niedziela, 10 grudnia 2017

ROZDZIAŁ 6 - POD OSTRZAŁEM (ROB)

Dość długi rozdział, pełen akcji i będący też zalążkiem nowych wątków.

Wiele dni minęło od mojego ostatniego komentarza, ale przyczyn mojej nieobecności było wiele, o czym nie chcę wspominać. Wspomnę tylko, że udało mi się zacząć 11 rozdział tego tomu i jestem w jego połowie. Cieszę się, że pod rozdziałami pojawiają się nowe pytania, bo odpowiadanie na nie zawsze sprawia mi radość.

Niestety natłok obowiązków uniemożliwia mi dodawanie kolejnych rozdziałów tak często, jakbym chciała, ale staram się jak mogę. Obiecuję, że kolejny pojawi się jutro. Będzie to taki prezent z mojej strony ;)

~~~

1
   - Hej! Ty! Co ty tutaj robisz?
   - Ja?
   - Nie, kurwa. Ten, co stoi za tobą – sarknął mężczyzna w mundurze żołnierza, który z całą pewnością nim nie był. – Jasne, że, kurwa, ty. Widzisz tu kogoś innego?
   - No, nie – powiedziałem, uśmiechając się głupkowato i wychodząc spomiędzy drzew.
   - To co tam robiłeś? – zapytał ostro. Za każdym razem, gdy się odzywał, tłuszcz na brodzie podrygiwał mu w dość zabawny sposób. Przypominał wtedy świnię, a drobne oczka oraz różowa twarz tylko potęgowały to wrażenie.
   - Byłem na stronie – odparłem, oglądając się na bok. Tak, jak oczekiwałem, mężczyzna podążył za moim spojrzeniem. W tym samym momencie wyciągnąłem nóż i wbiłem go w tłuste gardło faceta, zasłaniając mu usta dłonią i tym samym tłumiąc jego krzyk. Przekręciłem ostrze, kierując je jeszcze bardziej ku górze, prawdopodobnie uszkadzając przy tym mózg. Mężczyzna padł martwy.  
   Przeciągnąłem ciało w krzaki, co było niemałym wysiłkiem. Facet ważył swoje. Wytarłem nóż w jego ubranie i dopiero wtedy ruszyłem w kierunku bramy, gdzie zmierzałem, nim zostałem zaskoczony przez tego mężczyznę. Na widok wartującego przy wejściu żołnierza, naciągnąłem czapkę niżej na oczy i wbiłem wzrok w ziemię. Starałem się iść pewnie, ale szybko, jednocześnie nie wzbudzając podejrzeń.
   - A gdzie Staszek? – zapytał żołnierz.
   - Poszedł w krzaki – odparłem, na co mężczyzna wzruszył ramionami.
   Znalazłem się na terenie bazy, gdzie żołnierzy było całkiem sporo. Wśród nich znajdowało się też kilka osób, ubranych po cywilnemu, ale tych było raczej niewielu. W przeciwieństwie do mundurowych, ci zajmowali się pracą przy umacnianiu ogrodzenia, czy też nosili pakunki z jednego budynku do drugiego. Wyglądało to tak, jakby cywile służyli tam za niewolników.
   Przeszedłem przez plac, nie zatrzymując na nikim spojrzenia, by nikogo nie zainteresować swoją osobą. Zatrzymałem się dopiero obok największego budynku, skąd mogłem obserwować cały teren.
Nie wiedziałem, dokąd iść. Budynków było kilka, a ja miałem zasłonięte oczy, gdy Tank mnie doprowadzał. Musiałem zdać się na swoją intuicję oraz na to, co zapamiętałem podczas tej drogi.
Zapach wilgoci. Może piwnica. Wejście po schodach. Skręt w lewo, potem w prawo. Długi, prosty korytarz. Skrzypnięcie zawiasów. Wyjście na zewnątrz. Bliskie głosy zombie – przypomniałem sobie wszystko po kolei. Zamknąłem oczy i spróbowałem wyobrazić sobie tą drogę, a gdy je otworzyłem, zobaczyłem uwiązane przy słupach trupy.
   Było ich pełno, może ze trzydzieści. Związane linami i rozlokowane po dwóch stronach drogi prowadzącej do luki w ogrodzeniu. Za nim znajdowało się zbocze, które pamiętałem aż za dobrze.
Ruszyłem wzdłuż budynku, obserwując drażniących ożywieńców żołnierzy. Ci mieli z tego niezły ubaw, a dla mnie to była głupota.
   Dotarłem do drzwi, które zaraz otworzyły się z piskiem. Ze środka wyszły dwie kobiety z koszami pełnymi ubrań. Minąłem je i wślizgnąłem się do środka.
Zobaczyłem długi korytarz, wyłożony brązowym dywanem i z białymi ścianami. Ozdobione były one obrazami oraz zdjęciami o tematyce wojennej. Były też portrety generałów, w tym Rokity. Przy nim się zatrzymałem, patrząc w nieruchome, niebieskie oczy. Już nie wierzyłem, że ten uśmiech może być przyjazny.
   Doszedłem do końca korytarza, po czym skręciłem w lewo. Minąłem parę drzwi i wszedłem w prawy korytarz, na końcu którego znajdowały się drzwi. Przyśpieszyłem. Znajdowałem się już prawie na końcu, gdy z pokoju po lewej wyszła jakaś kobieta. Spojrzała na mnie, jakby była zaskoczona moją obecnością, a potem otworzyła usta jak do krzyku. Szybko zasłoniłem je jej i wepchałem ją do pomieszczenia, z którego wyszła.
   - Bądźże cicho! – syknąłem zamykając drzwi nogą.
   Kobieta nadal się szarpała, wydając z siebie stłumione odgłosy. Po policzkach zaczęły jej płynąć łzy.
   - Nic ci nie zrobię – powiedziałem, patrząc prosto w jej brązowe oczy. – Puszczę cię, ale musisz mi obiecać, że będziesz cicho. Okej?
   Skinęła mi głową. Odsunąłem rękę, a wtedy ta wydarła się.
   - Pomocy! Po…
   Nie zdążyła dokończyć, bo uderzyłem ją pięścią w twarz. Kobieta upadła na podłogę nieprzytomna i z rozbitym nosem.
   Warknąłem wściekły i potrząsnąłem obolałą dłonią. Zawsze coś musi się spieprzyć – pomyślałem pochylając się nad kobietą i przetrząsając jej kieszenie. Znalazłem w nich klucze i miałem wielką nadzieję, że będą do tego, do czego mi się wydaje.
   Ostrożnie uchyliłem drzwi na korytarz i wyszedłem dopiero wtedy, gdy upewniłem się, że krzyki nikogo nie sprowadziły. Teraz nie było już czasu na podchody.
   Drzwi na dół okazały się być zamknięte, a jeden z kluczy idealnie do nich pasował. Zbiegłem po schodach, pokonując po kilka na raz i znalazłem się w podziemnym korytarzu. Przede mną znajdowały się czworo drzwi. Wybrałem pierwsze z brzegu i zacząłem szarpać się z kluczami, gdy usłyszałem pisk zawiasów, a zaraz potem dwa męskie głosy.
   - Dzisiaj skurwiele pękną. Zobaczysz – powiedział jeden, pyszałkowatym tonem.
- Ta, jasne – prychnął drugi. – Tank ich nie złamał, a ty myślisz, że tobie się to uda?
- Rokita dał nam wolną rękę, więc możemy ich nawet zajechać na śmierć.
   Przywarłem do ściany i przesunąłem się do schodów. Chwyciłem oburącz karabin i gdy pierwszy z mężczyzn zjawił się na dole, wymierzyłem mu cios kolbą prosto w twarz. Ten jęknął, po czym upadł.
   - Co do chuja? – Drugi w pośpiechu zaczął ściągać swoją broń z ramienia. Zanim to zrobił, kopnąłem go brzuch posyłając na schody. Zacząłem raz po raz okładać jego twarz kolbą, robiąc z niej coraz większą miazgę. Nos został spłaszczony, przednie zęby wybite, a prawe oko znikło. Mężczyzna nawet się już ni bronił, a z jego gardła wydobywało się już tylko charczenie.
   Nagle poczułem ścisk na szyi, a potem zostałem pociągnięty w tył. Nagła utrata dopływu powietrza sprawiła, że zacząłem się szamotać, walcząc z przeciwnikiem. Z całych sił natarłem plecami na przeciwległą ścianę, powtarzając to kilka razy, aż duszenie zelżało. Chwyciłem oburącz rękę napastnika i wykorzystując chwyt, którego dawno temu nauczył mnie tata, wykręciłem mu ją na plecy. Przycisnąłem mężczyznę do podłogi, a wolną ręką sięgnąłem po nóż, który przystawiłem do jego szyi.
   - Nie odważysz się – wysyczał. Był to ten sam koleś, który przechwalał się przed sowim kompanem.
   - Chyba nie zauważyłeś, co zrobiłem z twoim kumplem – odparłem, chwytając go za włosy i zwracając jego głowę w kierunku schodów. Wtedy ten szarpnął się, próbując odwrócić wzrok, ale nie pozwoliłem mu na to.
   - Rokita miał rację – jesteście bandą psychopatów.
   - Nie – powiedziałem, odsuwając ostrze od jego szyi. – Jesteśmy grupą osób, która chce przeżyć. Psychopatą jest Rokita.
   Wstałem z podłogi i puściłem żołnierza. On również się podniósł, natychmiast wycofując się na bezpieczną odległość ode mnie. Dopiero wtedy mogłem zobaczyć, że jest on niewiele starszy ode mnie. Miał krótkie, ciemne włosy, twarz pokrytą kilkudniowym zarostem i śniadą cerę. Byliśmy podobnej postury oraz wzrostu.
   - Masz dwa wyjścia – powiedziałem. – Możesz wyjść i udawać, że cię tu nigdy nie było. Albo…
   - Albo mnie zabijesz?
   - Całkiem możliwe, ale to zależy od ciebie.


   Żołnierz spojrzał w stronę schodów i przez chwilę pewien byłem, że podąży nimi na górę, nie utrudniając dłużej tej sytuacji. Jednak wtedy jego ręka powędrowała w stronę kabury z bronią. Nim położył na niej dłoń, wymierzyłem w niego i strzeliłem. Krzyknął, gdy kula trafiła go w lewe ramię.
   - Ty skurwielu! – krzyknął, wijąc się z bólu.
   - Miałeś wybór – powiedziałem, odbierając mu broń. – Mogłeś wybrać mądrze.
   Teraz naprawdę nie miałem już czasu. Otworzyłem jedne z drzwi, gdzie zobaczyłem siedzącego na krześle Hindusa. Głowę miał zwieszoną, przez co dredy zasłaniały mu całą twarz. Był nieprzytomny, ale ocknął się, gdy potrząsnąłem nim. Mój widok bardzo go zaskoczył.
   - Żyjesz? – zapytał słabym głosem.
   - Jak widać – odparłem, rozcinając więzy wokół jego nadgarstków. Krew na odciętym palcu zdążyła już zakrzepnąć. – Dasz radę iść?
   - Tak. Chyba tak – powiedział wstając. Zachwiał się przy tym, więc pomogłem mu wyjść z pokoju i dałem do ręki broń.
   - W każdej chwili ktoś może tu przyjść. Strzelaj, jeśli tylko drzwi się otworzą.
   Hindus pokiwał mi głową, ale nie byłem pewien, czy będzie w stanie zabić człowieka, nawet jeśli od tego będzie zależało nasze życie. Nie był tego typu człowiekiem.
   Otworzyłem kolejne drzwi, gdzie znajdował się Czesiek. Na mój widok poderwał się na krześle i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Miał zakneblowane usta.
   - Dłużej się nie dało? – zapytał z wyrzutem, gdy wyjąłem mu materiał z ust.
   - Starałem się wrócić jak najszybciej – odparłem uśmiechając się.
   - Grunt, że zdążyłeś – powiedział, rozmasowując obtarte nadgarstki.
   Kolejne pomieszczenie okazało się być tym, gdzie trzymano mnie, więc było puste. Podszedłem więc do ostatnich drzwi, gdy rozległ się drwiący śmiech. Wszyscy trzej spojrzeliśmy na rannego, który rżał, trzymając się za krwawiące miejsce.
   - Tak ci do śmiechu? – zapytał ostro Czesiek.
   - Całkiem możliwe – odparł, szczerząc się szeroko.
   Nie spodobało mi się to. Bardzo. Chłopak coś wiedział, albo utrata krwi i wizja śmierci odbiła się na jego zdrowiu psychicznym. Tak, czy siak – obudził we mnie głęboki niepokój.
Czym prędzej otworzyłem drzwi i zobaczyłem… pustkę.
   - Gdzie on jest? – zapytałem mierząc żołnierza wzrokiem.
   Odpowiedział mi kolejnym wybuchem śmiechu. W paru krokach znalazłem się przed nim, celując z broni w jego głowę.
   - Tank go zabrał, więc pewnie nie żyje – powiedział wciąż się szczerząc. – Chyba, że zdążycie do uratować.
   W tamtej chwili chciałem go zabić – naprawdę. Niczyjej śmierci nie pragnąłem tak bardzo, jak jego wtedy.
   - Rob – Czesiek chwycił mnie za nadgarstek. – Nie mamy na to czasu.
   Pokiwałem głową i opuściłem broń. Ruszyliśmy na górę, a ja ostatni raz obejrzałem się na młodego żołnierza, który był bardzo blady i ledwo co otwierał oczy.
   - Nie… przeżyjecie – powiedział jeszcze, nim jego wzrok znieruchomiał.
   Znowu znalazłem się na korytarzu, ale tym razem miałem ze sobą dwóch towarzyszy. Od razu zabrałem ich do pomieszczenia, z którego wcześniej wyszła kobieta. Ta dalej leżała tam, ogłuszona. Na pytające spojrzenie Cześka pokręciłem głową.
   - Straciła przytomność – powiedziałem.
   - Co robimy dalej? – zapytał Hindus, wyciągając z kosza z ubraniami koszulę i odrywając jej rękaw. Kawałkiem materiału obwiązał sobie dłoń z brakującym palcem.
   - Nie wiemy, co z Maxem – powiedział Czesiek. – Chuj wie, gdzie ten przygłup go zabrał.
   - I czy w ogóle żyje – dodał Hindus.
   - Nie odejdziemy stąd, jeśli tego nie sprawdzimy – powiedziałem kucając przed kobietą.    Spojrzałem na Cześka i Hindusa, którzy nie wyglądali na przekonanych. – Nie zostawiamy swoich.
   Poklepałem kobietę po policzku, aż ta zaczęła się krzywić i zaraz otworzyła oczy. Przez chwilę byłem pewien, że znowu krzyknie, ale chyba zrozumiała, że to się jej nie opłaca.
   - Nic ci nie zrobimy – powiedziałem jak najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Chcemy tylko znaleźć naszego przyjaciela i odjeść. Nic więcej. Wiesz, gdzie on jest?
   Kobieta patrzyła po twarzy każdego z nas, zapewne wahając się, czy warto z nami rozmawiać. Zależało mi na tym, by postanowiła z nami współpracować. Wiele rzeczy uległoby wtedy uproszczeniu, a ja nie chciałem już stosować środków przymusu.
   - Tank i Walczak zabrali go razem z resztą – powiedziała drżącym głosem.
   - Dokąd? – zapytał Czesiek. Gdy kobieta nie odpowiedziała, spróbował ponownie, tylko łagodniej. – To bardzo ważne.
   Kobieta spuściła jasnobrązowe oczy i zagryzła wargę.
   - Mam dzieci – powiedziała cicho, płaczliwie. – Jeżeli Rokita dowie się, że wam pomogłam…
   - Nie dowie – zapewniłem ją szybko. – Pomożemy tobie i twoim dzieciom, ale musisz nam powiedzieć, dokąd ich wszystkich zabrali. Może uda nam się ich uratować.
   Kobieta otarła nos i pokiwała głową. W dłoniach nieustannie mięła kawałek swojego swetra.
   - Na Dębowej jest zakład przemysłowy. Nie pamiętam jego nazwy. Na początku  zarazy stworzono tam centrum kryzysowe i przetransportowano do niego wszystkie zapasy. Teraz Tank wywozi tam ludzi, którzy są starzy, chorzy lub tych, którzy mu podpadli, żeby je zapakowali i sprowadzili tutaj. Gdy już żołnierze wracają, to sami. Nie potrzebują więcej gęb do wykarmienia.
   Wszyscy trzej spojrzeliśmy po sobie.
   - Dawno pojechali? – zapytałem.
   - Nie. Nie wiem. Chyba nie – odparła zakłopotana.
   - W porządku – Pomogłem kobiecie wstać. – Jak masz na imię?
   - Izabela.
   - Dobrze, Izabelo. Nie wiem, co ci o nas powiedziano, ale nie jesteśmy złymi ludźmi. Nie przyszliśmy tutaj z zamiarem zabijania niewinnych. Sami mamy swój obóz, do którego chcemy wrócić. Najpierw jednak musimy odbić naszego przyjaciela. Możesz nam w tym pomóc i pojechać z nami, ale to zależy od ciebie.
   Iza zastanawiała się dłuższą chwilę, po czym skinęła głową. Musiały się dziać tutaj naprawdę złe rzeczy, skoro zgodziła się opuścić to miejsce z grupą nieznajomych, wierząc im tylko na słowo. Była to skrajna głupota, albo desperacja.
   - Chodźmy już – powiedział Czesiek, podchodząc do drzwi.
   - Nie! – sprzeciwiła się kobieta. – Nie możecie tak wyjść. Od razu poznają, że nie jesteście stąd.
Kobieta podeszła do jednej z kilku szaf, jakie znajdowały się w pokoju, i wyjęła równo złożony stos mundurów – bliźniaczo podobnych do mojego.
   Czesiek i Hindus zrzucili zakrwawione i brudne ubrania, po czym włożyli mundury, tak jak ja, wciskając czapki nisko na oczy. W przypadku młodszego z mężczyzn niewiele to dało.
   - Musimy je ściąć – powiedziała Iza, patrząc na długie dredy Hindusa.
   - O w życiu! – sprzeciwił się ten.
   - Widziałeś kiedyś żołnierza z dredami? – prychnął Czesiek, wyciągając nóż. – Nie zachowuj się jak baba i dawaj paskudztwa.
   Hindus mruknął coś niezadowolony i cierpliwie zniósł amatorskie zabiegi fryzjerskie Cześka. Po krótkiej chwili na podłodze znalazła się spora kupka ciemnych dredów, a ich dotychczasowy właściciel wyglądał jak po spotkaniu z kosiarką. Mimo całego napięcia, jakie nam towarzyszyło, wszyscy prychnęliśmy śmiechem.
   - Oby ten dupek chociaż mi podziękował, za takie poświęcenie – mruknął obrażony Hindus, zakładając czapkę.
   Opuściliśmy pokój pewnym krokiem, podążając za Izą. Kobieta wyprowadziła nas z budynku. Musieliśmy minąć kilka innych kompleksów oraz przechadzających się żołnierzy. Na szczęście było już dość ciemno i nikt nie zauważył, że nie jesteśmy stąd.
   Dotarliśmy do miejsca, które okazało się być garażem. Kręciło się tam paru ludzi, ale ci nawet nie zwrócili na nas uwagi. Zatrzymaliśmy się przy jednym z wojskowych honkerów, gdzie Iza rozglądnęła się chcąc upewnić, że nikt nas nie podsłuchuje.
   - Muszę iść po moich synów – powiedziała.
Chciałem już powiedzieć, że mamy mało czasu, ale wtedy wtrącił się Czesiek.
   - Pomogę jej, a wy jedźcie.
   - Nie zostawimy cię tutaj – zaprotestował Hindus.
   - Nie zostawiacie – odparł mężczyzna tonem mówiącym, że ma jakiś plan. – Nie wyjedziemy stąd ot tak. Trzeba zrobić trochę zamieszania. 
   - To znaczy? – próbowałem się dowiedzieć, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Nie pozostało mi nic innego, jak zaufać Cześkowi i temu, że nas nie zawiedzie.
   - Idźcie – powiedziałem im.
   Drzwi do honkera były otwarte – co przyjąłem z ulgą. Wsiadłem do środka, zajmując miejsce kierowcy, a Hindus usiadł obok. Nerwowo stukałem palcami w kierownicę, czekając na jakikolwiek znak działań Cześka. Po chwili się go doczekałem. Rozległa się seria wystrzałów, która wzbudziła zamieszanie. Zaczęły padać kolejne strzały, a ludzie na zewnątrz biegali w panice. Nie wiedziałem, co się dzieje, dopóki nie zobaczyłem zombie dopadającego jednego z żołnierzy.
   - Jedź! – krzyknął Hindus.
   Odpaliłem samochód i ruszyłem gwałtownie z miejsca. Wyjechaliśmy na plac, gdzie zatrzymałem się, rozglądając wokół. Nigdzie nie widziałem Anin Izy, ani Cześka.
   - Hej! Wy! – dobiegł nas czyjś głos.
   Przed nami stanął żołnierz, wyraźnie zaskoczony naszą obecnością w honkerze. Po chwili musiał się zorientować, że nie jesteśmy jednymi z nich, bo podniósł broń i wymierzył w nas. Nim zdążył pociągnąć za spust, wdepnąłem gaz. Mężczyznę najpierw uderzył zderzak, a po chwili znikł pod kołami.
   - Tam są! – krzyknął Hindus, wskazując na lewo.
   Rzeczywiście. Iza biegła za rękę z młodym chłopcem, a Czesiek drugiego trzymał na rękach. Skręciłem ostro, potrącając parę zombie. Trupy odbiły się od prawego boku, na chwilę twarz jednego z nich pojawiła się na szybie, po czym zniknęła. Zahamowałem tuż przy naszych i ruszyłem od razu, gdy ci znaleźli się na tylnych siedzeniach.
   - Trzymajcie się teraz! – zawołałem i ruszyłem prosto na bramę.
   Żołnierze zorientowali się, co się dzieje i zaczęli do nas strzelać. Pozostali wciąż walczyli z trupami uwolnionymi ze słupów. Nie miałem pojęcia, jak Czesiek tego dokonał, ale udało mu się.
   - Kryć się! – krzyknął mężczyzna.
   Odruchowo pochyliłem się i w tym samym momencie zostaliśmy ostrzelani. Szyba z tyłu pękła w drobny mak, a samochód wypełniły krzyki Izy i jej młodszego syna. Nie zdjąłem jednak nogi z gazu, wciąż prąc w stronę bramy. Pociski odbijały się od pojazdu, miałem wrażenie, że niektóre kule świstają mi tuż nad głową, a mimo to nie zamierzałem się zatrzymać. Nie teraz, gdy byliśmy tak blisko.
   W końcu przebiliśmy się przez bramę. Wszystkimi nami zarzuciło, gdy metalowe ogrodzenie przerwało się przed siłą rozpędzonego honkera. Znaleźliśmy się na prostej drodze. Byliśmy wolni.
Przez dłuższą chwilę w samochodzie panowała cisza. Wszyscy musieliśmy otrząsnąć się z szoku po ty, co się właśnie wydarzyło. O mało co każdy z nas nie zginął.
   - Skręć w prawo – powiedziała nagle Iza, tym samym przerywając milczenie.
   Posłusznie wykonałem polecenie.
   - Daleko to? – zapytał Hindus.
   - Nie. Parę kilometrów – odparła kobieta, uspokajająco głaszcząc po głowie młodszego syna, który nadal obejmował Cześka.
   Rzeczywiście. Po kilku minutach zobaczyłem zakład, o którym mówiła Iza. I rzeczywiście byli tam ludzie, o czym świadczyły niosące się głosy oraz światła.
   Zatrzymałem honkera na polnej drodze i wyszedłem na zewnątrz. Moim śladem podążył też Czesiek oraz Hindus. Odeszliśmy kawałek na bok, by móc spokojnie porozmawiać.
   - Nie możemy ich tam zabrać – powiedziałem, patrząc na Izę oraz jej synów.
   - Może poczekają tu na nas? – zaproponował Hindus, drapiąc się po nowej fryzurze.
   - Może – mruknąłem.
   W tym samym momencie gęste krzaki niedaleko nas zaszeleściły. Wszyscy chwyciliśmy za bronie, czekając na intruza. Okazał się nim być mocno pokiereszowany truposz, który był dość szybki, jak na swój stan. Szybkim truchtem ruszył w naszym kierunku i tylko refleks Cześka nas uratował przed ugryzieniem. Mężczyzna uderzył truposza bronią, aż ten upadł, po czym poprawił kilkukrotnie cios kolbą karabinu.
   - Pieprzony skurwiel – skomentował zdyszany i splunął na ciało ożywieńca. – Nie możemy ich tu zostawić.
   - Szlag by to – syknąłem. Sprawa zaczynała się komplikować.
   Nie mogliśmy wziąć Izy i jej chłopaków na tą walkę. Było to zbyt niebezpieczne, a widać było, że kobieta zupełnie nie zna się na broni. Zostawienie ich tu też było ryzykowne. Jeśli zombie zdołał tu dojść, to oznaczało to, że mogło się ich pojawić więcej. Pierzone, błędne koło.
   - Zostanę z nimi – zaproponował nagle Hindus. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. – Wiem, że żeby skopać tamtym dupkom tyłki potrzeba ludzi, ale musimy myśleć o wszystkich żywych – dodał. – Weźmiecie auto i pojedziecie zrobić im jesień średniowiecza, a ja zaprowadzę ich na most. Tam się spotkamy.
   Nie był to najlepszy plan, ale zawierał jedyne możliwe rozwiązanie. Ostatecznie przystanąłem na ten pomysł.
   - Powiem Izie – oznajmił Czesiek odchodząc.
   - Jesteś pewien?- zapytałem Hindusa, gdy już zostaliśmy sami. Wciąż miałem w głowie naszą ostatnią rozmowę. Hindus nie był osobą, której łatwo przyszłoby odebranie komuś życia.
   - To zawsze mniejsze prawdopodobieństwo na to, że zginę – odparł żartobliwie.
   Drzwi honkera trzasnęły, gdy Iza z synami wyszła na zewnątrz. Kobieta rozmawiała z Cześkiem, który zapewne tłumaczył jej, co ustaliliśmy.
   Spojrzałem na młodszego chłopca, który cały czas ściskał dłoń matki i trzymał się jej blisko. Wyglądał tak, jak ona. Miał ciemne, nieco kręcone włosy, duże, brązowe oczy i wąskie usta, które nieustannie zagryzał. Starszy był za to szczupłym, jasnowłosym chłopakiem. Całą trójkę łączył tylko kolor oczu.
   Nie wiedzieć czemu, ich widok podsunął mi myśl o moich braciach. Młodszy z chłopców był nawet w wieku mojego najmłodszego brata, a drugi przypominał posturą Dominika. Nagle zapragnąłem sam ich eskortować i upewnić się, że nic się im nie stanie.
   - Dam sobie radę – powiedział nagle Hindus, jakby czytał w moich myślach. – Obiecuję.
   Ścisnąłem mu dłoń, zdobywając się jedynie na uśmiech. Nic nie mogłem poradzić na to, że gardło miałem ściśnięte.
   - Hindus się wami zajmie – powiedziałem do Izy, gdy Czesiek poszedł pożegnać się z naszym kompanem.
   - Wiem – odparła z bladym uśmiechem kobieta. Gdy to robiła, wyglądała młodziej, choć w ogóle nie była stara. Mogła mieć nie więcej niż trzydzieści pięć lat. – Dziękuję. Za wszystko.
   - Nie ma o czym mówić. Jeszcze nawet nie przeprosiłem cię za to, że cię uderzyłem.
   - Niepotrzebnie krzyczałam – powiedziała zawstydzona. – Powiedzmy, że mi się należało.
   - Możemy już jechać – oznajmił Czesiek.
   Iza spojrzała na nas przestraszonym wzrokiem i mocniej objęła swoich synów.
   - Uważajcie na siebie.
   - Wy też – odparł Czesiek, głaszcząc młodszego z chłopców po głowie.
   Usiadłem na fotelu honkera czując narastający strach, pomieszany z adrenaliną. Byliśmy tylko dwójką cywilów, którzy porywali się na zawodowych żołnierzy. Jeśli nie było to samobójstwo, to ja nie wiedziałem co.
   Nie ruszyłem od razu, a postanowiłem poczekać, aż Hindus i Iza z dzieciakami oddalą się. Zerknąłem na mojego towarzysza, którego wzrok ulokowany był w odchodzącej kobiecie.
   - Fajna jest – powiedziałem.
   - Co? – Czesiek wyglądał jak wyrwany z głębokich przemyśleń.
   - Iza. Mówię, że fajna jest.
   - No… tak. Pomogła nam.
   Uśmiechnąłem się do siebie, widząc to zakłopotane spojrzenie. Czesiek zmarszczył brwi i trzepnął mnie w głowę, aż spadła mi czapka.
   - Nie wyobrażaj sobie za dużo, gówniarzu – sarknął. – Jedź już. Mamy robotę.
   Honker ruszył z miejsca kierując się prostą drogą w stronę zakładu. Ściskałem kurczowo kierownicę i widziałem kątem oka, jak Czesiek sprawdza stan swojego magazynka. Adrenalina zaczęła krążyć mi w żyłach, gdy zobaczyłem dwójkę ludzi, którzy również nas zauważyli. W pierwszej chwili nie zrobili nic, pewnie będąc przekonanymi, że jesteśmy jednymi z nich. Dopiero wtedy, gdy Czesiek wychylił się przez okno z karabinem, zrozumieli swoją pomyłkę. Było już jednak dla nich za późno. Kule rozerwały im piersi i ostatecznie zabiły. Skręciłem ostro, przebijając się przez stalowe ogrodzenie. Musiałem objechać budynek zakładu dookoła, by dostać się na parking z drugiej strony. Tam, zaalarmowani żołnierze, ruszyli na nas z broniami. W porę schyliliśmy się, gdy zasypał nas grad kul. Czesiek jednak nie zaprzestał strzelania, a ja na oślep manewrowałem kierownicą.
   - Stój! – krzyknął mężczyzna, a ja wcisnąłem pedał hamulca.
   Gdy tylko pojazd zatrzymał się, chwyciłem swoją broń i wraz z Cześkiem wyskoczyliśmy na zewnątrz. Ukryliśmy się za stosem palet, znajdującym nieopodal.
   - Co teraz? – zapytałem zdyszany jak po ciężkim biegu.
   - Improwizujemy dalej – odparł krótko Czesiek i posłał wrogom kolejną salwę kul.
   Przegrupowywali się, co wywnioskowałem z krzyków. Jeden głos poznałem od razu. Wychyliłem się i zobaczyłem krępego faceta o wielkich łapskach, w których trzymał karabin. Pokryta bruzdami twarz przybrała czerwony kolor. Tank.
   - Osłaniaj mnie – powiedziałem do Cześka.
   Gdy ten zaczął strzelać, przekradłem się za stojącą kawałek dalej ciężarówkę. Byłem już przy niej, gdy zobaczyłem przed sobą żołnierza. Nie wahając się wpakowałem w niego kilka kul.
   Przekradłem się dalej, skąd było już tylko kilka metrów do wejścia do wielkiej hali. Widziałem wielkie paki oznakowane symbolami koncernów spożywczych oraz farmaceutycznych. Takie same pakunki znajdowały się w dwóch ciężarówkach, stojących na parkingu.
   Obejrzałem się na Cześka i zobaczyłem jak zabija skradającego się mężczyznę.
   To cywile ubrani w mundury – pomyślałem zszokowany. Ci ludzie nie byli prawdziwymi wojskowymi. Nie potrafili strzelać i łatwo dawali się zabijać. W porównaniu z nimi, my byliśmy świetnie wyszkoleni.
   - Pieprzyć to – syknąłem pod nosem i wybiegłem ze swojej kryjówki, strzelając na oślep. Zabiłem przy tym jednego mężczyznę, a drugiego raniłem.
   Znalazłem się w wielkiej hali magazynowej i natychmiast w moją stronę poleciało kilka kul. Skryłem się za pakunkami, gdy usłyszałem znajomy rechot, przypominający kwiczenie świni.
   - Nie sądziłem, że jesteś aż tak durny.
Wyjrzałem zza skrzyń i zobaczyłem Tanka, trzymającego przy głowie Maxa pistolet. Użył go jako żywej tarczy.
   - A jednak – odparłem sprawdzając stan magazynku. Mało. Za mało.
   - Serio, kurwa? Tyle zachodu o jednego gościa? Nie pierdol, że jesteś pedałem – zarechotał ponownie. – W sumie to nawet aż tak bardzo bym się nie zdziwił.
   Nie miałem czystego strzału. Mogłem próbować zranić Tanka, ale to mogłoby się skończyć dla Maxa tragicznie. Czesiek, gdzie jesteś?
   Odpowiedzią był zombie, który znalazł się nagle w środku. Truposz zaraz padł od kuli z broni żołnierza, a on sam zginął zastrzelony przez mojego kompana. Zaczynało się robić niebezpiecznie. Ten hałas musiał zwabić wszystkie ożywieńce z okolicy.
   - Dogadajmy się – zaproponowałem. Ugoda z Tankiem była ostatnim, czego bym chciał, ale nie było innego wyjścia. Musieliśmy się śpieszyć.
   - Pierdolę cię! – ryknął wściekły mężczyzna. – Zajebaliście moich ludzi! Chuj wie, ilu! Nawet, kurwa, nie wiecie, co zaczęliście! Nikt z was nie wyjdzie stąd żywy!
   W tym samym momencie zza rogu wyskoczył na mnie młody mężczyzna, który najpierw uderzył mnie kolbą w twarz, posyłając tym samym na ziemię. Broń wypadła mi z ręki, krew zalała oczy. Zobaczyłem jeszcze lufę wymierzoną w moją twarz, gdy padł strzał. Nie był on jednak skierowany we mnie.
   W miejscu, gdzie powinien być nos żołnierza, pojawiła się krwawa wyrwa. Mężczyzna upadł, a ja zobaczyłem stojącą za nim Saszę. Wyciągnęła do mnie rękę, którą przyjąłem. Podniosłem swój karabin i razem, wraz z Jarkiem i resztą sił Saszy, stanęliśmy naprzeciw Tanka.
   - Pięknie, kurwa. Pięknie – mruknął, a ja z satysfakcją zobaczyłem, jak z jego twarzy znika cała pewność siebie. – A ty kim, kurwa jesteś?
   - Jestem, kurwa, tym, który wpakuje w ciebie cały magazynek, jeśli nie pójdziesz na ugodę, którą zaproponował ci mój brat – odparła hardo Sasza, po czym zwróciła się do Maxa. – Wszystko gra?
   - Będzie lepiej, gdy już będę mógł wpakować temu skurwielowi kulkę w łeb – odparł, na co Tank cały się spiął.
   - Nie będę się targował z dziewczyną – syknął, zmieniając temat.
   - Będziesz – powiedziała Sasza. – Będziesz, bo inaczej zginiesz.
   Tank nie miał wyboru, a ja chociaż miałem ochotę nafaszerować go ołowiem, to nie mogłem tego zrobić. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
   Nagle Max wykorzystał chwilę zwątpienia mężczyzny, złapał go za dłoń, w której trzymał pistolet i wytrącił mu ją z ręki. Wszyscy chcieliśmy przystąpić do akcji, gdy do środka hali wpadł jakiś okrągły przedmiot. W ostatniej chwili udało mi się go rozpoznać.
   - Padnij! – krzyknąłem, łapiąc Saszę i ciągnąc ją w stronę skrzyń.
   Wybuch nastąpił sekundę później, wstrząsając halą i niszcząc kilka paczek. Wokół nas zaczęły spadać drewniane szczapy, foliowe pakunki, kawałki jedzenia. W uszach mi piszczało i nie mogłem się przez chwilę ruszyć. Słyszałem jakieś głosy, ale były one przytłumione i niewyraźne. Widziałem też podnoszących się ludzi oraz wchodzące do środka zombie i żołnierzy. Powstało zamieszanie.
   - Rob! – głos Saszy uderzył we mnie z ogromną siłą. Trzymała moją rękę i ciągnęła w górę. – Uciekamy!
   Stanąłem o własnych siłach, ignorując ćmienie w głowie. Reszta ludzi, z którymi przyszła Sasza, strzelała do nowo przybyłych i zombie, których się nagromadziło. Każdy walczył z każdym. Kule świstały, ludzie umierali, czaszki trupów zostawały naładowane ołowiem.
   - Rob! – rozpoznałem głos Cześka.
   Stał on razem z Maxem przy drugim wejściu. Obok był też Jarek z Saszą, którzy osłaniali ich. Dopiero po przybiegnięciu do nich zrozumiałem dlaczego.
   Max był ranny. Krew przelewała mu się przez palce dłoni, którą przyciskał do brzucha. Rozglądnąłem się za Tankiem, bo pewien byłem, że to jego sprawka.
   - Nie ma teraz na to czasu! – Sasza pociągnęła mnie za sobą. – Uciekamy!
   Od razu ruszyłem w stronę ciężarówki do połowy wypełnionej jedzeniem. Usłyszałem, jak Jarek każe swoim zająć drugi pojazd, po czym wsiada z Markiem do kabiny. My w tym czasie wciągnęliśmy Maxa na pakę. Dołączył do nas jeszcze Jurek, który do końca strzelał do wrogów. Odjechaliśmy.
   - Trzymajcie się! – krzyknął z przodu Jarek.
   Chwyciłem się lin trzymających plandekę, gdy ciężarówką zarzuciło. Kilka paczek spadło mi na głowę, a Jurek upadł na podłogę, mocno się przy tym obijając.
   Znaleźliśmy się na równej drodze, gdy częściowo do środka wpadł zombie. Uchwycił się on kurtki Jurka, który prawie przy tym wypadł z pojazdu. Złapałem go jednak i pociągnąłem do siebie, tym samym wciągając i trupa. Ożywieniec uchwycił się nogi Maxa i już prawie wbijał w nią zęby, gdy Sasza złapała go za rzadkie włosy i wypchnęła z ciężarówki.
   - Fuck – odgarnęła włosy z twarzy i ponownie przyklękła przed Maxem, przykładając do jego rany kawałek materiału.
   Nie wyglądało to dobrze. Max stracił przytomność już dawno temu, krew ciągle płynęła, a my nie wiedzieliśmy, co robić.
   - On umrze? – zapytał Jurek z przerażeniem na twarzy.
   - Zamknij się! – syknęła Sasza, mierząc go wzrokiem. Mężczyzna aż skulił się w sobie. – Musimy dojechać do klasztoru – powiedziała do mnie.
   Nie zdążymy – pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.
   Druga ciężarówka dołączyła do nas, gdy znaleźliśmy się na drodze krajowej. Wtedy przypomniałem sobie o moście i Hindusie, który miał tam czekać na nas z Izą i dzieciakami.
   - Hindus powinien tu na nas czekać – powiedziałem.
   - Nie mamy czasu, Rob – Sasza spojrzała na mnie karcąco.
   - Była z nim kobieta z dwójką dzieciaków. Musimy ich zabrać.
   Sasza zagryzła policzek i skupiła się na uciskaniu rany. Zrozumiałem, że dała mi wolną rękę.
Zapukałem w tył kabiny i zaraz ciężarówka stanęła. Znajdowaliśmy się akurat na moście, gdzie stał jeszcze jeden wóz, którym zapewne przyjechała Sasza z resztą. W środku zastałem Hindusa i Izę z synami.
   - I jak? – zapytał chłopak.
   - Max jest ranny. Dostał w brzuch. Musimy szybko jechać do klasztoru – powiedziałem prawie na jednym wdechu.
   - Ranny? Przeżyje? – dopytywał się Hindus, na co tylko bezradnie wzruszyłem ramionami.
   - Nie wiem, ale źle to wygląda. Możemy nie zdążyć.
   Hindus obejrzał się na Izę, która pomagała wejść do ciężarówki swojemu najmłodszemu synowi.
   - Jesteś weterynarzem – powiedział do niej. – Możesz coś zdziałać.
   - Ja nie…
   Kobieta była zagubiona. Widziałem, że boi się cokolwiek odpowiedzieć, bo tu w końcu chodziło o ludzkie życie. A ona była weterynarzem. I naszą ostatnią nadzieją.
   - Proszę – powiedziała nagle Sasza, wbijając w kobietę błagalne spojrzenie. – Chociaż spróbuj. Błagam.
   Iza zagryzła wargę i pokiwała głową.
   - Musimy dotrzeć do mojej kliniki w Szlichtyngowie.
   - Dotrzemy – odparłem. – Na pewno tam dotrzemy. 

2 komentarze:

  1. Wydaje mi się, że Max nie umrze, ale jeśli tak to licz się z tym, że cię znajdę 3:D
    A co do całego rozdziału, to wydaje mi sie, że Tank miał rację z tym, że coś się zaczęło. Mylę się? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę powiedzieć, co się wydarzy w późniejszych rozdziałach, ale tak. Coś się zaczęło ;)

      Usuń