.
- Zabierz go na zewnątrz! – poleciłem Librze, podając jej
chłopaka. Ta przewiesiła sobie jego ramię przez bark i podążyli w kierunku
wyjścia.
Razem z Reszką oczyściliśmy drogę z zombie, które odgradzały
nas od pozostałej dwójki. Ci wycofywali się właśnie tyłem, nie widząc
zachodzących ich z drugiej strony truposzy. W szczególnym niebezpieczeństwie
była Agata, która zajęta strzelaniem nie zauważyła, że jeden z ożywieńców
czołga się do jej nóg. Ten pochwycił ją, od razu przewracając. Kobieta
krzyknęła, gdy zombie próbował przegryźć się przez jej wysokie buty. Moje
kopnięcie odrzuciło głowę przemienionego, nim jego zombie zdążyły zacisnąć się
na nodze Agaty.
- Nie mam naboi! – zawołał Czesiek, wieszając bezużyteczny
już karabin na ramieniu.
- Ja też! Musimy uciekać! – krzyknąłem, pomagając kobiecie
wstać. Ta podczas upadku musiała uszkodzić sobie nogę, bo skarżyła się na jej
ból.
Wszyscy zaczęliśmy biec w stronę wyjścia. Czesiek wziął
Agatę za drugie ramię, pomagając mi w eskortowaniu jej. Reszka biegł na
przedzie, oczyszczając nam drogę. Byliśmy już przy końcu alejki, gdy mój
przyjaciel wymierzył do stojącego nam na drodze truposza, ale zamiast
wystrzału, rozległo się ciche kliknięcie.
- Kurwa – przeklął patrząc z przerażeniem na broń.
Już sięgałem po swój nóż, by mu go podać, ale wtedy stało
się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał.
Reszka natarł na zombie, pchając je do tyłu. Zrobił to bez
zastanowienia i nie odsunął się nawet wtedy, gdy liczba truposzy zwiększyła
się. Wciąż spychał je nam z drogi, nie zważając na coraz większą liczbę zębów,
które rozszarpywały jego kurtkę.
- Uciekajcie! – krzyknął, a zaraz potem zawył z bólu, gdy
jeden z truposzy zacisnął szczęki na jego szyi. – Już!
- Chodź! – Czesiek pociągnął mnie, gdy stałem jak słup soli.
Nie mogłem oderwać wzroku od zombie, które rozrywały mojego przyjaciela.
Otrząsnąłem się dopiero wtedy, gdy poczułem uderzenie w pierś.- Już mu nie
pomożesz!
Zacisnąłem zęby i ruszyłem za resztą. Krzyki Reszki ucichły
chwilę później. Zginął, ratując nas.
Libra siedziała już w jednej z ciężarówek, razem z Filipem
obok. My weszliśmy do drugiej i odjechaliśmy spod sklepu.
Reszka nie żył –
te słowa odbijały mi się echem w głowie. Choć znaliśmy się stosunkowo krótko,
to zdążyliśmy stać się przyjaciółmi. Przez ostatnie tygodnie dzieliliśmy jeden
pokój, pracowaliśmy razem, widzieliśmy się codziennie. A on nie żył.
- Adam?
Spojrzałem na Cześka, w którego wzroku widziałem
współczucie.
- Przykro mi – powiedział. – To był dobry chłopak.
Skinąłem głową. Tylko tyle mogłem zrobić.
Nagle ciężarówka Libry, jadąca przed nami, zatrzymała się.
Wtedy przypomniałem sobie o Filipie. Jeżeli coś jeszcze miało mnie dzisiaj
dobić, to śmierć tego dzieciaka.
- Źle z nim – powiedziała przerażona Libra.
Otworzyłem drzwi po stronie pasażera i wyciągnąłem chłopaka
na zewnątrz. Krew z rany na ramieniu zabarwiła mu całą kurtkę. Ta czerwień
ostro kontrastowała z bladością jego cery. Wzrok miał rozmyty, a na czoło
wystąpiły mu krople potu. Filip trząsł się, jakby było mu zimno, a wewnątrz
trawiła go gorączka.
- Nie chcę… Nie chcę się zmienić – powiedział cicho,
szczękając zębami. – Nie chcę…
- Nie przemienisz. Obiecuję – Ukucnąłem przed nim i
ścisnąłem jego dłoń. miałem wrażenie, że dotknąłem rozgrzanego pieca.
- Ja umrę – Spojrzał na mnie. jego piwne oczy wypełniły się
łzami, przez co wyglądał na jeszcze młodszego.
- Cicho, już dobrze – Objąłem go, gdy zaczął łkać. –
Wszystko będzie dobrze.
Filip płakał z bezsilności. Był to dzieciak – tylko
dzieciak. Nie zasłużył sobie na taki los.
- Wszystko będzie dobrze – powtórzyłem i jednym, szybkim
ruchem wbiłem nóż w tył głowy chłopaka. Jego płacz oraz wstrząsy powodowane
szlochem ustały. Dotrzymałem obietnicy. Nie przemienił się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz