Dzień dobry/dobry wieczór/wesołych świąt!
Korzystając z okazji, spowodowanej wolnym, dodaję nowy rozdział - najdłuższy jak do tej pory i będący wstępem nowych wydarzeń. Wciąż nie znalazłam w sobie sił i weny do pisania, ale myślę, że na dniach to się zmieni ;)
~~~
1
- Połóżcie go tu – powiedziała Iza, gdy wnosiliśmy Maxa do
gabinetu w lecznicy.
Razem z Robem, Cześkiem i Hindusem położyliśmy
nieprzytomnego Maxa na leżance.
Od kilku minut nie było z nim kontaktu. Kula musiała narobić
wielkich szkód, bo rana wciąż krwawiła. Nadal jednak trzymałam kawałek swojej
koszulki przy niej, choć materiał już dawno przesiąkł krwią.
Iza zaczęła otwierać szafki, wyciągać z niej jakieś
przedmioty, ampułki, strzykawki. Nie wiedziałam, co ma zamiar zrobić, ale
miałam nadzieję, że uda się jej jedno – uratuje Maxa.
Gdy zobaczyłam, jak on i ten wielki facet szarpią się z
bronią, która potem wystrzela, byłam pewna, że to koniec. Myśl o tym, że Max w
każdej chwili może umrzeć nie opuszczała mnie aż do samego przyjazdu do kliniki
weterynaryjnej. Nawet wiadomość o tym, że Iza może coś z działać, nie zmieniła
mojego myślenia. Co mógł zrobić weterynarz? Człowiek, to nie pies, ani kot.
- Wciąż traci krew – powiedziała kobieta. – Potrzebna będzie
transfuzja. Jaką ma grupę?
Pokręciłam głową i spojrzałam na pozostałych bezradnie.
- Nie wiemy – odparł Rob.
- Mam uniwersalną – powiedział Czesiek, od razu ściągając
kurtkę i podwijając rękaw koszuli.
- Siadaj. Będziesz musiał trochę jej oddać – Iza sięgnęła po
grubą igłę i pochyliła się nad ręką mężczyzny, szukając żyły. W końcu wbiła ją
w zgięcie łokcia Cześka. Krew zaczęła płynąć przez cienką, przezroczystą rurkę
prosto do woreczka leżącego na podłodze. – Saszo, uciskaj ranę i sprawdzaj
puls. W razie czego… wiesz, co robić.
Skinęłam głową i odszukałam na przegubie Maxa puls. Był.
Słaby, ale był.
- Rob, potrzymaj – Iza wyciągnęła w stronę chłopaka woreczek,
który powoli zaczął napełniać się krwią.
Kobieta stanęła przy leżance i zaczęła napełniać strzykawki
zawartością jakiś ampułek.
- Co to? – zapytałam.
- Narkoza. Nie wiem, czy zadziała, ale nic innego nie mam –
odparła. – Muszę użyć kilku dawek, by zadziałała.
Odszukała żyłę na przedramieniu Maxa i wbiła w nią dwie
igły.
- Teraz ważne jest, Saszo, być kontrolowała jego oddech –
powiedziała do mnie. – Nie ma tu żadnej aparatury, która robiłaby po za ciebie.
Jeśli zdarzy się tak – a może – że przestanie oddychać, wtedy musisz go jak
najszybciej reanimować. Ja będę musiała cały czas być przy ranie. Rozumiesz?
Ponownie pokiwałam głową.
- Dam radę – powiedziałam pewnie.
- W porządku – Iza obejrzała się przez ramię na Roba. – Tyle
wystarczy. Hindusie, znajdź jakieś oświetlenie. Gówno widać w tych
ciemnościach.
Pomimo zdenerwowania całą tą sytuacją, wszyscy
uśmiechnęliśmy się wszyscy, słysząc ostatnie słowa kobiety. Nie była osobą,
której pasowały przekleństwa.
Hindus, który przez cały ten czas trzymał się przy drzwiach,
jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, szybko opuścił pokój. Nagle
zapragnęłam zrobić to samo – wyjść i poczekać na wiadomość – dobrą, lub złą.
- Jeżeli czujesz, że nie dasz rady, to możesz wyjść –
powiedziała nagle Iza, jakby przeczytała
moje myśli.
- Mogłabym, ale tego nie zrobię – odparłam czując, jak
wstępuje we mnie nowa siła. – Cokolwiek się tutaj stanie, muszę tu być.
Iza zacisnęła usta w wąską kreskę i pochyliła się nad raną
Maxa.
- Muszę znaleźć kulę – powiedziała, biorąc do ręki narzędzie
wyglądające na szczypce. – I sprawdzić, jakich szkód narobiła. Saszo, nie
jestem pewna, jaka dawka narkozy działa na człowieka, dlatego bądź gotowa na
wszystko. Czesiek – ty też. Może jeszcze będziemy potrzebować twojej krwi. Rob,
będziesz mi pomagał.
W tym samym czasie do pokoju wrócił Hindus z dwoma dość
dużymi latarkami.
- Musimy zasłonić okna – powiedział chłopak i zabrał się do
pracy.
- Rob, podaj mi krew. Tyle wystarczy. Saszo, weź to.
Będziesz musiała rozszerzyć ranę zaraz po tym, jak ją natnę – Iza podała mi
szczypce, a sama wzięła do ręki skalpel.
- Wiesz, co robić? – zapytałam.
- Szczerze? Nie. Operowanie psa po postrzale wiatrówką nie
może się równać z… tym. Ale zrobię wszystko, co będę mogła.
Hindus położył jedną latarkę na blacie a drugą trzymał nad
stołem operacyjnym.
Iza wzięła głęboki wdech i zabrała się do pracy.
2
- Tu jesteś – Rob wyszedł z lecznicy i usiadł obok mnie, na
chłodnych stopniach.
Znajdowaliśmy się w małym miasteczku – Szlichtyngowa. Znałam
je i miałam kilka okazji w nim przebywać, ale to było jeszcze wtedy, gdy
wszystko było inne. Normalne. Mogłam nawet sobie wyobrazić tętniący życiem
rynek oraz pełen plac uczniów z pobliskiej szkoły. Teraz było… pusto.
- Musiałam odetchnąć – powiedziałam, patrząc na swoje dłonie
– wciąż czerwone od krwi. –Przemyśleć to wszystko.
- Iza powiedziała, że powinno być z nim dobrze.
Prawie trzy godziny – tyle trwała operacja. Czesiek dwa razy
musiał oddać krew, a zrobił to bez wahania. Byłam mu za to wdzięczna. I Izie
też – przede wszystkim jej. Poradziła sobie świetnie i sama twierdziła, że to
był jakiś cud, że kula zatrzymała się na żebrze i nie rozpadła się.
- Nie o to chodzi - burknęłam.
– Znaczy, dobrze, że Max z tego wyjdzie, ale nie o tym myślałam.
- A o czym?
Westchnęłam, pocierając kolana. Było naprawdę zimno.
- Nie było mnie w klasztorze – powiedziałam. – Wyjechałam
tego samego dnia, co wy. Pojechałam na to spotkanie.
Rob nic nie powiedział. Dopiero wtedy, gdy spojrzałam na
niego, odezwał się.
- Wiem. Domyśliliśmy się. Nigdy nie miałaś w zwyczaju
słuchać czyjś rad – Rob uśmiechnął się, szturchając mnie w ramię.
- To właśnie zawsze prowadziło mnie do kłopotów – odparłam.
– Wszystko szło dobrze. Adam, Daria i ja prawie uciekliśmy, ale sprawa się
skomplikowała. On został ranny, a ja spadłam z mostu.
Opowiedziałam Robowi całą historię z ostatnich dni, omijając
Bruna. Z jakiegoś powodu nie chciałam, by o nim wiedział. To była pierwsza
osoba, która zasługiwała na śmierć, a którą puściłam wolno.
- Gdy wrócimy do klasztoru
- powiedziałam, patrząc na zasłonięte ciężkimi chmurami niebo – wiele
będzie musiało się zmienić.
- To znaczy? – Rob spojrzał na mnie uważnie, wyczekująco.
Spuściłam wzrok na swoje dłonie. Znajdująca się na nich krew
była końcem pewnego okresu i zarazem początkiem nowego. Potrzebowaliśmy zmian –
my wszyscy. Kilka z nich musiało nastąpić już teraz.
- Saszo – Rob zacisnął swoją dłoń wokół mojego nadgarstka. –
Nie musisz wszystkiego robić sama.
- Wiem – powiedziałam, patrząc na nasze dłonie. Ścisnęłam
swoją mocno. – Ale inaczej nie potrafię.
Wróciłam do środka. Na plastikowych krzesłach siedzieli lub
drzemali mężczyźni, których zebrał Jarek. On sam rozmawiał o czymś z Markiem,
czemu przysłuchiwał się Jurek. Hindus siedział pod ścianą zamyślony, ale
uśmiechnął się do mnie, gdy weszłam. Odpowiedziałam mu wymuszonym grymasem i
weszłam do pokoju, gdzie leżał Max. Iza stała akurat przy nim, trzymając go za
nadgarstek i patrząc na swój zegarek.
- Puls się normuje – powiedziała, nawet na mnie nie patrząc.
– Wszystko wskazuje na to, że z tego wyjdzie.
- Dziękuję. To, co zrobiłaś było… Dziękuję – powiedziałam,
nie mogąc nawet znaleźć odpowiednich słów, które wyraziłby moją wdzięczność.
- Mój wykładowca powiedział, że nie ważne jakie stworzenie
ma się na stole – każde musimy ocalić – Uśmiechnęła się. – A przynajmniej
zrobić wszystko, co w naszej mocy. Po prawdzie wydawało mi się, że miał na
myśli kota, psa, czy chomika, a nie żywego człowieka, ale chyba udało mi się
uratować i to życie.
Widok Maxa będącego w takim stanie był przybijający. Był on
najsilniejszą osobą, jaką znałam, a to, że prawie zginął, dawało mi do
zrozumienia, jak bardzo wszyscy ryzykowaliśmy.
Wszystko, co do tej pory robiliśmy, wynikało z naszego
przeświadczenia, że jesteśmy niezniszczalni. Że nic, ani nikt nie jest w stanie
nas pokonać. Bardzo się myliliśmy i ktoś z nas musiał otrzeć się o śmierć, bym
to w końcu zrozumiała. Nie jesteśmy
niezłomni – pomyślałam, czując ścisk w gardle, zaraz jednak ogarnęła mnie
złość. Na siebie – w szczególności na siebie.
Chciałam być dobrym przywódcą, a popełniałam błędy, które
odbijały się na ludziach wokół mnie. To właśnie było najgorsze – patrzenie, jak
osoby obrywały przez moje decyzje. Najpierw Rob z Zuzą zaginęli, potem zginęła
Inga, Beata umarła, Adam prawdopodobnie też już nie żył, a teraz jeszcze Max,
którego ledwo co udało się uratować. W każdym z tych nieszczęść miałam swój
wkład.
Działałam zbyt pochopnie, nie myślałam nad wszystkim
dokładnie, chciałam zdobyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. To musiało
się zmienić.
- Wyzdrowieje – powiedziała nagle Iza, kładąc mi dłoń na
ramieniu. – Twój chłopak jest twardy.
- To nie jest mój chłopak – Zaśmiałam się krótko i dopiero
wtedy zauważyłam, że ściskam kurczowo dłoń Maxa. Zażenowana rozprostowałam
palce. – Max jest jak rodzina – powiedziałam. – Oni wszyscy – Spojrzałam na
drzwi, za którymi znajdowała się cała moja drużyna. – Są wszystkim, co mi
zostało.
- Dobrze jest mieć kogoś takiego – Iza założyła luźne
kosmyki włosów za ucho i zaczęła porządkować narzędzia na blacie. – Ja mam
tylko swoich synów. Mojego męża wywieźli do magazynu. Już nie wrócił.
Kobieta stała do mnie tyłem, ale zauważyłam, jak jej ramiona
podrygują od wstrzymywanego szlochu.
- Zabili go – powiedziała ze złością. – Najpierw mówili nam,
że w bazie będziemy bezpieczni, a potem się zaczęło. Zrobili z nas jakiś
pieprzonych niewolników, a tych, którzy byli chorzy lub słabi – wysyłali do
magazynu. Mój mąż miał astmę. Nie mógł ciężko pracować. Mówiłam im to, a oni
kazali mi się zamknąć i wracać do pracy. Jego i kilku innych zabrali. Nawet nic
nam nie powiedzieli. Skurwysyny. Co ja miałam powiedzieć chłopcom? Te skurwiele
zabiły im ojca, a ja…
Urwała, zakrywając sobie usta dłonią. Nie rozpłakała się
jednak. Wzięła kilka głębokich wdechów, zamknęła oczy i odetchnęła.
Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. Przeżyła piekło w
miejscu, które powinno być dla niej i jej rodziny azylem. Mimo tego, co
przeszła, trzymała się, bo miała dla kogo.
- Idź odpocznij – powiedziałam. – Do świtu pozostało kilka
godzin. Wyśpij się.
- Nie mogę. Muszę…
- Ja tu zostanę – zapewniłam ją. – W sumie i tak nie sądzę,
by udało mi się zasnąć.
Spojrzałam na niebo, na którym znajdował się idealnie
okrągły księżyc. Nigdy nie spałam podczas pełni. Nie miałam pojęcia, skąd to
wynikało, ale od zawsze tak miałam.
- Pójdę do chłopców – powiedziała w końcu Iza. – W razie
czego mnie wołaj.
Usiadłam na krześle pod ścianą i oparłam głowę o nią.
Zamknęłam oczy, ale nie zasnęłam. Wspominałam ostatnie dni, doszukując się
błędów w moim postępowaniu. Okazało się, że było ich całkiem sporo.
Miałam dwadzieścia jeden lat – prawie dwadzieścia dwa – a
zachowywałam się jak dziecko. Tak – tak właśnie było. Narażałam swoje i innych
życie, by spełnić swoje – często nieosiągalne – wyobrażenia. A prawda była
taka, że nie byłam tak niezależna, jak próbowałam wszystkim pokazać.
Potrzebowałam silnych ludzi wokół, bo to oni dawali mi siłę.
Moje rozmyślania przerwał nagły jęk Maxa. Natychmiast
wstałam z krzesła i podeszłam do niego. Budził się.
- Kurwa – syknął, krzywiąc się z bólu. Jego ręka powędrowała
w kierunku owiniętej bandażem rany, ale ją powstrzymałam.
- Nie dotykaj – powiedziałam. – Nawet nie wiesz ile
musieliśmy się namęczyć, żeby cię połatać. Drugi raz nie zamierzamy.
Max wydawał się nie rozumieć o czym mówię i dopiero gdy
podniósł głowę patrząc na swój brzuch, westchnął.
- Jebaniec mnie postrzelił – mruknął przecierając oczy.
- Sam jesteś sobie winien – powiedziałam karcącym tonem. –
Kto normalny szarpie się z facetem trzymającym broń? Kompletnie ci odbiło, czy
masz za mało adrenaliny?
- Właśnie zostałem postrzelony, głowa mi pęka, a ty i tak musisz
jeszcze robić mi wyrzuty? – powiedział z wyrzutem.
- Taka kara – odparłam wzruszając ramionami. – Musisz
podziękować Cześkowi i temu, że ma grupę krwi Rh-.
- Co?
- Oddał ci krew. Dwa razy – wyjaśniłam. – Według niego,
wisisz mu skrzynkę piwa.
Max zaśmiał się, ale zaraz uśmiech przeszedł w grymas.
Przestraszyłam się i już chciałam iść po Izę, gdy wokół mojego nadgarstka
zacisnęły się palce Maxa.
- Jeszcze nie umieram.
- Ale byłeś temu bliski – Spojrzałam na bandaż. – Miałeś
cholerne szczęście.
- Też tak myślę.
Uśmiechnęłam się do siebie i spojrzałam na swoje ręce. Dłoń
Maxa nadal trzymała moją. Ścisnęłam ją lekko i poklepałam mężczyznę po
ramieniu.
- Zawołam Izę – powiedziałam. – Niech sprawdzi, czy jeszcze
coś z ciebie będzie.
- Potrafisz pocieszać – mruknął Max.
- Też tak myślę – odparłam i wyszłam z pokoju.
Na korytarzu o mało co nie zderzyłam się z Jarkiem, który
wyglądał na dziwnie podekscytowanego.
- Dobrze, że jesteś – powiedział. – Musisz to zobaczyć.
Zmarszczyłam brwi i ruszyłam za mężczyzną, który wyszedł z
lecznicy i zaprowadził mnie przed nią, gdzie stały zaparkowane ciężarówki,
którymi przyjechaliśmy. Było też tam kilka innych osób, które zdawały się być w
podobnym nastroju, co Jarek.
- Spójrz – Mężczyzna wyciągnął z pojazdu jedną z kilkunastu
innych paczek, które wypełniały ciężarówki. Takie same znajdowały się też w
magazynie. Miała ona nie więcej niż pół metra wysokości oraz szerokości, a po
minie Jarka stwierdziłam, że była dość ciężka. Za pomocą składanego scyzoryka
rozciął folię, a potem i karton. Moim oczom ukazały się stosy puszek oraz
paczki makaronów, ryżu oraz kaszy. Upchnięte też były tam nieduże apteczki oraz
baterie.
- Zestaw kryzysowy – mruknęłam, pochylając się nad paczką.
- Jest tego pięćdziesiąt skrzynek – oświadczył Jurek.
- Starczy na kilka tygodni. Przy odpowiednim racjonowaniu.
- To sporo czasu – Jarek spojrzał na mnie z wyrzutem. – W
klasztorze mamy jeszcze trochę żywności. Całość starczy nam akurat do wiosny.
Wiosna – jak dalekie było to słowo. W czasach, gdy każdy
dzień był niepewny, nowa pora roku zdawała się być odległą nadzieją – może i
nawet płonną.
- Nie przesadzajmy z tym optymizmem – powiedziałam. – Wciąż
brakuje nam broni. No i zima za pasem. Musimy mieć opał i przydałyby się jakieś
generatory. Jeszcze sporo roboty przed nami.
Jarek westchnął i schował pakunek z powrotem do ciężarówki.
Z trzaskiem zamknął klapę.
- Potrafisz myśleć pozytywnie?
- Nie. Jestem realistką – odparłam. – Za kilka godzin będzie
świtać. Odpocznijcie. Jeszcze dzisiaj wracamy do domu.
3
- Dam sobie radę – burknął po raz któryś Max, gdy Rob z
Hindusem pomagali mu stanąć na nogi, a on uparcie odrzucał ich starania.
- Miałeś dwie transfuzje, Max. Dwie – podkreśliła to
ostatnie słowo Iza, podnosząc w górę dwa palce. – Nie zgrywaj bohatera i daj
sobie pomóc.
- Jeszcze potrafię chodzić – upierał się ten, trzymając za
miejsce, gdzie znajdował się opatrunek i próbował przy tym zbytnio nie krzywić
się z bólu. – Przestańcie ze mnie robić jakiegoś niedołężnego.
- Dopiero co oberwałeś i prawie zginąłeś – powiedział Rob.
- Przestaniecie to powtarzać? – warknął już zirytowany Max.
Słuchałam ich kłótni, jednocześnie przeglądając broszurę o
pielęgnacji psów. W kieszeni miałam obrożę oraz kilka środków na pchły dla
Znajdy.
- Saszo – Rob zwrócił się do mnie. Uniosłam wzrok znad
ulotki. – Pomożesz?
Przewróciłam oczami i niechętnie wstałam z krzesła.
Bezceremonialnie podeszłam do Maxa i przełożyłam sobie jego ramię przez bark.
Ten mruknął coś niezadowolony, ale nawet nie zwróciłam na to uwagi.
Odstawiłam Maxa do szoferki jednej z ciężarówek i sama
wróciłam do reszty, która rozlokowała się na tyle. Usiadłam na podłodze, obok
Roba i wyciągnęłam przed siebie nogi. Nagłe szarpnięcie było znakiem, że
wracamy do domu.
- Chyba przez tydzień nie wstanę z łóżka – mruknął Rob,
opierając głowę na moim ramieniu.
- Te ostatnie dni były gówniane – powiedziałam, rozmasowując
bolące udo. Rana na nim prawie się już zagoiła, ale przy dłuższym chodzeniu
zaczynała boleć mnie cała noga.
- Mnie to mówisz? – prychnął Rob.
Wszyscy wiele przeszliśmy w ostatnim czasie. Prawie
zginęliśmy, zyskaliśmy nowe rany oraz blizny. Dotarliśmy do granic swojej
wytrzymałości.
A mimo to, nie zamierzaliśmy się zatrzymywać.
Po około godzinie jazdy, nasza ciężarówka zatrzymała się, co
zrobiła również i ta, jadąca za nami. Zaniepokojona wstałam z podłogi i wyszłam
na zewnątrz. Wtedy zobaczyłam, co było powodem naszego postoju.
Trupy. Na całej szerokości drogi leżały ciała zombie. Ich
czaszki były brutalnie zmasakrowane, jakby ten, który to zrobił, działał pod
wpływem szału. Doliczyłam się szesnastu truposzy i każde z nich zostało zabite czymś ciężkim.
Jedno przyciągnęło moją uwagę tym, że nie należało do zombie. Był to człowiek.
Leżał na brzuchu, a z tyłu głowy miał spore wgniecenie, przez które widać było
mózg. Obróciłam go na plecy i zobaczyłam twarz młodego chłopaka, na policzku
którego znajdowała się rozległa blizna po poparzeniu, układająca się w kształt
litery „W”.
Nie dopowiadaj sobie –
pomyślałam zaciskając oczy i unosząc twarz ku niebu. Wzięłam głęboki wdech
i zaraz wypuściłam powietrze ustami. Nie ukoiło to jednak moich nerwów, ani nie
odsunęły myśli od jedynej osoby, która moim zdaniem mogła być twórcą tej
masakry.
- Saszo?
Odwróciłam się do Roba, który podszedł do mnie i z
niepokojem spojrzał na leżące wokół ciała.
- Zaciągnijmy je na bok – powiedziałam, lekko ochrypłym
głosem.
- To jest…
- To tylko zombie, Rob – przerwałam chłopakowi dość ostro. –
A my nie mamy czasu na gdybanie.
Reszta mężczyzn podeszła do nas i wspólnie zaczęliśmy
oczyszczać drogę. Chwyciłam ciało chłopaka za ręce i zaczęłam je ciągnąć w
stronę pobocza. Przez ten cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jesteśmy
obserwowani. Rozglądałam się wokół, ale znajdujące się w pobliżu drzewa oraz gęste
zarośla uniemożliwiały dostrzeżenie wroga, nawet jeśli ten by w ogóle istniał.
Być może to była tylko moja paranoja.
- Ohydna – mruknął Jurek, chwytając za wiotkie ręce zombie.
Z jego czaszki wylała się ciemnobrązowa ciecz.
Mimo nerwów, uśmiechnęłam się do siebie i pochyliłam, by
zabrać ostatniego truposza.
W tym samym momencie rozległ się głośny huk, a potem na moją
twarz trysnęło coś ciepłego. Zareagowałam instynktownie, rzucając się na
ziemię, tuż obok Jurka. Mężczyzna patrzył gdzieś w daleko swoim jednym, piwnym
okiem, bo drugie stało się ciemną, pustą dziurą. Spomiędzy otwartych ust
wystawał język i wypływała z nich krew. Nie żył.
Nie miałam jednak czasu o tym myśleć, bo padły kolejne
strzały. Sądząc po głosach, dostał ktoś jeszcze, ale nie widziałam kto. Kule
trafiały w leżące wokół ciała, ale skierowane były do nas oraz w ciężarówki.
Jeden z pocisków wbił się nawet tuż obok mojej głowy. Przeczołgałam się do
Jurka i zakryłam się nim. Kilka kul trafiło go w tors. Wyciągnęłam pistolet i
odbezpieczyłam go.
Nagle zobaczyłam jak z lasu po lewej stronie zaczynają
wychodzić pokraczne sylwetki. Truposze od razu ruszyły w naszą stronę, a
świstające wokół kule całkowicie je omijały. Byliśmy w pułapce, z jednej strony
atakowani przez nieumarłych, a z drugiej ostrzeliwani.
Strzeliłam kilka razy w kierunku, skąd padał ostrzał
kompletnie na ślepo, ale dało to nam chwilę czasu na działanie. Zobaczyłam, jak
Marek trzyma się za prawe ramię i jednocześnie próbuje strzelać do wroga, a Rob
pomaga wstać innemu mężczyźnie. Sama wstałam, szukając celów, gdy zobaczyłam
młodszego z synów Izy, w pobliżu którego znalazł się zombie. Od razu ruszyłam
chłopcu z pomocą, prawie w ostatniej chwili przewracając truposza, a małego
biorąc na ręce.
- Do ciężarówek! – krzyknęłam.
Już chciałam podbiec do pojazdu, gdy kilka kul trafiło w
asfalt tuż przed moimi nogami. Cofnęłam się i poczułam wtedy chłodne palce na
szyi. Odskoczyłam jak oparzona od zombie, który rozwarł szczękę i kłapnął nią
ze złością. Kolejne zombie odcięły mi drogę do ciężarówek, a świstające wokół
pociski zmusiły mnie do ucieczki w las.
Z mocno obejmującym mnie chłopcem wbiegłam między pierwsze
drzewa, oddalając się od zasięgu strzału, ale wciąż mając na ogonie zombie.
Słyszałam za sobą zrozpaczone krzyki Izy oraz inne głosy. Zostawiłam je za
sobą, gdy przeskoczyłam przez niegłęboki rów. Zatrzymałam się będąc po jego
drugiej stronie i z trudem odczepiłam od siebie chłopca. Duże, pełne
przerażenia, brązowe oczy rozglądały się wokół w panice. Był bliki płaczu.
- Już dobrze – powiedziałam, kucając naprzeciw niego.
Wzięłam jego twarz w dłonie i zwróciłam ją do siebie. – Uciekniemy im.
- Dlaczego? Zastrzel ich! – Chłopiec próbował sięgnąć po
moją broń, ale pochwyciłam jego dłoń, nim udało mu się to zrobić.
- Nie możemy robić hałasu – wytłumaczyłam mu spokojnie, choć
sama byłam zdenerwowana. – Na drogę na razie wrócić nie możemy. Musimy przejść
lasem i wyjść w innym miejscu.
- Mama będzie mnie szukać – Mały pociągnął nosem i wytarł go
w rękaw za dużej na niego bluzy.
- Jeżeli moi przyjaciele pomyślą tak, jak ja, to spotkamy
ich dalej – odparłam i wyprostowałam się. – Chodźmy.
Chłopiec ujął niepewnie moją dłoń i razem ruszyliśmy przed
siebie.
- Jak masz na imię? – zagaiłam po kilki minutach cichego
marszu.
- Tymek – odparł cicho mój mały towarzysz.
- Ładnie. Ja jestem Sasza.
Chłopiec zadarł głowę i spojrzał na mnie mrużąc oczy.
- To nie jest imię – powiedział wydymając usta.
- Masz rację – Uśmiechnęłam się do niego.
Na początku starałam
się iść szybko, by nie narazić nas na dogonienie przez zombie, ale potem
zwolniłam. Nikt nas nie gonił, a nawet jeśli, to był daleko.
Po około piętnastu minutach drogi usłyszałam kobiecy głos –
zdenerwowany – oraz kilka męskich, które wypowiadały uspokajające słowa.
- Tam jest mój syn! – krzyczała kobieta. – Musimy tam
wrócić!
- Nie możemy – odparł męski głos. – Sasza na pewno nie
wróciła na drogę. Jeżeli już, to prędzej szłaby w tą stronę. Zna się na
orientacji w terenie, więc nie musisz się martwić.
- Goniły ich zombie! – piekliła się dalej kobieta. – Co
jeśli…
W tym momencie urwała, gdy wyszliśmy z zarośli. Iza
przyłożyła dłoń do ust, a jej oczy wypełniły się łzami. Kobieta ruszyła ku nam
biegiem i od razu pochwyciła syna w ramiona.
- Dziękuję – powiedziała do mnie, zaciskając dłoń na moim
ramieniu.
Zostawiłam kobietę z synami, a sama podeszłam do reszty. Rob
objął mnie i na moment zamknął w ramionach.
- Nic ci nie jest? – zapytał, patrząc na mnie uważnie.
- Stoję, żyję, oddycham – chyba wszystko okej – odparłam.
Rob uśmiechnął się i odszedł na bok. Natrafiłam na
spojrzenie Maxa, który wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz
zrezygnował.
Postanowiliśmy wykorzystać ten przymusowy postój na
odpoczynek oraz ocenę strat. Oprócz Jurka zginęli jeszcze dwa mężczyźni – w tym
jeden w ciężarówce. Kula trafiła w tętnicę udową. Nie dało się nic zrobić.
Marek był tylko draśnięty w ramię. Reszta była cała, tylko wciąż w szoku.
- To byli bandyci? – zapytał Marek, gdy Iza obwiązywała mu
ranę bandażem.
- Nie sadzę – mruknęłam, trąc oczy kciukiem i palcem
wskazującym.
- Tam był jeden z tych kolesi, którzy zaatakowali nas na
posterunku – powiedział nagle wysoki i gruby członek grupy Roba.
- Co? – zdziwił się ten.
- Poznałem go – odparł Oskar, bo tak się nazywał dryblas. –
Był tam jeszcze jeden z tych, którzy byli w magazynie w Nowogrodzie.
- Czyli to Wiksa? – w głosie Roba zabrzmiała wściekłość.
- Nie wiadomo – mruknął wyglądającego na bezdomnego
mężczyzna.
- Wrócimy tam? – zapytał Hindus.
- Nie – powiedziałam, skupiając na sobie spojrzenia
wszystkich. – Jeśli nawet to był Wiksa, to najwyraźniej coś się stało, że
znalazł się tak daleko od Głogowa i zaatakował nas garstką ludzi. To oznacza,
że jest słaby. Nie przeżyje kilku dni.
- To gdybanie – powiedział Rob.
- Boisz się go? – zapytałam, patrząc na niego z wyższością.
– Jeżeli pojawi się przed klasztorem, to bez problemu go zabijemy. Teraz nie
byliśmy gotowi, ale następnym razem będziemy. Wracajmy do domu.
Wsiadając do ciężarówki, natrafiłam na pełne zwątpienia
spojrzenie Maxa. Miał inne zdanie, niż ja, ale nie sprzeczał się ze mną. Może
nie miał na to sił.
Reszta drogi minęła nam spokojnie i dotarliśmy do klasztoru
jeszcze kila godzin przed zachodem słońca.
Przywitała nas grupa złożona kilkunastu osób. Była wśród
nich Lena, która minęła mnie i rzuciła się Robowi na szyję. Na mnie spojrzała
wrogo i zaraz odwróciła wzrok. Do mnie podeszła Łucja z Nadią, którą wzięłam na
ręce.
- Poprzednio nie miałaś okazji się przywitać – powiedziała
kobieta, pomagając mi ułożyć małą w ramionach.
Uśmiechnęłam się do dziewczynki i zaczęłam ją kołysać.
Przechodzący obok Max, asekurowany przez Jarka i Hindusa, zatrzymał się i
spojrzał na małą.
- Cześć, urwisie – powiedział, chwytając ostrożnie małą
rączkę noworodka. Ta zacisnęła się wokół palca Maxa.
Oddałam małą Łucji, gdy zorientowałam się, że jest zbyt
chłodno dla tak małego dziecka. Zaraz po tym, jak kobieta przejęła ode mnie
Nadię, w moją stronę rzuciła się mała postać w za dużej, kremowej kurtce. Chude
ręce ukryte w puchowych rękawach oplotły mnie w pasie.
- Wróciłaś – powiedziała Hania, ściskając mnie mocno.
- Przecież mówiłam, że niedługo wrócę – odparłam z udawanym
wyrzutem.
Podniosłam wzrok na Szymona, który zachował swój kamienny
wyraz twarzy i tylko siknął mi sztywno głową. Odpowiedziałam mu tym samym. Zaraz
jednak musiałam całą swoją uwagę skupić na skaczącym na mnie i skamlącym psie.
Ukucnęłam przed Znajdą i potarmosiłam jego kudłaty łeb.
- Wykąpałam go z Łucją – powiedziała z niemałą dumą w głosie
dziewczynka. – Już tak nie cuchnie.
- Więc dostanie za to nagrodę – Sięgnęłam po schowaną w
kieszeni obrożę i podałam ją Hani. Dziewczynka rozpromieniła się i natychmiast
założyła psu nową ozdobę.
Wyprostowałam się i zobaczyłam, że na zewnątrz pozostało już
tylko kilka osób, które rozładowywały pakunki z ciężarówek i nieśli je do
zagospodarowanego na magazyn pokoju w klasztorze. Sama byłam zbyt zmęczona, by
to zrobić. Ruszyłam do środka i od razu skierowałam swoje kroki do mojego
pokoju. Ku mojemu zaskoczeniu – zastałam tam dziecięce łóżeczko. Uśmiechnęłam
się, gładząc gładkie drewno i patrząc na leżące w środku zabawki. Po raz
pierwszy poczułam, że wszystko może się ułożyć.
Opięłam pas z kaburą i położyłam go na łóżko, kurtkę
przewiesiłam przez oparcie krzesła, a brudny od krwi sweter rzuciłam w kąt
pokoju. Spojrzałam na swoje odbicie w wiszącym na ścianie, niedużym lustrze.
Podciągnęłam koszulkę i dotknęłam ostrożnie fioletowo-żółtych siniaków na
żebrach. Kilka znajdowało się też na moich ramionach i na lewym barku. Przejechałam
opuszkami palców po jeszcze nie zagojonej ranie na szyi, która zapiekła.
Wielu ludzi i rzeczy próbowało mnie zabić. Nowe rany zakryły
te stare, ale wszystkie bolały tak samo. Wiele ryzykowałam, żyjąc tak, jak
dotychczas, ale jeśli chciałam osiągnąć swój cel, nie mogłam zwolnić.
Nie zamierzałam umrzeć.
4
Tego dzień postanowiłam już nie urządzać żadnego spotkania
rady i dać wszystkim kilka godzin odpoczynku. Jednak nazajutrz, gdy wszyscy
zregenerowaliśmy choć trochę siły, kazałam wszystkim członkom rady stawić się w
kapitularzu. Siedziałam pochylona nad planami klasztoru oraz zmian w
ogrodzeniu, nad którymi pracowałam od rana i witałam skinieniami wszystkich,
którzy kolejno wchodzili do środka. W końcu do środka weszła ostatnia osoba i
mogliśmy zacząć.
- Zanim porozmawiamy o klasztorze – powiedziałam na początek
– to musimy najpierw ustalić kilka rzeczy. W ostatnich dniach kilkoro z nas
było nieobecnych i mam nadzieję, że przez ten czas nic się nie wydarzyło.
Ostatnie słowa powiedziałam patrząc na Olgierda. Mężczyzna
stukał palcami w blat stołu i nawet nie raczył podnieść na mnie wzroku. Nie
spodziewałam się po nim więcej, niż właśnie takiego, aroganckiego zachowania.
- Tylko raz pojawiła się większa grupa zombie – powiedział
Edward. – Nie był to jednak duży problem.
- To dobrze – Poprawiłam się na krześle i splotłam ręce na
blacie. – Chciałabym posłuchać relacji z waszych zadań.
- Chwileczkę – przerwał mi Olgierd. – A gdzie Max? Odsunęłaś
go już?
- Max został ranny – wyjaśniłam spokojnie, ignorując
złośliwość w głosie mężczyzny. – Odpoczywa u siebie i zapewniam cię, że dalej
ma wpływ na wszystko, co się dzieje w klasztorze. Zgodził się, bym go
reprezentowała, więc to robię. Nikt nie został odsunięty.
Słowem nie wspomniałam o tym, jak ciężko mi było przekonać
Maxa do pozostaniu w swoim łóżku. Uparcie twierdził, że nic mu nie jest i może
funkcjonować tak samo jak inni. Pewnie nawet chciałby pojechać na jakiś wypad,
gdybyśmy nie studzili jego zapędów. Wciąż był osłabiony i mógł mówić, co
chciał, ale dopóki miałam cokolwiek do powiedzenia, to zamierzałam przytrzymać
go w łóżku aż do całkowitego wyzdrowienia. Na szczęście – byłam jedyną osobą,
której jeszcze choć trochę się słuchał.
Jednak wczoraj, gdy mówiłam rodziną i bliskim zmarłych o ich
stracie, brakowało mi obecności Maxa. Owszem, Rob mnie wspierał, ale przy nim
nie czułam takiej siły, jaką dawał mi Max. Odkąd staliśmy się partnerami,
miałam wrażenie, że razem się dopełniamy. Byliśmy podobni i choć działaliśmy
czasem inaczej, to razem stanowiliśmy świetny zespół. Chroniliśmy się nawzajem,
decydowaliśmy i działaliśmy. Max stał się dla mnie równie ważną osobą jak Rob –
rodziną.
- Wracając do sprawy – kontynuowałam – Edward, jak stoimy z
medykamentami?
Starszy mężczyzna wyciągnął z kieszeni swojej kamizelki mały
notesik i wsunął nisko na nos okulary.
- Po dostarczeniu waszych zapasów mamy sporo bandaży,
antybiotyków i innych medykamentów pierwszego użycia. Wciąż jednak nie mamy
niczego mocniejszego, co przydałoby się, gdyby nawiedziła nas grypa lub
zapalenie płuc.
- Musimy zorganizować wyprawę do jakiegoś szpitala –
powiedział Jarek. – Najbliższy jest w Nowogrodzie.
- Nie radzę tam jechać – powiedział Rob. – Byłem tam.
Szpital pełen jest zombie. Żeby się tam dostać, trzeba by sporo ryzykować.
- Więc to na razie odpada – stwierdziłam. – Jest jeszcze
Wschowa, a potem Głogów. Można też pomyśleć o Lesznie.
- Saszo – Rob zwrócił się do mnie. – Dopiero co wróciliśmy z
jednej wyprawy. Poczekajmy z kolejną kilka dni.
Zagryzłam policzek, ale skinęłam głową. Niepokoiła mnie
coraz chłodniejsza pogoda i wiszące w powietrzu widmo ostrej zimy. Te kilka dni
mogło nic nie zmienić, ale nie chciałam zbyt długo zwlekać. Tym bardziej, że
pogoda mogła nam przynieść nowe choroby.
- Odłożymy to na przyszły tydzień – zadecydowałam, tym samym
kończąc sprawę wypadu. – Łucjo, co z żywnością?
Kobieta poprawiła się na krześle i przeczesała palcami rude
loki.
- No więc – chrząknęła i rozprostowała dotychczas złożoną
kartkę. – Policzyłam całą żywność i rozłożyłam ją na poszczególne racje.
Wychodzi, że zapasów mamy na około siedemdziesiąt dni.
- I to tylko wtedy, jeśli pozostaniemy przy aktualnej
liczbie ludności – powiedziała Agata, bawiąc się długopisem. Widząc, że skupiła
na sobie uwagę wszystkich, kontynuowała. – Aktualnie jest nas w klasztorze
trzydzieści dziewięć osób. W ostatnich dniach dołączyło do nas pięć osób.
Jeżeli będzie tak dalej, żywność się skończy jeszcze przed końcem miesiąca.
- Mamy przestać przyjmować ludzi? – zapytał dość ostro
Czesiek.
- Tego nie powiedziałam – odparła blondynka.
- To w sumie dobry pomysł.
Po raz kolejny Olgierd nie wykazał się niczym, co mogło mnie
zaskoczyć. Nie dość, że arogant, to
samolubny skurwiel – pomyślałam przewracając oczami.
- Chyba sobie żartujesz – prychnął Czesiek, splatając ręce
na piersi.
- Jest nas tu za dużo, ludzie! – mężczyzna wstał z miejsca i
oparł się o blat stołu. – Wszystkich nie uratujemy. Przyjmiemy nowych,
wykarmimy ich, damy im dach nad głową, a sami zostaniemy z niczym. Pora
spojrzeć prawdzie w oczy – od teraz oni niech radzą sobie sami.
- Chyba nigdy nie byłeś po drugiej stronie, skoro pieprzysz
takie głupoty – zauważył z przekąsem Rob.
- Może, ale wiem, jak to wygląda z tej – odgryzł się
Olgierd. – Idzie zima. Zapasy będą się nam kończyć, a do wiosny jest jak stąd
do Warszawy. Nie mamy jak zacząć uprawiać żywności, a niedługo ta puszkowana
się skończy. Musimy zacisnąć pasa.
- Więc może zaczniemy od ciebie? – zapytał złośliwie
Czesiek, patrząc na wydatny brzuch mężczyzny.
- Spokój! – poderwałam się z miejsca. – Kłócić możecie się
na zewnątrz. Tutaj decydujemy wspólnie i nie będę tolerować dziecinnego
przekomarzania się. Wszyscy macie po części rację – spojrzałam na Olgierda. –
Jest nas za dużo i jeżeli pójdzie tak dalej, to zabraknie tu miejsca dla
wszystkich, a nie tylko żywności. Ale – przeniosłam wzrok na Cześka – nie
zamkniemy bram. Każdy, kto się tu pojawi i zechce do nas dołączyć, będzie mógł
to zrobić. Nie odetniemy się od świata. Będziemy organizować za to więcej
wypadów. Wciąż jest wiele miejsc, które mogły nie zostać splądrowane.
Spod stosu papierów wyciągnęłam mapę pobliskich
miejscowości. Krzyżykami zaznaczyłam na niej duże sklepy oraz te mniejsze.
Podałam plan siedzącemu najbliżej Robowi, który omiótł ją wzrokiem i podał
dalej.
- Wiem, że wciąż macie w pamięci ostatni wypad, ale z tym
naprawdę musimy się śpieszyć. Nie mówię, że mamy jechać już na dniach, ale jak
najszybciej by się dało – powiedziałam i spojrzałam Robowi prosto w oczy. – To
naprawdę ważne.
Rob pokiwał głową, a ja wiedziałam, że mam jego poparcie.
Uśmiechnęłam się w duchu i poczekałam, aż wszyscy zaznajomią się z mapą.
- Pora umocnić też bramę i zbudować wieże – powiedziałam
posyłając kolejne plany w obieg. – To będzie twoje zadanie, Olgierdzie.
Mężczyzna zerknął na mnie znad papierów i potarł swoją dużą,
grubopalczystą dłonią pokryte zmarszczkami, wysokie czoło. Ta zaraz przesunęła
się na rzadkie, poprzetykane gęsto siwizną, ciemne włosy. W jego ciemnych
oczach pojawiła się konsternacja.
- Żeby to zbudować, potrzeba nam materiałów – powiedział.
- Zdobędziemy je – zapewniłam go, w duchu przybijając sobie
piątkę. Pierwsze, małe zwycięstwo w drodze do porozumienia z Olgierdem.
- Mam pytanie – Agata uniosła dłoń. – Te umocnienia mają
chronić nas przed zombie, czy jest jakieś inne zagrożenie? Wybacz, że mówię to
w taki sposób, ale wszyscy tworzymy tu jakąś namiastkę demokratycznej władzy, a
mimo to mam wrażenie, że nie wszyscy jesteśmy wtajemniczeni w sprawy klasztoru.
Nie zrozum mnie źle, Saszo. Szanuję cię, tak samo jak wszystkich, ale nie mogę
zgodzić się na zatajanie przed nami jakichkolwiek zagrożeń.
Spojrzałam uważnie na tą niespełna trzydziestoletnią
kobietę, którą postanowiłam wcielić do rady i już wiedziałam dlaczego. Choć
Agata nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie znałam jej też za dobrze, ale
miałam nosa co do ludzi. W tej szczupłej i niskiej blondynce o hardym
spojrzeniu dostrzegłam umiejętność zjednywania ludzi. Dlatego też takie dostała
zadanie – dbanie o mieszkańców klasztoru. Dzisiaj upewniłam się, co do
słuszności moich przeczuć – Agata była inteligenta i przejmowała się losem
wszystkich.
Poczułam na sobie wzrok Roba, ale gdy na niego spojrzałam,
ten odwrócił wzrok.
- Mamy wrogów – powiedziałam prosto z mostu. – Nie znam ich
zamiarów, co do nas, ale z całą pewnością nie są nam oni przyjaźni. Człowiek,
nazywany Toporem, stoi za kalectwem Kuby. Wiksa ma obóz w hotelu w Głogowie.
Jego grupę spotkałam zarówno ja, jak i Rob i oboje doświadczyliśmy na własnej
skórze, jak niebezpiecznym jest on człowiekiem.
- Jest też Rokita – podjął mój przyjaciel. – Jego ludzie
trzymali nas w bazie wojskowej przez te dni. Nie dzieje się tam dobrze.
Żołnierze traktują ludzi jak niewolników. Iza i jej synowie byli tam i
postanowili z nami uciec.
- Czyli mamy wrogów gdzie byśmy nie spojrzeli – podsumował
Edward.
- Co zrobimy w takim razie? – zapytała zaniepokojona Łucja.
Sytuacja zrobiła się napięta. Widziałam strach wymalowany co
na niektórych twarzach. Dotychczas myśleli, że zombie są najgorszym, co może
ich spotkać – jakże się mylili!
- Na razie zajmiemy się szkoleniem ludzi w strzelaniu –
powiedziałam. – Jeszcze nie powiemy im o innych obozach, by nie siać paniki.
Muszą być jednak gotowi się bronić.
- Nas – poprawił mnie Rob. – Nas bronić. Siebie i nas.
- Tak. Nas.
Spotkanie zakończyło się i wszyscy rozeszli się do swoich
zajęć. Rozmawiałam jeszcze chwilę z Jarkiem na temat zebrania opału potrzebnego
na zbliżające się mrozy, gdy zostałam porwana przez Roba.
- Myślisz, że to dobry pomysł? – zapytał, gdy wychodziliśmy
z kapitularzu. – Ukrywanie przed ludźmi prawdy.
- To dla ich dobra – powiedziałam, gdy przemierzaliśmy
korytarz. – Jeżeli się dowiedzą o Wiksie, Toporze i Rokicie mogą zacząć
świrować. Mogą chcieć odejść. A potrzebujemy ich tutaj. Sami nie zwyciężymy.
Rob zatrzymał się przed drzwiami pokoju, który dzielił z
Leną. Wciąż nieprzychylnie patrzyłam na jego związek z dziewczyną, ale nie
wnikałam. Bądź, co bądź, to nie była moja sprawa.
- Może wszyscy powinniśmy to zrobić. Poszukać nowego miejsca
do życia. Z dala od tych wszystkich problemów.
W jednej chwili poczułam się zdradzona. To było tak, jakby
ostatnia podtrzymująca mnie podpora upadła, a ja trzymałam się tylko na
drżących nogach i za chwilę miałam sama wylądować na ziemi. Liczyłam na
wsparcie Roba, bo znaliśmy się całe życie. Był dla mnie jak brat – zawsze mnie
wspierał. A teraz zaproponował coś, co nie dość, że było sprzeczne z moją
naturą, to jeszcze odebrało mi sens całej mojej dotychczasowej walki.
Tak – walczyłam. Cały czas robiłam wszystko, by klasztor
stał się naszym azylem. Naszą ostoją. Nie mogłam jej porzucić.
- Nie możemy, Rob – powiedziałam cicho i spojrzałam na
chłopaka miażdżącym wzrokiem. – Nie uciekniemy.
Ruszyłam na górę, nim mój przyjaciel zdążyłby powiedzieć coś
jeszcze. Nie miałam sił się kłócić, a byłam pewna, że dłuższa rozmowa do tego
właśnie by się sprowadziła. Byłam zbyt zmęczona walką fizyczną, by dodatkowo
obciążać się zmaganiami psychicznymi.
Dotarłam do ostatniego pokoju na piętrze, znajdującego się
dokładnie naprzeciw mojego. Zapukałam szybko do ciemnobrązowych, lakierowanych
drzwi i nie czekając na zaproszenie weszłam do środka.
- Max, możemy…
Urwałam, gdy wlepione zostały we mnie dwie pary oczu. Mój
wzrok przyciągnęły jednak plecy Maxa, a raczej to, co się na nich znajdowało.
Blizny. Mnóstwo długich, cieńszych, bądź grubszych białych
linii, ciągnących się zbyt nieregularnie, by można było uznać je za wypadek lub
jednorazowy dowód znęcania się. Było ich tak dużo, że poczułam ścisk w gardle
na myśl o tym, jak mogły się one pojawić. Max był przecież z domu dziecka, więc
któryś z jego bliskich mógł…
- Rana zaczyna się goić – powiedziała Iza, lekko
ochrypniętym głosem. – Jednak wciąż musisz się oszczędzać. I mów, gdyby
cokolwiek się działo.
- Zapamiętam – mruknął Max, ubierając koszulkę. Unikał przy
tym mojego wzroku tak dobitnie, że nie mogłam tego nie zauważyć.
Iza zebrała swoje rzeczy i wychodząc uśmiechnęła się do
mnie. Odpowiedziałam jej tym samym, choć w moim wydaniu musiało wyglądać to jak
grymas. Kobieta zamknęła za sobą drzwi, a w bliźniaczo podobnym do mojego
pokoju nastała krępująca cisza.
Podeszłam do stojącej obok okna komody – takiej samej, jak
moja – i oparłam się o nią. Max w tym czasie wydobył spod poduszki nienapoczętą
paczkę papierosów. Skąd on je bierze? – zastanowiłam
się.
- Nie patrz tak – powiedział patrząc na tlącą się czerwonym
żarem końcówkę papierosa.
- Jak? – Splotłam ręce na piersi zmieszana tym, że
faktycznie się na niego gapiłam. To było głupie, bo czekałam aż Max sam zacznie
temat swoich blizn, choć wiedziałam, że jest ostatnią osobą, która chciałaby
się komukolwiek z czegokolwiek zwierzać.
- Jakbyś chciała mnie
o to zapytać – odparł patrząc na mnie
przenikliwie.
Skubany – zawsze musi wszystko wiedzieć – przewróciłam oczami.
- Nie będę – zapewniłam go i postanowiłam szybko zmienić
temat na bezpieczniejszy. – Na radzie doszliśmy do wniosku, że będziemy czekać
na kroki tamtych.
Max pokiwał głową, wypuszczając na długim wdechu gryzący dym
i kręcąc w palcach papierosem.
- Ryzykowne – stwierdził.
- Zaatakowanie ich byłoby jeszcze gorsze – powiedziałam z
trudem tłumiąc w sobie złość. Kolejna osoba swoimi opiniami rzucała mi kłody
pod nogi. – Nie mamy ludzi, broni, nic. Musimy się skupić przede wszystkim na
obronie. I szkoleniu ludzi w strzelaniu. Trzeba też zdobyć więcej zapasów,
umocnić ogrodzenia…
- Nie powiedziałem, że to zły pomysł – Max przerwał mi. –
Tylko, że ryzykowny. Ale dobry. W takim stanie i tak gówno byśmy zdziałali.
- W twoim na pewno – powiedziałam cicho, wyglądając przez
okno. Czesiek miał wartę przy bramie.
Broń, zapasy, broń, zapasy, broń, zapasy – te dwie kwestie
nieustannie siedziały w moim umyśle i męczyły mnie po nocach. Gdybyśmy je
rozwiązali, zniknęła by przynajmniej połowa naszych problemów. A tak wciąż
musieliśmy żyć w tej cholernej niepewności o jutro. Ta niepewność mnie
dobijała. Zawsze lubiłam mieć jasno postawione sprawy, wiedzieć, na czym stoję.
To, co siedziało, doprowadzało mnie do szału.
Nagle zobaczyłam, jak Czesiek unosi broń i mierzy w kierunku
drogi, jednocześnie krzycząc coś do chodzących po placu ludzi. Ci również
zajęli pozycje obronne.
- Kurwa – syknęłam.
- Co jest? – Max podszedł do okna.
- Nic, co by cię w tym momencie mogło interesować –
powiedziałam asekuracyjnie sprawdzając, czy mam broń przy pasie. – Zostań tu –
rozkazałam mu tonem nieznoszącym sprzeciwu. Mierząc w niego końcem palca i
zaraz wyrwałam mu papierosa, którego rzuciłam na podłogę, po czym zdeptałam
butem. – I nie pal.
Zostawiłam Maxa zdezorientowanego w pokoju, a sama zbiegłam
na dół, o mało co nie łamiąc sobie nóg na schodach. Przy drzwiach prowadzących
na plac prawie zderzyłam się z Robem, który trzymał oburącz strzelbę. Razem
wyszliśmy na zewnątrz i skierowaliśmy się ku bramie, gdzie znalazło się dość
sporo ludzi. Pierwszy zauważył mnie Czesiek, którego mina mówiła, że jest mocno
zmieszany.
Ludzie rozstąpili się przed nami, a ja mogłam zobaczyć
stojącego po drugiej stronie busa oraz znajdującą się obok nich szóstkę osób.
Widok trojga z nich odebrał mi na moment zdolność mówienia, a radosne, błękitne
spojrzenie wydawało się być zbyt nieprawdopodobne.
- Obiecałem, że do ciebie dołączę – powiedział Adam, po czym
spojrzał na swoich towarzyszy. Była wśród nich Zuza i Daria. Ta pierwsza
patrzyła na Roba z szerokim uśmiechem na twarzy, a druga z dziewczyn trzymała
się blisko równego jej wzrostem, krótkowłosego blondyna. Pozostałych nie
znałam.
Spojrzałam na Roba, w którego oczach pojawiły się łzy, na
widok odnalezionej, zaginionej przyjaciółki. Przez chwilę podzielałam jego
radość, ale potem dostrzegłam stojącą w oknie na piętrze sylwetkę. To jedno
spojrzenie obudziło we mnie obawy.
Powrót, oznacza otworzenie się starych ran oraz powstanie
nowych. Nie wiedziałam, czy ktokolwiek z nas jest na to gotowy.
Ja nie byłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz