sobota, 13 stycznia 2018

ROZDZIAŁ 10 - DRUGA STRONA (RADEK)

Oto i jesteśmy w 1/3 II tomu.
Ten rozdział miał pojawić się dopiero w przyszłym tygodniu, ale postanowiłam dodać go dzisiaj, bo kolejne kilka dni zwłoki to byłaby przesada. Przez egzaminy nie mam zbyt wiele czasu na pisanie, a przez to rozdziały będą pojawiać się rzadziej. Jednak mam nadzieję w ten weekend nadrobić wszystkie moje zamierzenia i zacząć spełniać moje noworoczne postanowienia ;)

Perspektywy Radka od dawna nie było, bo ta ostatnia miała miejsce aż sześć rozdziałów temu, ale było to zamierzone. Ostatni rozdział zawierał przeskok czasowy, a ja nie chciałam mieszać, cofając się tylko po to, by opisać drogę Radka i Libry z Krosna do klasztoru. Ani nie byłoby to ciekawe, ani potrzebne, dlatego jego historię zaczynamy od dość mocnych elementów. 

Nie przedłużając - zapraszam do czytania.

~~~

1
   Minęły trzy tygodnie w ciągu których zdążyłem poznać klasztor, jego mieszkańców oraz panujące tam zasady. Zawsze byłem dobrym obserwatorem i dzięki temu szybko pojąłem politykę tego obozu. Wiedziałem, do kogo się zgłosić z danym problemem, udało mi się zapamiętać plan wart, na pamięć znałem też członków Rady i zrozumiałem, kto tak naprawdę rządzi tym miejscem. Bezapelacyjnie była to Sasza, za którą stał Max, a potem Rob. Pozostali również byli ważni, ale do tej trójki należało podejmowanie najważniejszych i ostatecznych decyzji.
   Przedstawiali oni tak różne postawy, że aż dziwiłem się, jak mogą dochodzić do porozumienia. Z czasem odkryłem jednak, że razem się dopełniają. Podczas gdy Sasza była porywcza i lubiła działać nieco pochopnie, Rob ze swoim opanowaniem oraz rozwagą ściągał ją na ziemię. Za to ta radziła się w większości spraw z Maxem, który zawsze miał rozwiązanie na każdy problem i zdawał się mieć pojęcie o wszystkim. Trzy różne osobliwości, razem utrzymywały klasztor w całości.
   Jadąc tu nie wiedziałem do końca, czego mam się spodziewać. Choć starałem się myśleć obiektywnie i nie kierować się plotkami na temat mieszkańców klasztoru, jakie krążyły w Krośnie, to nie mogłem się ich pozbyć z głowy. Pojawiały się w niej obrazy zdegenerowanej społeczności, która nie zawahałaby się przed zabiciem każdego, kto stanie im na drodze. I, choć zawsze byłem człowiekiem trzeźwo myślącym, nie potrafiłem przekonać się, by zmienić moje nastawienie co do tego miejsca. W przeciwieństwie do Libry – którą naprawdę niewiele rzeczy mogło przestraszyć lub wyprowadzić z równowagi – ja naprawdę obawiałem się przyjazdu do klasztoru. Jego widok wypełnił mnie strachem, który towarzyszył mi aż do zatrzymania się naszego wozu przed bramą obozu. Byliśmy zmęczeni długą podróżą, zmarznięci oraz coraz bardziej mokrzy od padającego deszczu ze śniegiem. A na dodatek mierzono do nas z broni.
   - Kim jesteście? – zapytał groźnie rosły, młody facet, którego twarz skrywał kaptur. Obok niego stała rudowłosa dziewczyna, która trzymała w rękach strzelbę.
   - Szukamy schronienia – odparłem unosząc obie ręce. Mój głos drżał, choć starałem się brzmieć pewnie. – Od trzech dni jesteśmy w drodze. Wczoraj skończyło nam się jedzenie. Błagam, pomóżcie nam.
   Para wymieniła się spojrzeniami w których była niepewność.
   Nie kłamałem. Droga z Krosna znacznie nam się przedłużyła, a to za sprawą zastawionych przez opuszczone samochody dróg, zombie oraz usterek w naszym aucie, które powodowały niewygodne trasy. Jedzenie także nam się skończyło, bo nikt nie przewidział, że podróż ta będzie trwała dodatkowe trzy dni. Było to jednak z jednej strony dobre, bo tym bardziej wyglądaliśmy na zmęczonych podróżnych, łaknących schronienia.
   - Wyjmijcie wszystkie bronie, jakie macie i połóżcie je na ziemi! – rozkazała nam rudowłosa. Mimo swojej postury, zdawała się być niebezpieczną postacią.
   Posłusznie spełniliśmy jej polecenie, po czym cofnęliśmy się o krok w tył. Wtedy wielkolud otworzył jedno ze skrzydeł bramy, wciąż do nas mierząc, podczas gdy jego towarzyszka zebrała bronie.
   - Musimy was przeszukać, nim was wpuścimy – powiedziała dziewczyna.
   - Jesteśmy twoi – odparła typowo dla siebie Libra. Nigdy nie traciła rezonu – niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajdowała.
   Po przeszukaniu, które nie przyniosło żadnych niespodzianek, zostaliśmy wpuszczeni na teren klasztoru.
   Naszym przewodnikiem została rudowłosa, która zaprowadziła nas do białego budynku, znajdującego się obok kościoła.
   Nie wiedziałem, czego dokładnie się spodziewałem, po zobaczeniu mieszkańców klasztoru, ale na pewno nie były to dzieci, śmiech i dźwięki gitary. W Krośnie nie było żadnej z tych rzeczy.
   My byliśmy surowym społeczeństwem, które cechowało realistyczne podejście do tego świata. Topór uważał, że by przetrwać, trzeba żyć tak, by być w każdej chwili gotowym na atak. Dlatego też wszyscy członkowie naszego obozu chodzili spięci,  a jedynymi chwilami swobody były te przy ogniskach z butelką alkoholu.
   W klasztorze było inaczej. Tak, jakby stał się on ostoją dawnego świata.
   Ruda zaprowadziła nas do sporej sali, która musiała być biblioteką. Było tam pełno ludzi, którzy tłoczyli się na kanapach ustawionych przy kominku, wsłuchując się w grającego na gitarze starszego mężczyznę. Od tak dawna nie słyszałem muzyki, że jej dźwięki wypełniły moje oczy łzami. Byłem oczarowany tą atmosferą i sądząc po minie Libry – ona także.
   Nasza przewodniczka zostawiła nas i podeszła do siedzącej w fotelu dziewczyny, która z uśmiechem kołysała małe dziecko na rękach. W pierwszej chwili jej nie poznałem. Dopiero te niezwykłe, szare oczy przywołało w mojej pamięci nasze ostatnie spotkanie.
   Tam była twardą wojowniczką, która jako jedyna zdołała uciec mojemu ojcu i przy tym go postrzeliła. Tutaj widziałem młodą kobietę z niemowlęciem. Dwie różne osoby w jednej.
   - Nie możemy tego zrobić – powiedziałem cicho.
   - Przestań, Radek – skarciła mnie Libra, choć nie zabrzmiała wcale pewnie. – Mamy zadanie i będziemy się trzymać jego planu.
   - Ci ludzie… to miejsce…
   - Przestań! – syknęła boleśnie wbijając mi paznokcie w przedramię. – Chodzi o nią. Nie o nich.
   Nie wiedziałem o planie porwania Saszy aż do momentu wyjazdu. Gdy Libra mi o nim powiedziała, chciałem się wycofać. Nie znałem zamiarów Topora co do niej, ale przeczuwałem, że nie jest to nic dobrego. Mężczyzna, któremu odciął rękę wyjechał od nas ledwo żywy i został sprzedany temu całemu Wiksie za skrzynkę broni. No i mój ojciec zabijał przywódców grup, by przejąć kontrolę nad resztą.
   - Libro…
   Urwałem, bo Sasza stanęła przed nami, uważnie nas lustrując swoimi przenikliwymi, szarymi oczami. Przez moment pewien byłem, że mnie rozpoznała i cały się spiąłem.
   - Chcecie do nas dołączyć? – zapytała, a ja już wiedziałem, że nie ma odwrotu.
   Skinąłem głową. 
   Teraz Libra i ja byliśmy jednymi z nich – należeliśmy do społeczności klasztoru. I czuliśmy się tam dobrze.
   Początkowe obawy, niepewność i dystans, jaki zachowywaliśmy wobec mieszkańców tego obozu znikł, gdy lepiej Poznaliśmy tą „drugą stronę”. Nie okazała się być ona taka, jak rysowali ją „nasi”. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zżywałem się z tymi ludźmi. Wreszcie nie czułem na karku oddechu Topora i nie zadręczałem się jego codziennym widokiem. Po prostu żyłem.
   - Trzymajcie to! – zawołał Rob, który wbijał ostatnie gwoździe przy konstrukcji wieży.
   Razem z Robem jeszcze mocniej natarliśmy na drewniany pal, utrzymując go w pionie do momentu, aż okazał się stabilny. Mięśnie ramiom drżały mi z wysiłku i oczekiwałem jutrzejszych zakwasów, ale poczucie dobrze wykonanej roboty wynagradzało mi to wszystko.
   - Przerwa, panowie! – oznajmił Rob, przerzucając młotek z jednej ręki do drugiej.
   - Nareszcie – facet, nazywany Loską, otarł z czoła pot i sięgnął po stojącą na ziemi butelkę wody.    Opróżnił ją do połowy za jednym łykiem.
   Choć było zimno, wszyscy byliśmy zgrzani. Dlatego też pracowaliśmy w odstępach, by za bardzo się nie spocić. Wtedy łatwo było o chorobę, a tego nam nie było trzeba.
   - Nieźle to wygląda – powiedział Rob, opierając ręce na biodrach i patrząc na częściowo skończoną wieżę. – Brakuje jej jeszcze zadaszenia oraz osłon, ale konstrukcja nabiera kształtów.
   Nie można było się z nim nie zgodzić. Żadne z nas nie miało doświadczenia w budowaniu takich rzeczy, ale jak na pierwszy raz, to poszło nam nieźle.
   - Jeszcze dwa dni i będzie koniec – stwierdziłem.
   - Już dawno by był, gdybyście się nie opieprzali!
   Na dźwięk wiecznie niezadowolonego tonu Olgierda, wszyscy przewróciliśmy oczami. Ten facet potrafił zirytować każdego swoim rządzeniem się i równoczesnym niewykonywaniem żadnej pracy. Jego zadaniem było dopilnowanie, by powstały te wieże oraz nowe umocnienia, ale sam nic nie robił, by nam pomóc. Zachowywał się tak, jakby bycie członkiem Rady zwalniało go z takiego obowiązku, ale Rob również do niej należał, a jednak nam pomagał.
   - Macie dzień opóźnienia! – Olgierd pomachał nam przed twarzami złożonym planem wież. – Mieliście skończyć wczoraj!
   - A skończymy jutro – Oskar wzruszył ramionami i ściągnął z dłoni grube rękawice.
   - Chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak ważne jest…
   - Zaczyna się – Loska splótł ręce na piersi i oparł się o nowowzniesioną konstrukcję. Od razu naraził się na karcący wzrok Olgierda.
   - Mówiłeś coś?
   - Żebyś w końcu się zamknął i pomógł nam, jeżeli tak bardzo boisz się stanąć przed Saszą i zrelacjonować jej postępy – powiedziałem, czym zostałem nagrodzony poparciem reszty ekipy.
Olgierd zgrywał twardziela, ale wszyscy wiedzieli, że przed Saszą kuli się jak szczeniak. Było to zabawne, zważywszy na to, że była od niego ponad dwa razy młodsza. Jednak posiadała charyzmę oraz nieznane nam sposoby na to, by podporządkować sobie osoby pokroju Olgierda. No i miała też wsparcie Maxa, którego można było się obawiać.
   - Co ty pieprzysz? – oburzył się mężczyzna, co było potwierdzeniem moich słów. Aż cały poczerwieniał na twarzy, jakbym odkrył jakiś jego sekret. – Że niby boję się jakiejś małolaty? Jest niewiele starsza od mojej córki! I to baba!
   - Czyli się jej nie boisz? – zadrwił Loska, patrząc gdzieś za plecy Olgierda.
   - Padło wam na łby – Postukał się w skroń. – Żadne babsko nie będzie mną rządzić i mam gdzieś, co pomyśli sobie o tej budowie. Sasza jest tak samo głupia jak reszta kobiet i w ogóle nie wiem, co robi w Radzie. Na tym miejscu powinien być ktoś odpowiedzialny i kto wie, jak rządzić.
   - Ktoś taki jak ty?
   - Właśnie – powiedział dumnie mężczyzna. Zaraz jednak jego twarz stężała, gdy zorientował się, do kogo należy głos.
   Cała nasza grupa próbowała nieudolnie ukryć śmiech, gdy z pełnymi strachu oczami obejrzał się za siebie.
   Stojąca za nim Sasza w towarzystwie Maxa miała ręce splecione na piersi i wyczekująco patrzyła na Olgierda.
   Tego dnia wyglądała wyjątkowo groźnie i poważnie. Ubrana była w czarne spodnie, eksponujące jej długie nogi, skryte w sięgających połowy łydek workerach. Miała na sobie skórzaną, brązową kurtkę z polarem przy kołnierzu, a pod nią zwykły, biały t-shirt. Przy biodrze miała kaburę z bronią oraz pochwę z nożem. Wraz ze stojącym obok Maxem, którego tylko Oskar przewyższał wzrostem, tworzyli team, który mógł wzbudzać strach. W dużej mierze robił to sam Max, którego jedno spojrzenie potrafiło zgromić człowieka i odebrać mu całą odwagę.
   - Ja… - Olgierd obejrzał się na nas, jakby szukał wsparcia. Nie dostał go jednak. Zrezygnowany przeczesał palcami rzadkie włosy, ściskając mocniej plan w dłoni. – Wieża będzie gotowa jutro.
   - Dzisiaj – powiedziała Sasza. – Pomożesz reszcie w budowaniu. Przyda im się wsparcie takiej odpowiedzialnej osoby, która wie, jak rządzić.
   Ta ostatnia złośliwość wywołała u nas jeszcze większe rozbawienie. Już od dawna nie miałem okazji śmiać się tak szczerze. W tym miejscu, z tymi ludźmi, potrafiłem się rozluźnić.
   - Radek, pozwól z nami.
   Zaskoczony spojrzałem na Saszę, czując ścisk w gardle. Od razu pomyślałem o tym, że zostałem odkryty. A nie chciałem tego. Szpiegowanie klasztoru porzuciłem już dawno i nie miałem zamiaru wracać do Krosna. Prawdę o pochodzeniu moim i Libry miałem zamiar wyjawić w niedalekiej przyszłości, w jakiś delikatny sposób. Nie sądziłem, że zostaniemy zdemaskowani.
   Wstałem ze stosu desek, na której dotychczas siedziałem i ruszyłem za Saszą oraz Maxem. Ci zaprowadzili mnie do klasztoru, a potem do gabinetu na piętrze, gdzie odbywały się spotkania Rady. Na miejscu były już osoby, które zdążyłem poznać – w tym jeden człowiek Rady – Jarek. Była tam też nieco starsza ode mnie Kamila oraz Hindus. Cała trójka siedziała na krzesłach i pochylała się nad rozłożonym na blacie stołu planem.
   - Jesteś z Krosna – powiedziała Sasza, czym obudziła moje najgorsze obawy.
   - Ja naprawdę nie chciałem – z moich ust wyrwał się potok słów. – Nie jestem… To znaczy nie byłem…
   - Chwila – przerwał mi Jarek. – Mówiłeś, że urodziłeś się w Krośnie. Nie jesteś stamtąd?


   Ulga, jaką poczułem, była chyba aż zanadto widoczna, bo Sasza zmarszczyła brwi, a Max patrzył na mnie podejrzliwie.
   - Jestem. To znaczy urodziłem się tam, ale potem przeprowadziłem do Leszna – wytłumaczyłem, mając nadzieję, że przyjmą tą wersję, która nie mijała się aż tak bardzo z prawdą.
   - Czyli znasz to miasto – podsumowała Sasza.
   Skinąłem głową nie wiedząc, co tym samym robię.
   - Świetnie. Pojedziesz z nimi.
   - Na wypad?
   - Nie. Na przejażdżkę – Max przewrócił oczami zirytowany, za co Sasza skarciła go spojrzeniem.
   - Tak. Na wypad. Będziesz ich przewodnikiem – powiedziała. – Pokażesz nam miejsca, gdzie moglibyśmy znaleźć żywność, leki, generatory…
   - Jasne, ale ty nie jedziesz?
   Sasza powstrzymała Maxa, gdy ten chciał już rzucić jakąś kolejną, pewnie niezbyt miłą uwagą. Zdążyłem już zrozumieć, że nie robił tego złośliwie, a wynikało to z jego charakteru. Libra miała podobnie – mówiła otwarcie to, co czuła i myślała.
   - Nie. Pojedziesz z Kamilą, Hindusem i Jarkiem. Odpowiada ci to?
   Ponownie skinąłem głową, bo naprawdę nie miałem nic przeciwko. Z ulgą przyjąłem też fakt, że Sasza nie znajdzie się w Krośnie Odrzańskim, gdzie przecież znajdował się obóz Topora. Jednak jak miałem ostrzec resztę przed nim, nie wydając się przy tym? To była cholernie popaprana sytuacja.
   - Dobrze. Przygotujcie się.
   Wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia, a ja wciąż nie mogłem ruszyć się z miejsca. Myślałem o sporym kredycie zaufania, jaki został mi powierzony i zastanawiałem się, jak go nie zmarnować.
Libra z rana wyjechała na inny wypad, dlatego nie mogłem zwrócić się do niej o radę, a oprócz niej, nikogo innego w klasztorze nie mogłem wtajemniczyć. To byłoby równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci. Wszyscy tutaj byli wobec siebie bardzo lojalni.
   - Radek? – usłyszałem kobiecy głos, który oderwał mnie z przemyśleń.
   Wstałem z krzesła i zobaczyłem stojącą w drzwiach gabinetu Saszę. Najwyraźniej jeszcze nie wyszła, zainteresowana moją biernością. Chociaż to było niemożliwe, to miałem wrażenie, że odkryła moje zamiary co do klasztoru.  
   - Ja musiałem tylko… - Potarłem czoło, całkowicie zapominając, co chciałem powiedzieć.
   - Denerwujesz się wyjazdem? – zapytała podchodząc do mnie. Jej ton głosu zmienił się. Nie był już ostry, a nawet znalazła się w nim nuta troski. Ta dziewczyna nie była zła, raczej matkowała wszystkim, dbając o nich. Nawet o mnie, choć na to nie zasługiwałem. – Wybrałam cię, bo uważam, że jesteś gotowy i wierzę, że sobie poradzisz.
   - Też mam taką nadzieję – Uśmiechnąłem się blado. To wcale nie odwróciło uwagi Saszy, od uważnego badania mojej twarzy i próby przejrzenia moich myśli. Postanowiłem zmienić temat, bo naprawdę zaczynałem się denerwować, gdy te szare, przenikliwe oczy próbowały odkryć mój sekret. – Po prostu martwię się o Librę. Zawsze działaliśmy razem i gdy miałem ją pod ręką, mogłem ją choć trochę kontrolować. Jak pewnie zauważyłaś, jest dość… narwana.


   - Zauważyłam – powiedziała uśmiechając się. To zupełnie nie pasowało do jej wizerunku, jaki tworzyła, ale musiałem przyznać, że wyglądała ładnie z nim. – Jest ze świetną ekipą. Nie musisz się martwić.
   - Łatwo powiedzieć – westchnąłem. – Po drugiej stronie muru nie jest łatwo.
   - Nigdzie nie jest – zreflektowała z dziwną nutą w głosie. – Po każdej stronie jest ciężko.
   Sasza wyszła z gabinetu, uprzednio upewniając się jeszcze, że na pewno dam sobie radę na wypadzie. Chciałem był tego stuprocentowo pewny tak, jak ona, ale dziwny niepokój, objawiający się palącym bólem w przełyku, nie chciał dać o sobie zapomnieć. Wracałem do Krosna. Nie chodziło już o to, że miałem znaleźć się po drugiej stronie muru, ale również i po drugiej stronie niewidzialnej granicy między Saszą, a Toporem. I nie wiedziałem, jak to się może skończyć.

2
   Jedynym miejscem, do którego mogłem pokierować moich towarzyszy była Galeria Handlowa Horex. Gdy jeszcze byłem w obozie Topora, nikt nie przyjechał w to miejsce, bo oblężone było ono przez zombie. Miałem nadzieję, że trupy ulotniły się już, a ludzie z mojego dawnego obozu nie pomyśleli, by tu przyjechać. I – jak się okazało – moje nadzieje okazały się słuszne.
   Na parkingu przed niedużym centrum handlowym oprócz aut nie znajdowało się nic. Jedynie kilka ciał zombie, które pokryte były warstwą szronu oraz w zaawansowanym stadium rozkładu mówiło o dawnej obecności żywych trupów.
   Wraz z Jarkiem wysiedliśmy z auta i poczekaliśmy, aż Hindus zaparkuje swoje, w którym jechał z Kamilą. Wzięliśmy dwa samochody, by mieć więcej miejsca na zapakowanie ewentualnej żywności oraz potrzebnych rzeczy.
   - Idziemy jedną grupą – zakomunikował Jarek, zawieszając sobie na ramieniu strzelbę. – Nie będziemy ryzykować, że coś się komuś stanie, a druga grupa pędzie za daleko, by pomóc. Trzymamy się razem i osłaniamy. Żadnego strzelania, chyba, że będzie to absolutnie niezbędne. Jasne? Wchodzimy.
   Główne drzwi, prowadzące do galerii, były na wpół otwarte. Stało się tak za sprawą zmiażdżonej między skrzydłami kobiety. Leżała obok sporej kałuży krwi, a w zaciśniętych pięściach miała kawałki mięsa. Ktoś wbił jej kawałek szkła w oko.
   Przestąpiliśmy nad ciałem i całą czwórką znaleźliśmy się w środku.
   Panował tam nieprzyjemny smród oraz ciemność. Wydobyłem z kieszeni latarkę, tak jak zrobili to pozostali, i ruszyłem za nimi. Marmurowa podłoga pełna była plam oraz smug z krwi, a także trafiały się też ciała przemienionych, których ktoś zdążył unieszkodliwić. Przechodziłem obok przewróconej tablicy informacyjnej, gdy usłyszałem warczenie. Odskoczyłem na bok akurat w chwili, gdy ręka zombie sięgnęła w kierunku mojej nogi. Truposz był przygnieciony i nieszkodliwy w takiej pozycji, ale musiałem pozbyć się nawet cienia ewentualnego zagrożenia. Wyciągnąłem nóż, w który każdy z nas był dodatkowo wyposażony, i pochyliłem się nad truposzem, uprzednio przygniatając moim ciężkim butem jego machającą rękę. Z niesmakiem przebiłem jego oko, co było najłatwiejszą drogą do uszkodzenia mózgu.
   Skłamałbym, gdybym powiedział, ze zabijanie zombie przynosiło mi radość. Nawet nie przychodziło mi to z łatwością. Wiedziałem, że to już nie ludzie, ale czasami, gdy widziałem przemienionego bez większych obrażeń, budziła się w mojej głowie myśl, że przecież ktoś mógłby znaleźć lekarstwo na wirusa i go uratować. Może było to marzenie ściętej głowy, ale nie mogłem się przekonać do tego, że świata już nie da się zmienić. Nie chciałem żyć w takim. Bo co to było za życie? Ciągła walka, strach, martwienie się o zapasy, niewiedza, czy dożyje się do kolejnego dnia. Dopóki działałem, myśli o tym schodziły na boczny tor, ale podczas bezsennych nocy wracały one i to ze zdwojoną siłą. Jeszcze nie wiedziałem, jak skończy się moja historia, ale nie sądziłem, że dożyję starości.
   Jarek przekazał nam na migi, że ja wraz z Hindusem mamy podejść drzwi segmentowych przy zamkniętej aptece i otworzyć je. Te – na całe szczęście – były niedomknięte, dlatego przy użyciu niewielkiej siły unieśliśmy je. Było to jednak sporym błędem.
   - O kurwa – jęknął Hindus.
   W naszą stronę odwróciło się kilkanaście sylwetek, które zawyły wspólnie i ruszyły na nas. Chciałem zamknąć z powrotem drzwi, ale te ani drgnęły. Mechanizm zaciął się w najgorszym, możliwym momencie. Musiałem odpuścić, bo zombie zbliżyły się aż zanadto. Chcieliśmy wycofać się w stronę wyjścia, ale wtedy do środka weszli ludzie. Na moment wszyscy staliśmy jak wryci, zaskoczeni swoją obecnością, ale zombie szybko przypomniały o swojej. Kule drugiej grupy także zrobiły swoje.
   Skręciliśmy w prawo, mijając kolejne, mniejsze sklepiki. Następny zakręt kończył się wejściem do sporego sklepu AGD i RTV. Przeskoczyliśmy przez zamknięte bramki, słysząc za sobą zarówno strzały, kierowane najwyraźniej do zombie, jak i ich jęki. Schowaliśmy się za jedną z półek, która zastawiona była sprzętem kuchennym.
   - Co robimy? – zapytała Kamila, ściskając w obu dłoniach swój pistolet. Ciemna grzywka prawie całkowicie zasłoniła jej twarz, ale kobieta nawet nie pomyślała o odgarnięciu jej.
   - Niech wykończą truposzy, albo one ich – odparł  Jarek, wyglądając zza rogu półki. – Któraś grupa musi wygrać. Tak, czy siak, zajmiemy się zwycięzcami.
   Nie podobał mi się ten plan, ale nie mieliśmy wyjścia. Jednak pierwszy raz miałem nadzieję, że w tym starciu żywi przegrają. Wolałem strzelać do zombie, niż do ludzi.
   - Radek, Hindus – Jarek zwrócił się do nas. – Idźcie bliżej drzwi. Jeżeli ktokolwiek wejdzie – strzelajcie.
   Skinąłem głową, choć wcale nie czułem się gotowy to zrobić. Zwyczajnie się bałem stanąć naprzeciw żywego człowieka i tak po prostu odebrać mu życie. Jednak podążyłem we wskazanym przez Jarka kierunku, kryjąc się za półką ze sprzętem AGD. Przysunąłem się do końca regału i ostrożnie wychyliłem, dostając widok na wejście do sklepu. Trwałem w tej niewygodnej pozycji dłuższą chwilę, aż strzały ucichły.
   Ten moment był najgorszy. Zupełnie nie wiedziałem, co mam w tamtej chwili myśleć. Nie znałem zwycięzców tego starcia i oczekiwanie na ich pojawienie się było najdłuższym i najgorszym w moim życiu. Nawet moment śmierci Klaudii aż tak się nie przeciągał, nie tworząc wokół mnie tak sporego spowolnienia. Nic jeszcze nie wywołało u mnie aż takich emocji, jak właśnie to doznanie.
W końcu rozległo się echo szybkich, całkowicie sprawnych kroków – z całą pewnością nie należących do zombie. Ścisnąłem mocniej oburącz mój karabin, który już tyle razy uratował mi życie i naprawdę miałem nadzieję, że zrobi to i tym razem.
   Szóstka dobrze zbudowanych mężczyzn wybiegła zza rogu. Tam, ich przywódca, uniósł rękę, zatrzymując pozostałych i dając im niemy znak do zachowania czujności. Grupa rozdzieliła się na dwie, po trzy osoby, które przyległy do ścian korytarza, po obu stronach wejścia. Tym sposobem stali się dla nas całkowicie niewidzialni, ukryci przez boczne ścianki. Spojrzałem na ukrywającego się dokładnie naprzeciw mnie Hindusa. W prawej dłoni trzymał swój pistolet, a lewą położył na rękojeści maczety, którą zawsze ze sobą zabierał. W jego brązowych oczach zobaczyłem to, o czym sam myślałem. Musieliśmy zadziałać.
   Poczekałem, aż grupa pojawi się we wnętrzu sklepu, a gdy to się stało wyprostowałem się i cisnąłem znajdującym się na półce czajnikiem. Ten rozbił się na ścianie przy wejściu, zwracając tym samym uwagę całej grupy. To był moment, by zaatakować.
   Hindus oddał kilka strzałów w kierunku nieznajomych i, sądząc po głosach, zranił co najmniej dwóch z nich. Pozostali oddali strzały, zmuszając mojego towarzysza do skrycia się. Ta salwa kul trwała dość długo. Siedziałem skulony za półką, kryjąc głowę między ramionami, chowając się przed drzazgami oraz kawałkami zniszczonych sprzętów.
   - Dość! – zawołał jakiś mężczyzna, którego głos wydał mi się znajomy. Próbowałem nawet się wychylić, by dostrzec jego właściciela, ale uniemożliwiła mi to zarwana półka z sąsiedniego regału. Zobaczyłem jednak, że napastnicy powoli przemieszczają się w naszym kierunku.
   Złapałem kontakt wzrokowy z Hindusem i na migi przekazałem mu, że ma się wycofać. Sam zrobiłem to samo, przemykając między kolejnymi regałami. Dotarłem nawet do miejsca, gdzie kryła się Kamila. Kobieta nie rozumiała, co się dzieje, ale gdy pchnąłem ją lekko w plecy zrozumiała, że musimy uciekać.
   - I co teraz? – zapytała szeptem, gdy znaleźliśmy się na końcu sklepu, gdzie znajdowały się telewizory.
   Rozejrzałem się wokół, szukając Jarka, Hindusa, lub po prostu czegoś, co pomogłoby nam wyjść z tej sytuacji. wtedy dostrzegłem czerwoną butlę, znajdującą się na ukos od nas. To właśnie gaśnica mogła stać się naszym wybawieniem. Musieliśmy zadziałać szybko, bo usłyszałem dochodzące z całkiem bliska kroki.
   - Strzel w gaśnicę – powiedziałem, wskazując Kamili rzeczony obiekt. Widok wątpliwości na twarzy kobiety zbudził we mnie tylko zniecierpliwienie. – Na mój znak.
   Przekradłem się bliżej końca regału i wychyliłem zza niego. Odszukałem wzrokiem pozostałą dwójkę moich towarzyszy, a także znajdujących blisko nich, członków wrogiej grupy. Gdy jeden z nich znalazł się o kilka kroków od mężczyzn, nie czekałem dłużej.
   - Teraz! – krzyknąłem do Kamili i w tym samym momencie pociągnąłem za spust. Kule przeleciały centymetry od nóg nieznajomych, zmuszając ich do wycofania się.
   Hindus i Jarek zrozumieli, co się dzieje, bo gdy tylko powietrze wypełnił biały, gęsty dym, ruszyli biegiem w stronę wyjścia. Zdezorientowani i zagubieni mężczyźni krzyczeli do siebie, poleciało kilka kul w naszym kierunku.
   Zgięty w pół, przerażony i biegnący całkowicie na ślepo przed siebie nie spodziewałem się ataku. Na podążającą przede mną w stronę wyjścia Kamilę wypadła postać, która pchnęła ją na półkę z lampami. Szarpiące postacie upadły na ziemię, a nieznajomy mężczyzna przycisnął moją towarzyszkę do niej i uderzył z pięści w twarz. Zareagowałem od razu, zakładając przeciwnikowi „dźwignię” na szyję i odciągając go od Kamili. To dało jej szansę na ucieczkę, ale mnie jej chwilowo pozbawiło.
   Mężczyzna poderwał gwałtownie głowę, uderzając mnie jej czubkiem w dolną szczękę. Z bólu do oczu aż napłynęły mi łzy i przez chwilę miałem wrażenie, że zęby mi pękły. Straciłem przez to na moment siłę, a mój przeciwnik to wykorzystał. Wyswobodził się z mojego uścisku i chwycił leżącą na podłodze lampę biurową, którą zdzielił mnie prosto w twarz. Zamroczony, z ustami pełnymi metalicznego smaku krwi, wpadłem na stojącą za mną półkę, do której zostałem brutalnie przyciśnięty. Na mój brzuch oraz parę razy na twarz spadło kilka uderzeń, przed którymi nie byłem w stanie się obronić. Ból, co chwilę rozchodzący się po moim ciele, odbierał mi całą siłę. Nie mogłem nawet unieść rąk, by zaatakować, bądź chociaż odepchnąć przeciwnika. Ten był o wiele silniejszy ode mnie. Jedyną moją szansą mogło okazać się sięgnięcie po broń.
   Niewiele myśląc wyciągnąłem nóż zza paska, bo pistolet wypadł mi już na początku naszego starcia. Skierowałem ostrze w brzuch mężczyzny. Te znalazło się centymetry od brzucha napastnika, gdy jego ręce owinęły się wokół moich nadgarstków. Mężczyzna wydał mi się dziwne znajomy, ale zaraz to wrażenie zostało zatarte przez cios z czoła w twarz. Zalałem się krwią i tak tym zaoferowany, że nie zauważyłem, kiedy została we mnie wycelowana broń.
   - Ani drgnij, skurwielu – syknął mężczyzna, po czym zawołał przez ramię, do reszty swoich towarzyszy.- Tutaj, panowie!
   Ten głos także wydawał mi się być znany. Spojrzałem na jego właściciela i zamarłem. On także zdawał się mnie rozpoznać.
   - Kurwa, Radzio? – zapytał z niedowierzaniem, po czym opuścił broń. – Ja jebię. Nie wierzę! Kurwa! – roześmiał się krótko, podchodząc do mnie, jakby chciał mnie uściskać. – Przecież zginąłeś na wypadzie! Topór tak mówił. Ty jebańcu! Znowu przeżyłeś!
   - Olek, to nie jest tak…
   - Ludzie w to nie uwierzą! Jedziemy do Krosna, tam…
   Nastąpił huk, a głowę Olka przeszył pocisk. Ekscytacja na twarzy młodego mężczyzny przemieniła się w grymas zaskoczenia oraz bólu. Olek upadł tuż obok moich nóg, gdzie zaczęła rosnąć kałuża krwi.
   Facet, którego poznałem podczas warty w Krośnie zginął, przez kolejne kłamstwa Topora. Niewinny człowiek zapłacił najwyższą cenę, bo mój ojciec był podłym dupkiem.
   - Radek! – rozległ się krzyk Kamili. Kobieta stała niedaleko wejścia, co ledwie widziałem przez gęstą mgłę.
   Przykro mi – ostatni raz spojrzałem na martwego Olka, którego zdążyłem nawet polubić, po czym biegiem ruszyłem w stronę moich towarzyszy. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zostać z tą drugą grupą. Oni byli z Krosna, a ja… Cóż. Ja już stamtąd nie pochodziłem.
   - Co się stało? – zapytałem, gdy zobaczyłem podpierającego się o ścianę Jarka. Trzymał się za lewy bok, gdzie rosła czerwona plama.
   - Draśnięcie – wyjaśnił krótko, krzywiąc się.
   Pomogłem mężczyźnie, powalając mu oprzeć się na swoim ramieniu i razem ruszyliśmy w stronę wyjścia. Dopóki reszta tamtej grupy błądziła w białej parze, mieliśmy przewagę. Wybiegliśmy na zewnątrz, wcześniej mijając gęsto usłanych na podłodze truposzy. Przebiegnięcie po ich galaretowatych, cuchnących i obrzydliwych ciałach nie było najprzyjemniejsze. Szczególnie dla Hindusa, który poślizgnął się i wpadł całym w kałużę ciemnobrązowej krwi.
   - Wracamy do klasztoru – powiedziałem zaraz po tym, jak usiadłem za kierownicą, po posadzeniu go obok.
   - Nie! – sprzeciwił się ostro. – Mamy zadanie!
   - Jarek, jesteś ranny, a nas prawie nie wystrzelano. Wracamy!
   - Nie rozumiesz? – syknął Jarek, gdy ja wyjechałem z parkingu prosto na drogę. Hindus z Kamilą jechali tuż za nami. – Nie widziałeś całego tego towaru? Potrzebujemy go!
   Zauważyłem generatory, na których nam tak bardzo zależało, ale ryzykowanie życia dla małej dawki prądu? Aż tak zdesperowani i stęsknieni za przeszłością byliśmy?
   - Zatrzymaj się tutaj.
   Niechętnie spełniłem polecenie Jarka i zatrzymałem ciężarówkę na poboczu drogi, tuż za jakimś magazynem. Wszyscy od razu wyszliśmy na zewnątrz, by porozmawiać wspólnie o tym, co robić dalej.
   - Mamy zadanie i wykonamy je – uparcie obstawiał przy swoim Jarek, gdy Kamila bandażowała jego ranę. – Kurwa! – syknął z bólu, patrząc z wyrzutem na Kamę.
   - Przestań się mazać – zganiła go ta. – Radek ma rację. O mało co nie zginęliśmy dla agregatów. To nie jest tego warte.
   Spojrzałem z wdzięcznością na kobietę, na co ta uśmiechnęła się do mnie delikatnie.
   - Jeżeli tam wrócimy, będziemy mieli element zaskoczenia – dalej próbował nas przekonać trzydziestoparolatek. – Skurwiele nie będą się spodziewać.
   - Też myślę, że powinniśmy wrócić – powiedział Hindus.
   No to pięknie – pomyślałem. Były dwa głosy za i dwa przeciw. Mogłem jeszcze upierać, by odpuścić sobie ten wypad, ale to Jarek przewodził i on miał ostateczny głos w tej sprawie. Miał autorytet, był członkiem Rady oraz wykonywał polecenia bezpośrednio z samej góry, czyli od Saszy. A jej decyzje mało kto odważyłby się podważać. Musieliśmy się dostosować.
   - Dobrze – powiedziałem, ku zaskoczeniu wszystkich. – Zróbmy to.
   - No! – Jarek klasnął w dłonie z wyraźnym zadowoleniem i wstał z przyczepy ciężarówki.
   - Tylko zróbmy to bez żadnych strat – zastrzegłem jeszcze, nim mężczyzna wziąłby broń i sam pobiegłby do walki.
   - Nikt z naszych nie zginie – powiedział, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Masz na to moje słowo.
   Nikt z naszych – pomyślałem gorzko, a przed oczami pojawiła mi się scena, gdy głowę Olka przeszył pocisk. Nie znałem go za dobrze, ale nie życzyłem mu śmierci. Nikomu tego nie życzyłem.
   Wróciliśmy pod galerię, uprzednio zostawiając ciężarówki kawałek dalej. Chcieliśmy najpierw wybadać teren, by upewnić się, czy grupa Topora wciąż tam była. Stojący przy drzwiach mężczyzna z bronią był jasnym dowodem na to, że ludzie z Krosna jeszcze nie odjechali. Najwyraźniej nawet śmierć kompana nie mogła zakłócić ich misji.
   - Radek, ty chodź ze mną – powiedział Jarek, po czym zwrócił się do Hindusa i Kamy. – Wy obejdźcie budynek z drugiej strony i zaczajcie się przy drugim wyjściu. Wejdźcie do środka, ale ostrożnie.
   Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głową. Ścisnąłem mocniej swój pistolet i spojrzałem na Kamę. Kobieta przyglądała mi się uważnie od dłuższego czasu, jakby chciała o coś zapytać. A ja przeczuwałem o co.
   Razem z Jarkiem skradaliśmy się za pozostawionymi na ulicy autami, które porzucili właściciele. Te były na szczęście gęsto zastawione, więc mogliśmy pozostać niezauważeni przez strażnika w drzwiach galerii. Zatrzymaliśmy się przy rodzinnym vanie, gdzie mój towarzysz na migi przekazał mi, że mamy się rozdzielić. Tego nie było w planie. Chciałem zaprotestować, ale Jarek wyskoczył z ukrycia, tym samym odsłaniając się przed człowiekiem z wrogiej grupy.
   - Stój! – krzyknął młody mężczyzna i oddał jeden strzał w kierunku Jarka. Temu udało się schylić i uniknąć kuli.
   Działaj! – aż krzyknął mój instynkt. Wychyliłem się zza ukrycia i wymierzyłem w młodego mężczyznę. Pociągnąłem za spust. Strażnik wydał z siebie głośne westchniecie, gdy przód jego brązowej kurtki oszpeciła powiększająca się z każdą chwilą, ciemna plama. Członek grupy z Krosna upadł.
   Zabiłem go – pomyślałem z przerażeniem. – Zabiłem człowieka.
   - Musimy się śpieszyć! – Jarek klepnął mnie w plecy i ruszył w kierunku galerii. Pobiegłem za nim, kierowany czystym instynktem. Ledwie spojrzałem na martwego chłopaka, któremu Jarek zabrał z dłoni karabin.
   Nie musieliśmy się zastanawiać, gdzie się kierować. Odgłosy strzałów poprowadziły nas do sklepu, z którego wcześniej uciekliśmy. Zobaczyłem Hindusa oraz Kamę, którzy kryli się za ścianą obok drzwi, wypruwając z karabinów kolejne serie.
   - Trafiłem jednego! – oświadczył Hindus, nie zabierając palca ze spustu.
   - Ilu ich zostało? – zapytał Jarek, również przyłączając się do strzelaniny.
   - Czterech? Może trzech – odparła Kama i wycelowała w kierunku poustawianych na półkach sprzętów kuchennych. Rozległ się jęk, który wywołał na twarzy kobiety upiorny uśmiech. – Trzech. Na pewno trzech.
   - Przerwać ogień! – krzyknął ktoś z wnętrza sklepu.
   Wszyscy spojrzeliśmy pytająco na Jarka, który zaintrygowany uniósł dłoń. strzały całkowicie ucichły.
   Wyjrzałem zza rogu i zobaczyłem, jak czyjaś głowa podnosi się, a wraz z nią obie ręce. Nie poznałem mężczyzny, który najwyraźniej chciał z nami negocjować.
   - Już wystarczy – powiedział, powoli zbliżając się do nas. Nie miał przy sobie żadnej, widocznej broni, ale nie mogliśmy uznać, że w ogóle jej nie posiada. – Poddajemy się.
   Jarek zacisnął zęby mocno, aż mięśnie na jego twarzy drgnęły. Mężczyzna potarł dłonią zarośnięty policzek i poprawił ciemnozieloną, wełnianą czapkę, która zsunęła mu się nisko na czoło. Czekaliśmy na jego słowa, bo żadne z nas nie odważyło się poruszyć.
   - Wyjdźcie! Wszyscy z rękami w górze! – zawołał w końcu mocnym głosem. – I żadnych sztuczek! Dobrze wam radzę!
   Dwójka mężczyzn oraz jedna kobieta posłusznie spełnili polecenie Jarka. Patrzyli oni na nas niepewnie, ze strachem, czającym się za postawą twardych ludzi.
   - Puścicie nas? – zapytał ten sam facet, który podjął próbę negocjacji.
   - To zależy od was – odparł Jarek, po czym zwrócił się do Hindusa oraz Kamili. – Przeszukajcie ich.
   Ja nadal mierzyłem do trójki młodych ludzi zastanawiając się, czy którekolwiek z nich mnie kojarzy. Raczej nie, skoro nie podnieśli jeszcze alarmu. Gdyby tak się stało, pewnie straciłbym całe zaufanie, jakie udało mi się zdobyć.
   Gdy Kama pochylała się nad jedyną w grupie dziewczyną, by przeszukać nogawki jej spodni, tamta wyciągnęła coś zza siebie. Nim zdążyłem ostrzec towarzyszkę, błyszczące ostrze zabarwiło się krwią, gdy rozorało twarz kobiety. Ta krzyknęła przeraźliwie i przyłożyła rękaw kurtki do rany. Hindus chwycił młodą kobietę za nadgarstek i wyrwał jej ostrze, a potem sięgnął po pistolet. Strzelił do napastniczki. Kula trafiła ją tuż nad ustami, a rozprysk mózgu oraz krwi spadł na stojące za nią półki. Te przewróciły się, gdy bezwładne ciało spadło na nie.
   - Ty skurwielu! – krzyknął jeden z mężczyzn, z prawdziwym i dobrze mi znanym bólem w spojrzeniu. Tak samo wyglądałem po stracie żony.
   Facet ruszył na Hindusa, ale wtedy Jarek strzelił w jego kierunku. Kula pozbawiła mężczyznę nosa, ale nie zabiła go. Zrobił to mój towarzysz, ponownie pociągając za spust. Pełen przerażenia i obrzydzenia patrzyłem na dziurawą twarz, gdzie z ust wciąż wydobywało się ciche charczenie.
   - Jeszcze ci nie dość? – zapytał ostro Jarek, podczas gdy ja i Hindus zajęliśmy się Kamilą. Kobieta straciła przytomność.
   Ostatni żyjący mężczyzna pokręcił głową, a zaraz pokiwał i znowu pokręcił. Był w szoku. Jarek dopadł do niego i chwycił go za gardło. Dość duża dłoń mężczyzny była w stanie zgnieść grdykę faceta.
   - Lepiej się módl, żeby ona przeżyła – syknął mu prosto w twarz. – Inaczej sam, osobiście, cię zabiję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz