Oto i jesteśmy w 1/3 II tomu.
Ten rozdział miał pojawić się dopiero w przyszłym tygodniu, ale postanowiłam dodać go dzisiaj, bo kolejne kilka dni zwłoki to byłaby przesada. Przez egzaminy nie mam zbyt wiele czasu na pisanie, a przez to rozdziały będą pojawiać się rzadziej. Jednak mam nadzieję w ten weekend nadrobić wszystkie moje zamierzenia i zacząć spełniać moje noworoczne postanowienia ;)
Perspektywy Radka od dawna nie było, bo ta ostatnia miała miejsce aż sześć rozdziałów temu, ale było to zamierzone. Ostatni rozdział zawierał przeskok czasowy, a ja nie chciałam mieszać, cofając się tylko po to, by opisać drogę Radka i Libry z Krosna do klasztoru. Ani nie byłoby to ciekawe, ani potrzebne, dlatego jego historię zaczynamy od dość mocnych elementów.
Nie przedłużając - zapraszam do czytania.
~~~
1
Minęły trzy tygodnie w ciągu których zdążyłem poznać
klasztor, jego mieszkańców oraz panujące tam zasady. Zawsze byłem dobrym
obserwatorem i dzięki temu szybko pojąłem politykę tego obozu. Wiedziałem, do
kogo się zgłosić z danym problemem, udało mi się zapamiętać plan wart, na
pamięć znałem też członków Rady i zrozumiałem, kto tak naprawdę rządzi tym
miejscem. Bezapelacyjnie była to Sasza, za którą stał Max, a potem Rob. Pozostali
również byli ważni, ale do tej trójki należało podejmowanie najważniejszych i
ostatecznych decyzji.
Przedstawiali oni tak różne postawy, że aż dziwiłem się, jak
mogą dochodzić do porozumienia. Z czasem odkryłem jednak, że razem się
dopełniają. Podczas gdy Sasza była porywcza i lubiła działać nieco pochopnie,
Rob ze swoim opanowaniem oraz rozwagą ściągał ją na ziemię. Za to ta radziła
się w większości spraw z Maxem, który zawsze miał rozwiązanie na każdy problem
i zdawał się mieć pojęcie o wszystkim. Trzy różne osobliwości, razem
utrzymywały klasztor w całości.
Jadąc tu nie wiedziałem do końca, czego mam się spodziewać.
Choć starałem się myśleć obiektywnie i nie kierować się plotkami na temat
mieszkańców klasztoru, jakie krążyły w Krośnie, to nie mogłem się ich pozbyć z głowy.
Pojawiały się w niej obrazy zdegenerowanej społeczności, która nie zawahałaby
się przed zabiciem każdego, kto stanie im na drodze. I, choć zawsze byłem
człowiekiem trzeźwo myślącym, nie potrafiłem przekonać się, by zmienić moje
nastawienie co do tego miejsca. W przeciwieństwie do Libry – którą naprawdę
niewiele rzeczy mogło przestraszyć lub wyprowadzić z równowagi – ja naprawdę
obawiałem się przyjazdu do klasztoru. Jego widok wypełnił mnie strachem, który
towarzyszył mi aż do zatrzymania się naszego wozu przed bramą obozu. Byliśmy
zmęczeni długą podróżą, zmarznięci oraz coraz bardziej mokrzy od padającego
deszczu ze śniegiem. A na dodatek mierzono do nas z broni.
- Kim jesteście? – zapytał groźnie rosły, młody facet,
którego twarz skrywał kaptur. Obok niego stała rudowłosa dziewczyna, która
trzymała w rękach strzelbę.
- Szukamy schronienia – odparłem unosząc obie ręce. Mój głos
drżał, choć starałem się brzmieć pewnie. – Od trzech dni jesteśmy w drodze.
Wczoraj skończyło nam się jedzenie. Błagam, pomóżcie nam.
Para wymieniła się spojrzeniami w których była niepewność.
Nie kłamałem. Droga z Krosna znacznie nam się przedłużyła, a
to za sprawą zastawionych przez opuszczone samochody dróg, zombie oraz usterek
w naszym aucie, które powodowały niewygodne trasy. Jedzenie także nam się
skończyło, bo nikt nie przewidział, że podróż ta będzie trwała dodatkowe trzy
dni. Było to jednak z jednej strony dobre, bo tym bardziej wyglądaliśmy na
zmęczonych podróżnych, łaknących schronienia.
- Wyjmijcie wszystkie bronie, jakie macie i połóżcie je na
ziemi! – rozkazała nam rudowłosa. Mimo swojej postury, zdawała się być
niebezpieczną postacią.
Posłusznie spełniliśmy jej polecenie, po czym cofnęliśmy się
o krok w tył. Wtedy wielkolud otworzył jedno ze skrzydeł bramy, wciąż do nas
mierząc, podczas gdy jego towarzyszka zebrała bronie.
- Musimy was przeszukać, nim was wpuścimy – powiedziała
dziewczyna.
- Jesteśmy twoi – odparła typowo dla siebie Libra. Nigdy nie
traciła rezonu – niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdowała.
Po przeszukaniu, które nie przyniosło żadnych niespodzianek,
zostaliśmy wpuszczeni na teren klasztoru.
Naszym przewodnikiem została rudowłosa, która zaprowadziła
nas do białego budynku, znajdującego się obok kościoła.
Nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewałem, po
zobaczeniu mieszkańców klasztoru, ale na pewno nie były to dzieci, śmiech i
dźwięki gitary. W Krośnie nie było żadnej z tych rzeczy.
My byliśmy surowym społeczeństwem, które cechowało
realistyczne podejście do tego świata. Topór uważał, że by przetrwać, trzeba
żyć tak, by być w każdej chwili gotowym na atak. Dlatego też wszyscy członkowie
naszego obozu chodzili spięci, a
jedynymi chwilami swobody były te przy ogniskach z butelką alkoholu.
W klasztorze było inaczej. Tak, jakby stał się on ostoją
dawnego świata.
Ruda zaprowadziła nas do sporej sali, która musiała być
biblioteką. Było tam pełno ludzi, którzy tłoczyli się na kanapach ustawionych
przy kominku, wsłuchując się w grającego na gitarze starszego mężczyznę. Od tak
dawna nie słyszałem muzyki, że jej dźwięki wypełniły moje oczy łzami. Byłem
oczarowany tą atmosferą i sądząc po minie Libry – ona także.
Nasza przewodniczka zostawiła nas i podeszła do siedzącej w
fotelu dziewczyny, która z uśmiechem kołysała małe dziecko na rękach. W
pierwszej chwili jej nie poznałem. Dopiero te niezwykłe, szare oczy przywołało
w mojej pamięci nasze ostatnie spotkanie.
Tam była twardą wojowniczką, która jako jedyna zdołała uciec
mojemu ojcu i przy tym go postrzeliła. Tutaj widziałem młodą kobietę z
niemowlęciem. Dwie różne osoby w jednej.
- Nie możemy tego zrobić – powiedziałem cicho.
- Przestań, Radek – skarciła mnie Libra, choć nie zabrzmiała
wcale pewnie. – Mamy zadanie i będziemy się trzymać jego planu.
- Ci ludzie… to miejsce…
- Przestań! – syknęła boleśnie wbijając mi paznokcie w
przedramię. – Chodzi o nią. Nie o nich.
Nie wiedziałem o planie porwania Saszy aż do momentu
wyjazdu. Gdy Libra mi o nim powiedziała, chciałem się wycofać. Nie znałem
zamiarów Topora co do niej, ale przeczuwałem, że nie jest to nic dobrego.
Mężczyzna, któremu odciął rękę wyjechał od nas ledwo żywy i został sprzedany
temu całemu Wiksie za skrzynkę broni. No i mój ojciec zabijał przywódców grup,
by przejąć kontrolę nad resztą.
- Libro…
Urwałem, bo Sasza stanęła przed nami, uważnie nas lustrując
swoimi przenikliwymi, szarymi oczami. Przez moment pewien byłem, że mnie
rozpoznała i cały się spiąłem.
- Chcecie do nas dołączyć? – zapytała, a ja już wiedziałem,
że nie ma odwrotu.
Skinąłem głową.
Teraz Libra i ja byliśmy jednymi z nich – należeliśmy do
społeczności klasztoru. I czuliśmy się tam dobrze.
Początkowe obawy, niepewność i dystans, jaki zachowywaliśmy
wobec mieszkańców tego obozu znikł, gdy lepiej Poznaliśmy tą „drugą stronę”. Nie okazała się być ona
taka, jak rysowali ją „nasi”. Z
każdym kolejnym dniem coraz bardziej zżywałem się z tymi ludźmi. Wreszcie nie
czułem na karku oddechu Topora i nie zadręczałem się jego codziennym widokiem.
Po prostu żyłem.
- Trzymajcie to! – zawołał Rob, który wbijał ostatnie
gwoździe przy konstrukcji wieży.
Razem z Robem jeszcze mocniej natarliśmy na drewniany pal,
utrzymując go w pionie do momentu, aż okazał się stabilny. Mięśnie ramiom
drżały mi z wysiłku i oczekiwałem jutrzejszych zakwasów, ale poczucie dobrze
wykonanej roboty wynagradzało mi to wszystko.
- Przerwa, panowie! – oznajmił Rob, przerzucając młotek z
jednej ręki do drugiej.
- Nareszcie – facet, nazywany Loską, otarł z czoła pot i
sięgnął po stojącą na ziemi butelkę wody. Opróżnił ją do połowy za jednym
łykiem.
Choć było zimno, wszyscy byliśmy zgrzani. Dlatego też
pracowaliśmy w odstępach, by za bardzo się nie spocić. Wtedy łatwo było o
chorobę, a tego nam nie było trzeba.
- Nieźle to wygląda – powiedział Rob, opierając ręce na
biodrach i patrząc na częściowo skończoną wieżę. – Brakuje jej jeszcze
zadaszenia oraz osłon, ale konstrukcja nabiera kształtów.
Nie można było się z nim nie zgodzić. Żadne z nas nie miało
doświadczenia w budowaniu takich rzeczy, ale jak na pierwszy raz, to poszło nam
nieźle.
- Jeszcze dwa dni i będzie koniec – stwierdziłem.
- Już dawno by był, gdybyście się nie opieprzali!
Na dźwięk wiecznie niezadowolonego tonu Olgierda, wszyscy
przewróciliśmy oczami. Ten facet potrafił zirytować każdego swoim rządzeniem
się i równoczesnym niewykonywaniem żadnej pracy. Jego zadaniem było
dopilnowanie, by powstały te wieże oraz nowe umocnienia, ale sam nic nie robił,
by nam pomóc. Zachowywał się tak, jakby bycie członkiem Rady zwalniało go z
takiego obowiązku, ale Rob również do niej należał, a jednak nam pomagał.
- Macie dzień opóźnienia! – Olgierd pomachał nam przed
twarzami złożonym planem wież. – Mieliście skończyć wczoraj!
- A skończymy jutro – Oskar wzruszył ramionami i ściągnął z
dłoni grube rękawice.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak ważne jest…
- Zaczyna się – Loska splótł ręce na piersi i oparł się o
nowowzniesioną konstrukcję. Od razu naraził się na karcący wzrok Olgierda.
- Mówiłeś coś?
- Żebyś w końcu się zamknął i pomógł nam, jeżeli tak bardzo
boisz się stanąć przed Saszą i zrelacjonować jej postępy – powiedziałem, czym
zostałem nagrodzony poparciem reszty ekipy.
Olgierd zgrywał twardziela, ale wszyscy wiedzieli, że przed
Saszą kuli się jak szczeniak. Było to zabawne, zważywszy na to, że była od
niego ponad dwa razy młodsza. Jednak posiadała charyzmę oraz nieznane nam
sposoby na to, by podporządkować sobie osoby pokroju Olgierda. No i miała też
wsparcie Maxa, którego można było się obawiać.
- Co ty pieprzysz? – oburzył się mężczyzna, co było
potwierdzeniem moich słów. Aż cały poczerwieniał na twarzy, jakbym odkrył jakiś
jego sekret. – Że niby boję się jakiejś małolaty? Jest niewiele starsza od
mojej córki! I to baba!
- Czyli się jej nie boisz? – zadrwił Loska, patrząc gdzieś
za plecy Olgierda.
- Padło wam na łby – Postukał się w skroń. – Żadne babsko
nie będzie mną rządzić i mam gdzieś, co pomyśli sobie o tej budowie. Sasza jest
tak samo głupia jak reszta kobiet i w ogóle nie wiem, co robi w Radzie. Na tym
miejscu powinien być ktoś odpowiedzialny i kto wie, jak rządzić.
- Ktoś taki jak ty?
- Właśnie – powiedział dumnie mężczyzna. Zaraz jednak jego
twarz stężała, gdy zorientował się, do kogo należy głos.
Cała nasza grupa próbowała nieudolnie ukryć śmiech, gdy z
pełnymi strachu oczami obejrzał się za siebie.
Stojąca za nim Sasza w towarzystwie Maxa miała ręce
splecione na piersi i wyczekująco patrzyła na Olgierda.
Tego dnia wyglądała wyjątkowo groźnie i poważnie. Ubrana
była w czarne spodnie, eksponujące jej długie nogi, skryte w sięgających połowy
łydek workerach. Miała na sobie skórzaną, brązową kurtkę z polarem przy
kołnierzu, a pod nią zwykły, biały t-shirt. Przy biodrze miała kaburę z bronią
oraz pochwę z nożem. Wraz ze stojącym obok Maxem, którego tylko Oskar
przewyższał wzrostem, tworzyli team, który mógł wzbudzać strach. W dużej mierze
robił to sam Max, którego jedno spojrzenie potrafiło zgromić człowieka i
odebrać mu całą odwagę.
- Ja… - Olgierd obejrzał się na nas, jakby szukał wsparcia.
Nie dostał go jednak. Zrezygnowany przeczesał palcami rzadkie włosy, ściskając
mocniej plan w dłoni. – Wieża będzie gotowa jutro.
- Dzisiaj – powiedziała Sasza. – Pomożesz reszcie w
budowaniu. Przyda im się wsparcie takiej odpowiedzialnej osoby, która wie, jak
rządzić.
Ta ostatnia złośliwość wywołała u nas jeszcze większe
rozbawienie. Już od dawna nie miałem okazji śmiać się tak szczerze. W tym miejscu,
z tymi ludźmi, potrafiłem się rozluźnić.
- Radek, pozwól z nami.
Zaskoczony spojrzałem na Saszę, czując ścisk w gardle. Od
razu pomyślałem o tym, że zostałem odkryty. A nie chciałem tego. Szpiegowanie
klasztoru porzuciłem już dawno i nie miałem zamiaru wracać do Krosna. Prawdę o
pochodzeniu moim i Libry miałem zamiar wyjawić w niedalekiej przyszłości, w
jakiś delikatny sposób. Nie sądziłem, że zostaniemy zdemaskowani.
Wstałem ze stosu desek, na której dotychczas siedziałem i
ruszyłem za Saszą oraz Maxem. Ci zaprowadzili mnie do klasztoru, a potem do gabinetu
na piętrze, gdzie odbywały się spotkania Rady. Na miejscu były już osoby, które
zdążyłem poznać – w tym jeden człowiek Rady – Jarek. Była tam też nieco starsza
ode mnie Kamila oraz Hindus. Cała trójka siedziała na krzesłach i pochylała się
nad rozłożonym na blacie stołu planem.
- Jesteś z Krosna – powiedziała Sasza, czym obudziła moje
najgorsze obawy.
- Ja naprawdę nie chciałem – z moich ust wyrwał się potok
słów. – Nie jestem… To znaczy nie byłem…
- Chwila – przerwał mi Jarek. – Mówiłeś, że urodziłeś się w
Krośnie. Nie jesteś stamtąd?
Ulga, jaką poczułem, była chyba aż zanadto widoczna, bo
Sasza zmarszczyła brwi, a Max patrzył na mnie podejrzliwie.
- Jestem. To znaczy urodziłem się tam, ale potem
przeprowadziłem do Leszna – wytłumaczyłem, mając nadzieję, że przyjmą tą
wersję, która nie mijała się aż tak bardzo z prawdą.
- Czyli znasz to miasto – podsumowała Sasza.
Skinąłem głową nie wiedząc, co tym samym robię.
- Świetnie. Pojedziesz z nimi.
- Na wypad?
- Nie. Na przejażdżkę – Max przewrócił oczami zirytowany, za
co Sasza skarciła go spojrzeniem.
- Tak. Na wypad. Będziesz ich przewodnikiem – powiedziała. –
Pokażesz nam miejsca, gdzie moglibyśmy znaleźć żywność, leki, generatory…
- Jasne, ale ty nie jedziesz?
Sasza powstrzymała Maxa, gdy ten chciał już rzucić jakąś
kolejną, pewnie niezbyt miłą uwagą. Zdążyłem już zrozumieć, że nie robił tego
złośliwie, a wynikało to z jego charakteru. Libra miała podobnie – mówiła
otwarcie to, co czuła i myślała.
- Nie. Pojedziesz z Kamilą, Hindusem i Jarkiem. Odpowiada ci
to?
Ponownie skinąłem głową, bo naprawdę nie miałem nic
przeciwko. Z ulgą przyjąłem też fakt, że Sasza nie znajdzie się w Krośnie
Odrzańskim, gdzie przecież znajdował się obóz Topora. Jednak jak miałem ostrzec
resztę przed nim, nie wydając się przy tym? To była cholernie popaprana
sytuacja.
- Dobrze. Przygotujcie się.
Wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia, a ja wciąż nie
mogłem ruszyć się z miejsca. Myślałem o sporym kredycie zaufania, jaki został
mi powierzony i zastanawiałem się, jak go nie zmarnować.
Libra z rana wyjechała na inny wypad, dlatego nie mogłem
zwrócić się do niej o radę, a oprócz niej, nikogo innego w klasztorze nie
mogłem wtajemniczyć. To byłoby równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku
śmierci. Wszyscy tutaj byli wobec siebie bardzo lojalni.
- Radek? – usłyszałem kobiecy głos, który oderwał mnie z
przemyśleń.
Wstałem z krzesła i zobaczyłem stojącą w drzwiach gabinetu
Saszę. Najwyraźniej jeszcze nie wyszła, zainteresowana moją biernością. Chociaż
to było niemożliwe, to miałem wrażenie, że odkryła moje zamiary co do
klasztoru.
- Ja musiałem tylko… - Potarłem czoło, całkowicie
zapominając, co chciałem powiedzieć.
- Denerwujesz się wyjazdem? – zapytała podchodząc do mnie.
Jej ton głosu zmienił się. Nie był już ostry, a nawet znalazła się w nim nuta
troski. Ta dziewczyna nie była zła, raczej matkowała wszystkim, dbając o nich.
Nawet o mnie, choć na to nie zasługiwałem. – Wybrałam cię, bo uważam, że jesteś
gotowy i wierzę, że sobie poradzisz.
- Też mam taką nadzieję – Uśmiechnąłem się blado. To wcale
nie odwróciło uwagi Saszy, od uważnego badania mojej twarzy i próby przejrzenia
moich myśli. Postanowiłem zmienić temat, bo naprawdę zaczynałem się denerwować,
gdy te szare, przenikliwe oczy próbowały odkryć mój sekret. – Po prostu martwię
się o Librę. Zawsze działaliśmy razem i gdy miałem ją pod ręką, mogłem ją choć
trochę kontrolować. Jak pewnie zauważyłaś, jest dość… narwana.
- Zauważyłam – powiedziała uśmiechając się. To zupełnie nie
pasowało do jej wizerunku, jaki tworzyła, ale musiałem przyznać, że wyglądała
ładnie z nim. – Jest ze świetną ekipą. Nie musisz się martwić.
- Łatwo powiedzieć – westchnąłem. – Po drugiej stronie muru
nie jest łatwo.
- Nigdzie nie jest – zreflektowała z dziwną nutą w głosie. –
Po każdej stronie jest ciężko.
Sasza wyszła z gabinetu, uprzednio upewniając się jeszcze,
że na pewno dam sobie radę na wypadzie. Chciałem był tego stuprocentowo pewny
tak, jak ona, ale dziwny niepokój, objawiający się palącym bólem w przełyku,
nie chciał dać o sobie zapomnieć. Wracałem do Krosna. Nie chodziło już o to, że
miałem znaleźć się po drugiej stronie muru, ale również i po drugiej stronie
niewidzialnej granicy między Saszą, a Toporem. I nie wiedziałem, jak to się
może skończyć.
2
Jedynym miejscem, do którego mogłem pokierować moich
towarzyszy była Galeria Handlowa Horex. Gdy jeszcze byłem w obozie Topora, nikt
nie przyjechał w to miejsce, bo oblężone było ono przez zombie. Miałem
nadzieję, że trupy ulotniły się już, a ludzie z mojego dawnego obozu nie
pomyśleli, by tu przyjechać. I – jak się okazało – moje nadzieje okazały się
słuszne.
Na parkingu przed niedużym centrum handlowym oprócz aut nie
znajdowało się nic. Jedynie kilka ciał zombie, które pokryte były warstwą
szronu oraz w zaawansowanym stadium rozkładu mówiło o dawnej obecności żywych
trupów.
Wraz z Jarkiem wysiedliśmy z auta i poczekaliśmy, aż Hindus
zaparkuje swoje, w którym jechał z Kamilą. Wzięliśmy dwa samochody, by mieć
więcej miejsca na zapakowanie ewentualnej żywności oraz potrzebnych rzeczy.
- Idziemy jedną grupą – zakomunikował Jarek, zawieszając
sobie na ramieniu strzelbę. – Nie będziemy ryzykować, że coś się komuś stanie,
a druga grupa pędzie za daleko, by pomóc. Trzymamy się razem i osłaniamy.
Żadnego strzelania, chyba, że będzie to absolutnie niezbędne. Jasne? Wchodzimy.
Główne drzwi, prowadzące do galerii, były na wpół otwarte.
Stało się tak za sprawą zmiażdżonej między skrzydłami kobiety. Leżała obok
sporej kałuży krwi, a w zaciśniętych pięściach miała kawałki mięsa. Ktoś wbił
jej kawałek szkła w oko.
Przestąpiliśmy nad ciałem i całą czwórką znaleźliśmy się w
środku.
Panował tam nieprzyjemny smród oraz ciemność. Wydobyłem z
kieszeni latarkę, tak jak zrobili to pozostali, i ruszyłem za nimi. Marmurowa
podłoga pełna była plam oraz smug z krwi, a także trafiały się też ciała
przemienionych, których ktoś zdążył unieszkodliwić. Przechodziłem obok
przewróconej tablicy informacyjnej, gdy usłyszałem warczenie. Odskoczyłem na
bok akurat w chwili, gdy ręka zombie sięgnęła w kierunku mojej nogi. Truposz
był przygnieciony i nieszkodliwy w takiej pozycji, ale musiałem pozbyć się
nawet cienia ewentualnego zagrożenia. Wyciągnąłem nóż, w który każdy z nas był
dodatkowo wyposażony, i pochyliłem się nad truposzem, uprzednio przygniatając
moim ciężkim butem jego machającą rękę. Z niesmakiem przebiłem jego oko, co
było najłatwiejszą drogą do uszkodzenia mózgu.
Skłamałbym, gdybym powiedział, ze zabijanie zombie
przynosiło mi radość. Nawet nie przychodziło mi to z łatwością. Wiedziałem, że
to już nie ludzie, ale czasami, gdy widziałem przemienionego bez większych
obrażeń, budziła się w mojej głowie myśl, że przecież ktoś mógłby znaleźć
lekarstwo na wirusa i go uratować. Może było to marzenie ściętej głowy, ale nie
mogłem się przekonać do tego, że świata już nie da się zmienić. Nie chciałem żyć
w takim. Bo co to było za życie? Ciągła walka, strach, martwienie się o zapasy,
niewiedza, czy dożyje się do kolejnego dnia. Dopóki działałem, myśli o tym
schodziły na boczny tor, ale podczas bezsennych nocy wracały one i to ze
zdwojoną siłą. Jeszcze nie wiedziałem, jak skończy się moja historia, ale nie
sądziłem, że dożyję starości.
Jarek przekazał nam na migi, że ja wraz z Hindusem mamy podejść
drzwi segmentowych przy zamkniętej aptece i otworzyć je. Te – na całe szczęście
– były niedomknięte, dlatego przy użyciu niewielkiej siły unieśliśmy je. Było
to jednak sporym błędem.
- O kurwa – jęknął Hindus.
W naszą stronę odwróciło się kilkanaście sylwetek, które
zawyły wspólnie i ruszyły na nas. Chciałem zamknąć z powrotem drzwi, ale te ani
drgnęły. Mechanizm zaciął się w najgorszym, możliwym momencie. Musiałem
odpuścić, bo zombie zbliżyły się aż zanadto. Chcieliśmy wycofać się w stronę
wyjścia, ale wtedy do środka weszli ludzie. Na moment wszyscy staliśmy jak
wryci, zaskoczeni swoją obecnością, ale zombie szybko przypomniały o swojej. Kule
drugiej grupy także zrobiły swoje.
Skręciliśmy w prawo, mijając kolejne, mniejsze sklepiki.
Następny zakręt kończył się wejściem do sporego sklepu AGD i RTV.
Przeskoczyliśmy przez zamknięte bramki, słysząc za sobą zarówno strzały,
kierowane najwyraźniej do zombie, jak i ich jęki. Schowaliśmy się za jedną z
półek, która zastawiona była sprzętem kuchennym.
- Co robimy? – zapytała Kamila, ściskając w obu dłoniach
swój pistolet. Ciemna grzywka prawie całkowicie zasłoniła jej twarz, ale
kobieta nawet nie pomyślała o odgarnięciu jej.
- Niech wykończą truposzy, albo one ich – odparł Jarek, wyglądając zza rogu półki. – Któraś
grupa musi wygrać. Tak, czy siak, zajmiemy się zwycięzcami.
Nie podobał mi się ten plan, ale nie mieliśmy wyjścia. Jednak
pierwszy raz miałem nadzieję, że w tym starciu żywi przegrają. Wolałem strzelać
do zombie, niż do ludzi.
- Radek, Hindus – Jarek zwrócił się do nas. – Idźcie bliżej
drzwi. Jeżeli ktokolwiek wejdzie – strzelajcie.
Skinąłem głową, choć wcale nie czułem się gotowy to zrobić.
Zwyczajnie się bałem stanąć naprzeciw żywego człowieka i tak po prostu odebrać
mu życie. Jednak podążyłem we wskazanym przez Jarka kierunku, kryjąc się za
półką ze sprzętem AGD. Przysunąłem się do końca regału i ostrożnie wychyliłem,
dostając widok na wejście do sklepu. Trwałem w tej niewygodnej pozycji dłuższą
chwilę, aż strzały ucichły.
Ten moment był najgorszy. Zupełnie nie wiedziałem, co mam w
tamtej chwili myśleć. Nie znałem zwycięzców tego starcia i oczekiwanie na ich
pojawienie się było najdłuższym i najgorszym w moim życiu. Nawet moment śmierci
Klaudii aż tak się nie przeciągał, nie tworząc wokół mnie tak sporego
spowolnienia. Nic jeszcze nie wywołało u mnie aż takich emocji, jak właśnie to
doznanie.
W końcu rozległo się echo szybkich, całkowicie sprawnych
kroków – z całą pewnością nie należących do zombie. Ścisnąłem mocniej oburącz
mój karabin, który już tyle razy uratował mi życie i naprawdę miałem nadzieję,
że zrobi to i tym razem.
Szóstka dobrze zbudowanych mężczyzn wybiegła zza rogu. Tam,
ich przywódca, uniósł rękę, zatrzymując pozostałych i dając im niemy znak do
zachowania czujności. Grupa rozdzieliła się na dwie, po trzy osoby, które
przyległy do ścian korytarza, po obu stronach wejścia. Tym sposobem stali się
dla nas całkowicie niewidzialni, ukryci przez boczne ścianki. Spojrzałem na
ukrywającego się dokładnie naprzeciw mnie Hindusa. W prawej dłoni trzymał swój
pistolet, a lewą położył na rękojeści maczety, którą zawsze ze sobą zabierał. W
jego brązowych oczach zobaczyłem to, o czym sam myślałem. Musieliśmy zadziałać.
Poczekałem, aż grupa pojawi się we wnętrzu sklepu, a gdy to
się stało wyprostowałem się i cisnąłem znajdującym się na półce czajnikiem. Ten
rozbił się na ścianie przy wejściu, zwracając tym samym uwagę całej grupy. To
był moment, by zaatakować.
Hindus oddał kilka strzałów w kierunku nieznajomych i,
sądząc po głosach, zranił co najmniej dwóch z nich. Pozostali oddali strzały,
zmuszając mojego towarzysza do skrycia się. Ta salwa kul trwała dość długo.
Siedziałem skulony za półką, kryjąc głowę między ramionami, chowając się przed
drzazgami oraz kawałkami zniszczonych sprzętów.
- Dość! – zawołał jakiś mężczyzna, którego głos wydał mi się
znajomy. Próbowałem nawet się wychylić, by dostrzec jego właściciela, ale
uniemożliwiła mi to zarwana półka z sąsiedniego regału. Zobaczyłem jednak, że
napastnicy powoli przemieszczają się w naszym kierunku.
Złapałem kontakt wzrokowy z Hindusem i na migi przekazałem
mu, że ma się wycofać. Sam zrobiłem to samo, przemykając między kolejnymi
regałami. Dotarłem nawet do miejsca, gdzie kryła się Kamila. Kobieta nie
rozumiała, co się dzieje, ale gdy pchnąłem ją lekko w plecy zrozumiała, że
musimy uciekać.
- I co teraz? – zapytała szeptem, gdy znaleźliśmy się na
końcu sklepu, gdzie znajdowały się telewizory.
Rozejrzałem się wokół, szukając Jarka, Hindusa, lub po
prostu czegoś, co pomogłoby nam wyjść z tej sytuacji. wtedy dostrzegłem
czerwoną butlę, znajdującą się na ukos od nas. To właśnie gaśnica mogła stać
się naszym wybawieniem. Musieliśmy zadziałać szybko, bo usłyszałem dochodzące z
całkiem bliska kroki.
- Strzel w gaśnicę – powiedziałem, wskazując Kamili rzeczony
obiekt. Widok wątpliwości na twarzy kobiety zbudził we mnie tylko
zniecierpliwienie. – Na mój znak.
Przekradłem się bliżej końca regału i wychyliłem zza niego.
Odszukałem wzrokiem pozostałą dwójkę moich towarzyszy, a także znajdujących
blisko nich, członków wrogiej grupy. Gdy jeden z nich znalazł się o kilka
kroków od mężczyzn, nie czekałem dłużej.
- Teraz! – krzyknąłem do Kamili i w tym samym momencie
pociągnąłem za spust. Kule przeleciały centymetry od nóg nieznajomych,
zmuszając ich do wycofania się.
Hindus i Jarek zrozumieli, co się dzieje, bo gdy tylko
powietrze wypełnił biały, gęsty dym, ruszyli biegiem w stronę wyjścia.
Zdezorientowani i zagubieni mężczyźni krzyczeli do siebie, poleciało kilka kul
w naszym kierunku.
Zgięty w pół, przerażony i biegnący całkowicie na ślepo
przed siebie nie spodziewałem się ataku. Na podążającą przede mną w stronę
wyjścia Kamilę wypadła postać, która pchnęła ją na półkę z lampami. Szarpiące
postacie upadły na ziemię, a nieznajomy mężczyzna przycisnął moją towarzyszkę
do niej i uderzył z pięści w twarz. Zareagowałem od razu, zakładając
przeciwnikowi „dźwignię” na szyję i odciągając go od Kamili. To dało jej szansę
na ucieczkę, ale mnie jej chwilowo pozbawiło.
Mężczyzna poderwał gwałtownie głowę, uderzając mnie jej
czubkiem w dolną szczękę. Z bólu do oczu aż napłynęły mi łzy i przez chwilę
miałem wrażenie, że zęby mi pękły. Straciłem przez to na moment siłę, a mój
przeciwnik to wykorzystał. Wyswobodził się z mojego uścisku i chwycił leżącą na
podłodze lampę biurową, którą zdzielił mnie prosto w twarz. Zamroczony, z
ustami pełnymi metalicznego smaku krwi, wpadłem na stojącą za mną półkę, do
której zostałem brutalnie przyciśnięty. Na mój brzuch oraz parę razy na twarz
spadło kilka uderzeń, przed którymi nie byłem w stanie się obronić. Ból, co
chwilę rozchodzący się po moim ciele, odbierał mi całą siłę. Nie mogłem nawet
unieść rąk, by zaatakować, bądź chociaż odepchnąć przeciwnika. Ten był o wiele
silniejszy ode mnie. Jedyną moją szansą mogło okazać się sięgnięcie po broń.
Niewiele myśląc wyciągnąłem nóż zza paska, bo pistolet
wypadł mi już na początku naszego starcia. Skierowałem ostrze w brzuch
mężczyzny. Te znalazło się centymetry od brzucha napastnika, gdy jego ręce
owinęły się wokół moich nadgarstków. Mężczyzna wydał mi się dziwne znajomy, ale
zaraz to wrażenie zostało zatarte przez cios z czoła w twarz. Zalałem się krwią
i tak tym zaoferowany, że nie zauważyłem, kiedy została we mnie wycelowana
broń.
- Ani drgnij, skurwielu – syknął mężczyzna, po czym zawołał
przez ramię, do reszty swoich towarzyszy.- Tutaj, panowie!
Ten głos także wydawał mi się być znany. Spojrzałem na jego
właściciela i zamarłem. On także zdawał się mnie rozpoznać.
- Kurwa, Radzio? – zapytał z niedowierzaniem, po czym
opuścił broń. – Ja jebię. Nie wierzę! Kurwa! – roześmiał się krótko, podchodząc
do mnie, jakby chciał mnie uściskać. – Przecież zginąłeś na wypadzie! Topór tak
mówił. Ty jebańcu! Znowu przeżyłeś!
- Olek, to nie jest tak…
- Ludzie w to nie uwierzą! Jedziemy do Krosna, tam…
Nastąpił huk, a głowę Olka przeszył pocisk. Ekscytacja na
twarzy młodego mężczyzny przemieniła się w grymas zaskoczenia oraz bólu. Olek
upadł tuż obok moich nóg, gdzie zaczęła rosnąć kałuża krwi.
Facet, którego poznałem podczas warty w Krośnie zginął,
przez kolejne kłamstwa Topora. Niewinny człowiek zapłacił najwyższą cenę, bo
mój ojciec był podłym dupkiem.
- Radek! – rozległ się krzyk Kamili. Kobieta stała niedaleko
wejścia, co ledwie widziałem przez gęstą mgłę.
Przykro mi – ostatni
raz spojrzałem na martwego Olka, którego zdążyłem nawet polubić, po czym
biegiem ruszyłem w stronę moich towarzyszy. Nawet przez myśl mi nie przeszło,
by zostać z tą drugą grupą. Oni byli z Krosna, a ja… Cóż. Ja już stamtąd nie
pochodziłem.
- Co się stało? – zapytałem, gdy zobaczyłem podpierającego
się o ścianę Jarka. Trzymał się za lewy bok, gdzie rosła czerwona plama.
- Draśnięcie – wyjaśnił krótko, krzywiąc się.
Pomogłem mężczyźnie, powalając mu oprzeć się na swoim
ramieniu i razem ruszyliśmy w stronę wyjścia. Dopóki reszta tamtej grupy
błądziła w białej parze, mieliśmy przewagę. Wybiegliśmy na zewnątrz, wcześniej
mijając gęsto usłanych na podłodze truposzy. Przebiegnięcie po ich
galaretowatych, cuchnących i obrzydliwych ciałach nie było najprzyjemniejsze.
Szczególnie dla Hindusa, który poślizgnął się i wpadł całym w kałużę
ciemnobrązowej krwi.
- Wracamy do klasztoru – powiedziałem zaraz po tym, jak
usiadłem za kierownicą, po posadzeniu go obok.
- Nie! – sprzeciwił się ostro. – Mamy zadanie!
- Jarek, jesteś ranny, a nas prawie nie wystrzelano. Wracamy!
- Nie rozumiesz? – syknął Jarek, gdy ja wyjechałem z
parkingu prosto na drogę. Hindus z Kamilą jechali tuż za nami. – Nie widziałeś
całego tego towaru? Potrzebujemy go!
Zauważyłem generatory, na których nam tak bardzo zależało,
ale ryzykowanie życia dla małej dawki prądu? Aż tak zdesperowani i stęsknieni
za przeszłością byliśmy?
- Zatrzymaj się tutaj.
Niechętnie spełniłem polecenie Jarka i zatrzymałem
ciężarówkę na poboczu drogi, tuż za jakimś magazynem. Wszyscy od razu wyszliśmy
na zewnątrz, by porozmawiać wspólnie o tym, co robić dalej.
- Mamy zadanie i wykonamy je – uparcie obstawiał przy swoim
Jarek, gdy Kamila bandażowała jego ranę. – Kurwa! – syknął z bólu, patrząc z
wyrzutem na Kamę.
- Przestań się mazać – zganiła go ta. – Radek ma rację. O
mało co nie zginęliśmy dla agregatów. To nie jest tego warte.
Spojrzałem z wdzięcznością na kobietę, na co ta uśmiechnęła
się do mnie delikatnie.
- Jeżeli tam wrócimy, będziemy mieli element zaskoczenia –
dalej próbował nas przekonać trzydziestoparolatek. – Skurwiele nie będą się
spodziewać.
- Też myślę, że powinniśmy wrócić – powiedział Hindus.
No to pięknie – pomyślałem.
Były dwa głosy za i dwa przeciw. Mogłem jeszcze upierać, by odpuścić sobie ten
wypad, ale to Jarek przewodził i on miał ostateczny głos w tej sprawie. Miał
autorytet, był członkiem Rady oraz wykonywał polecenia bezpośrednio z samej
góry, czyli od Saszy. A jej decyzje mało kto odważyłby się podważać. Musieliśmy
się dostosować.
- Dobrze – powiedziałem, ku zaskoczeniu wszystkich. – Zróbmy
to.
- No! – Jarek klasnął w dłonie z wyraźnym zadowoleniem i
wstał z przyczepy ciężarówki.
- Tylko zróbmy to bez żadnych strat – zastrzegłem jeszcze,
nim mężczyzna wziąłby broń i sam pobiegłby do walki.
- Nikt z naszych nie zginie – powiedział, kładąc mi dłoń na
ramieniu. – Masz na to moje słowo.
Nikt z naszych – pomyślałem
gorzko, a przed oczami pojawiła mi się scena, gdy głowę Olka przeszył pocisk.
Nie znałem go za dobrze, ale nie życzyłem mu śmierci. Nikomu tego nie życzyłem.
Wróciliśmy pod galerię, uprzednio zostawiając ciężarówki
kawałek dalej. Chcieliśmy najpierw wybadać teren, by upewnić się, czy grupa
Topora wciąż tam była. Stojący przy drzwiach mężczyzna z bronią był jasnym
dowodem na to, że ludzie z Krosna jeszcze nie odjechali. Najwyraźniej nawet
śmierć kompana nie mogła zakłócić ich misji.
- Radek, ty chodź ze mną – powiedział Jarek, po czym zwrócił
się do Hindusa i Kamy. – Wy obejdźcie budynek z drugiej strony i zaczajcie się
przy drugim wyjściu. Wejdźcie do środka, ale ostrożnie.
Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głową. Ścisnąłem mocniej
swój pistolet i spojrzałem na Kamę. Kobieta przyglądała mi się uważnie od
dłuższego czasu, jakby chciała o coś zapytać. A ja przeczuwałem o co.
Razem z Jarkiem skradaliśmy się za pozostawionymi na ulicy
autami, które porzucili właściciele. Te były na szczęście gęsto zastawione,
więc mogliśmy pozostać niezauważeni przez strażnika w drzwiach galerii.
Zatrzymaliśmy się przy rodzinnym vanie, gdzie mój towarzysz na migi przekazał
mi, że mamy się rozdzielić. Tego nie było w planie. Chciałem zaprotestować, ale
Jarek wyskoczył z ukrycia, tym samym odsłaniając się przed człowiekiem z
wrogiej grupy.
- Stój! – krzyknął młody mężczyzna i oddał jeden strzał w
kierunku Jarka. Temu udało się schylić i uniknąć kuli.
Działaj! – aż
krzyknął mój instynkt. Wychyliłem się zza ukrycia i wymierzyłem w młodego
mężczyznę. Pociągnąłem za spust. Strażnik wydał z siebie głośne westchniecie,
gdy przód jego brązowej kurtki oszpeciła powiększająca się z każdą chwilą,
ciemna plama. Członek grupy z Krosna upadł.
Zabiłem go – pomyślałem
z przerażeniem. – Zabiłem człowieka.
- Musimy się śpieszyć! – Jarek klepnął mnie w plecy i ruszył
w kierunku galerii. Pobiegłem za nim, kierowany czystym instynktem. Ledwie
spojrzałem na martwego chłopaka, któremu Jarek zabrał z dłoni karabin.
Nie musieliśmy się zastanawiać, gdzie się kierować. Odgłosy
strzałów poprowadziły nas do sklepu, z którego wcześniej uciekliśmy. Zobaczyłem
Hindusa oraz Kamę, którzy kryli się za ścianą obok drzwi, wypruwając z
karabinów kolejne serie.
- Trafiłem jednego! – oświadczył Hindus, nie zabierając
palca ze spustu.
- Ilu ich zostało? – zapytał Jarek, również przyłączając się
do strzelaniny.
- Czterech? Może trzech – odparła Kama i wycelowała w
kierunku poustawianych na półkach sprzętów kuchennych. Rozległ się jęk, który
wywołał na twarzy kobiety upiorny uśmiech. – Trzech. Na pewno trzech.
- Przerwać ogień! – krzyknął ktoś z wnętrza sklepu.
Wszyscy spojrzeliśmy pytająco na Jarka, który zaintrygowany
uniósł dłoń. strzały całkowicie ucichły.
Wyjrzałem zza rogu i zobaczyłem, jak czyjaś głowa podnosi
się, a wraz z nią obie ręce. Nie poznałem mężczyzny, który najwyraźniej chciał
z nami negocjować.
- Już wystarczy – powiedział, powoli zbliżając się do nas.
Nie miał przy sobie żadnej, widocznej broni, ale nie mogliśmy uznać, że w ogóle
jej nie posiada. – Poddajemy się.
Jarek zacisnął zęby mocno, aż mięśnie na jego twarzy
drgnęły. Mężczyzna potarł dłonią zarośnięty policzek i poprawił ciemnozieloną,
wełnianą czapkę, która zsunęła mu się nisko na czoło. Czekaliśmy na jego słowa,
bo żadne z nas nie odważyło się poruszyć.
- Wyjdźcie! Wszyscy z rękami w górze! – zawołał w końcu
mocnym głosem. – I żadnych sztuczek! Dobrze wam radzę!
Dwójka mężczyzn oraz jedna kobieta posłusznie spełnili
polecenie Jarka. Patrzyli oni na nas niepewnie, ze strachem, czającym się za
postawą twardych ludzi.
- Puścicie nas? – zapytał ten sam facet, który podjął próbę
negocjacji.
- To zależy od was – odparł Jarek, po czym zwrócił się do
Hindusa oraz Kamili. – Przeszukajcie ich.
Ja nadal mierzyłem do trójki młodych ludzi zastanawiając
się, czy którekolwiek z nich mnie kojarzy. Raczej nie, skoro nie podnieśli
jeszcze alarmu. Gdyby tak się stało, pewnie straciłbym całe zaufanie, jakie
udało mi się zdobyć.
Gdy Kama pochylała się nad jedyną w grupie dziewczyną, by
przeszukać nogawki jej spodni, tamta wyciągnęła coś zza siebie. Nim zdążyłem
ostrzec towarzyszkę, błyszczące ostrze zabarwiło się krwią, gdy rozorało twarz
kobiety. Ta krzyknęła przeraźliwie i przyłożyła rękaw kurtki do rany. Hindus
chwycił młodą kobietę za nadgarstek i wyrwał jej ostrze, a potem sięgnął po
pistolet. Strzelił do napastniczki. Kula trafiła ją tuż nad ustami, a rozprysk
mózgu oraz krwi spadł na stojące za nią półki. Te przewróciły się, gdy
bezwładne ciało spadło na nie.
- Ty skurwielu! – krzyknął jeden z mężczyzn, z prawdziwym i
dobrze mi znanym bólem w spojrzeniu. Tak samo wyglądałem po stracie żony.
Facet ruszył na Hindusa, ale wtedy Jarek strzelił w jego
kierunku. Kula pozbawiła mężczyznę nosa, ale nie zabiła go. Zrobił to mój
towarzysz, ponownie pociągając za spust. Pełen przerażenia i obrzydzenia
patrzyłem na dziurawą twarz, gdzie z ust wciąż wydobywało się ciche charczenie.
- Jeszcze ci nie dość? – zapytał ostro Jarek, podczas gdy ja
i Hindus zajęliśmy się Kamilą. Kobieta straciła przytomność.
Ostatni żyjący mężczyzna pokręcił głową, a zaraz pokiwał i
znowu pokręcił. Był w szoku. Jarek dopadł do niego i chwycił go za gardło. Dość
duża dłoń mężczyzny była w stanie zgnieść grdykę faceta.
- Lepiej się módl, żeby ona przeżyła – syknął mu prosto w
twarz. – Inaczej sam, osobiście, cię zabiję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz