Dość długi rozdział, pełen akcji i będący też zalążkiem nowych wątków.
Wiele dni minęło od mojego ostatniego komentarza, ale przyczyn mojej nieobecności było wiele, o czym nie chcę wspominać. Wspomnę tylko, że udało mi się zacząć 11 rozdział tego tomu i jestem w jego połowie. Cieszę się, że pod rozdziałami pojawiają się nowe pytania, bo odpowiadanie na nie zawsze sprawia mi radość.
Niestety natłok obowiązków uniemożliwia mi dodawanie kolejnych rozdziałów tak często, jakbym chciała, ale staram się jak mogę. Obiecuję, że kolejny pojawi się jutro. Będzie to taki prezent z mojej strony ;)
~~~
1
- Hej! Ty! Co ty tutaj robisz?
- Ja?
- Nie, kurwa. Ten, co stoi za tobą – sarknął mężczyzna w
mundurze żołnierza, który z całą pewnością nim nie był. – Jasne, że, kurwa, ty.
Widzisz tu kogoś innego?
- No, nie – powiedziałem, uśmiechając się głupkowato i
wychodząc spomiędzy drzew.
- To co tam robiłeś? – zapytał ostro. Za każdym razem, gdy
się odzywał, tłuszcz na brodzie podrygiwał mu w dość zabawny sposób.
Przypominał wtedy świnię, a drobne oczka oraz różowa twarz tylko potęgowały to
wrażenie.
- Byłem na stronie – odparłem, oglądając się na bok. Tak,
jak oczekiwałem, mężczyzna podążył za moim spojrzeniem. W tym samym momencie
wyciągnąłem nóż i wbiłem go w tłuste gardło faceta, zasłaniając mu usta dłonią
i tym samym tłumiąc jego krzyk. Przekręciłem ostrze, kierując je jeszcze
bardziej ku górze, prawdopodobnie uszkadzając przy tym mózg. Mężczyzna padł
martwy.
Przeciągnąłem ciało w krzaki, co było niemałym wysiłkiem.
Facet ważył swoje. Wytarłem nóż w jego ubranie i dopiero wtedy ruszyłem w
kierunku bramy, gdzie zmierzałem, nim zostałem zaskoczony przez tego mężczyznę.
Na widok wartującego przy wejściu żołnierza, naciągnąłem czapkę niżej na oczy i
wbiłem wzrok w ziemię. Starałem się iść pewnie, ale szybko, jednocześnie nie
wzbudzając podejrzeń.
- A gdzie Staszek? – zapytał żołnierz.
- Poszedł w krzaki – odparłem, na co mężczyzna wzruszył
ramionami.
Znalazłem się na terenie bazy, gdzie żołnierzy było całkiem
sporo. Wśród nich znajdowało się też kilka osób, ubranych po cywilnemu, ale
tych było raczej niewielu. W przeciwieństwie do mundurowych, ci zajmowali się
pracą przy umacnianiu ogrodzenia, czy też nosili pakunki z jednego budynku do
drugiego. Wyglądało to tak, jakby cywile służyli tam za niewolników.
Przeszedłem przez plac, nie zatrzymując na nikim spojrzenia,
by nikogo nie zainteresować swoją osobą. Zatrzymałem się dopiero obok
największego budynku, skąd mogłem obserwować cały teren.
Nie wiedziałem, dokąd iść. Budynków było kilka, a ja miałem
zasłonięte oczy, gdy Tank mnie doprowadzał. Musiałem zdać się na swoją intuicję
oraz na to, co zapamiętałem podczas tej drogi.
Zapach wilgoci. Może
piwnica. Wejście po schodach. Skręt w lewo, potem w prawo. Długi, prosty
korytarz. Skrzypnięcie zawiasów. Wyjście na zewnątrz. Bliskie głosy zombie – przypomniałem
sobie wszystko po kolei. Zamknąłem oczy i spróbowałem wyobrazić sobie tą drogę,
a gdy je otworzyłem, zobaczyłem uwiązane przy słupach trupy.
Było ich pełno, może ze trzydzieści. Związane linami i
rozlokowane po dwóch stronach drogi prowadzącej do luki w ogrodzeniu. Za nim
znajdowało się zbocze, które pamiętałem aż za dobrze.
Ruszyłem wzdłuż budynku, obserwując drażniących ożywieńców
żołnierzy. Ci mieli z tego niezły ubaw, a dla mnie to była głupota.
Dotarłem do drzwi, które zaraz otworzyły się z piskiem. Ze
środka wyszły dwie kobiety z koszami pełnymi ubrań. Minąłem je i wślizgnąłem
się do środka.
Zobaczyłem długi korytarz, wyłożony brązowym dywanem i z
białymi ścianami. Ozdobione były one obrazami oraz zdjęciami o tematyce
wojennej. Były też portrety generałów, w tym Rokity. Przy nim się zatrzymałem,
patrząc w nieruchome, niebieskie oczy. Już nie wierzyłem, że ten uśmiech może
być przyjazny.
Doszedłem do końca korytarza, po czym skręciłem w lewo.
Minąłem parę drzwi i wszedłem w prawy korytarz, na końcu którego znajdowały się
drzwi. Przyśpieszyłem. Znajdowałem się już prawie na końcu, gdy z pokoju po
lewej wyszła jakaś kobieta. Spojrzała na mnie, jakby była zaskoczona moją
obecnością, a potem otworzyła usta jak do krzyku. Szybko zasłoniłem je jej i
wepchałem ją do pomieszczenia, z którego wyszła.
- Bądźże cicho! – syknąłem zamykając drzwi nogą.
Kobieta nadal się szarpała, wydając z siebie stłumione
odgłosy. Po policzkach zaczęły jej płynąć łzy.
- Nic ci nie zrobię – powiedziałem, patrząc prosto w jej
brązowe oczy. – Puszczę cię, ale musisz mi obiecać, że będziesz cicho. Okej?
Skinęła mi głową. Odsunąłem rękę, a wtedy ta wydarła się.
- Pomocy! Po…
Nie zdążyła dokończyć, bo uderzyłem ją pięścią w twarz.
Kobieta upadła na podłogę nieprzytomna i z rozbitym nosem.
Warknąłem wściekły i potrząsnąłem obolałą dłonią. Zawsze coś musi się spieprzyć – pomyślałem
pochylając się nad kobietą i przetrząsając jej kieszenie. Znalazłem w nich
klucze i miałem wielką nadzieję, że będą do tego, do czego mi się wydaje.
Ostrożnie uchyliłem drzwi na korytarz i wyszedłem dopiero
wtedy, gdy upewniłem się, że krzyki nikogo nie sprowadziły. Teraz nie było już
czasu na podchody.
Drzwi na dół okazały się być zamknięte, a jeden z kluczy
idealnie do nich pasował. Zbiegłem po schodach, pokonując po kilka na raz i
znalazłem się w podziemnym korytarzu. Przede mną znajdowały się czworo drzwi.
Wybrałem pierwsze z brzegu i zacząłem szarpać się z kluczami, gdy usłyszałem
pisk zawiasów, a zaraz potem dwa męskie głosy.
- Dzisiaj skurwiele pękną. Zobaczysz – powiedział jeden,
pyszałkowatym tonem.
- Ta, jasne – prychnął drugi. – Tank ich nie złamał, a ty
myślisz, że tobie się to uda?
- Rokita dał nam wolną rękę, więc możemy ich nawet zajechać
na śmierć.
Przywarłem do ściany i przesunąłem się do schodów. Chwyciłem
oburącz karabin i gdy pierwszy z mężczyzn zjawił się na dole, wymierzyłem mu
cios kolbą prosto w twarz. Ten jęknął, po czym upadł.
- Co do chuja? – Drugi w pośpiechu zaczął ściągać swoją broń
z ramienia. Zanim to zrobił, kopnąłem go brzuch posyłając na schody. Zacząłem
raz po raz okładać jego twarz kolbą, robiąc z niej coraz większą miazgę. Nos
został spłaszczony, przednie zęby wybite, a prawe oko znikło. Mężczyzna nawet
się już ni bronił, a z jego gardła wydobywało się już tylko charczenie.
Nagle poczułem ścisk na szyi, a potem zostałem pociągnięty w
tył. Nagła utrata dopływu powietrza sprawiła, że zacząłem się szamotać, walcząc
z przeciwnikiem. Z całych sił natarłem plecami na przeciwległą ścianę,
powtarzając to kilka razy, aż duszenie zelżało. Chwyciłem oburącz rękę
napastnika i wykorzystując chwyt, którego dawno temu nauczył mnie tata,
wykręciłem mu ją na plecy. Przycisnąłem mężczyznę do podłogi, a wolną ręką
sięgnąłem po nóż, który przystawiłem do jego szyi.
- Nie odważysz się – wysyczał. Był to ten sam koleś, który
przechwalał się przed sowim kompanem.
- Chyba nie zauważyłeś, co zrobiłem z twoim kumplem –
odparłem, chwytając go za włosy i zwracając jego głowę w kierunku schodów.
Wtedy ten szarpnął się, próbując odwrócić wzrok, ale nie pozwoliłem mu na to.
- Rokita miał rację – jesteście bandą psychopatów.
- Nie – powiedziałem, odsuwając ostrze od jego szyi. –
Jesteśmy grupą osób, która chce przeżyć. Psychopatą jest Rokita.
Wstałem z podłogi i puściłem żołnierza. On również się
podniósł, natychmiast wycofując się na bezpieczną odległość ode mnie. Dopiero
wtedy mogłem zobaczyć, że jest on niewiele starszy ode mnie. Miał krótkie,
ciemne włosy, twarz pokrytą kilkudniowym zarostem i śniadą cerę. Byliśmy
podobnej postury oraz wzrostu.
- Masz dwa wyjścia – powiedziałem. – Możesz wyjść i udawać,
że cię tu nigdy nie było. Albo…
- Albo mnie zabijesz?
- Całkiem możliwe, ale to zależy od ciebie.
Żołnierz spojrzał w stronę schodów i przez chwilę pewien
byłem, że podąży nimi na górę, nie utrudniając dłużej tej sytuacji. Jednak
wtedy jego ręka powędrowała w stronę kabury z bronią. Nim położył na niej dłoń,
wymierzyłem w niego i strzeliłem. Krzyknął, gdy kula trafiła go w lewe ramię.
- Ty skurwielu! – krzyknął, wijąc się z bólu.
- Miałeś wybór – powiedziałem, odbierając mu broń. – Mogłeś
wybrać mądrze.
Teraz naprawdę nie miałem już czasu. Otworzyłem jedne z
drzwi, gdzie zobaczyłem siedzącego na krześle Hindusa. Głowę miał zwieszoną,
przez co dredy zasłaniały mu całą twarz. Był nieprzytomny, ale ocknął się, gdy
potrząsnąłem nim. Mój widok bardzo go zaskoczył.
- Żyjesz? – zapytał słabym głosem.
- Jak widać – odparłem, rozcinając więzy wokół jego
nadgarstków. Krew na odciętym palcu zdążyła już zakrzepnąć. – Dasz radę iść?
- Tak. Chyba tak – powiedział wstając. Zachwiał się przy
tym, więc pomogłem mu wyjść z pokoju i dałem do ręki broń.
- W każdej chwili ktoś może tu przyjść. Strzelaj, jeśli tylko
drzwi się otworzą.
Hindus pokiwał mi głową, ale nie byłem pewien, czy będzie w
stanie zabić człowieka, nawet jeśli od tego będzie zależało nasze życie. Nie
był tego typu człowiekiem.
Otworzyłem kolejne drzwi, gdzie znajdował się Czesiek. Na
mój widok poderwał się na krześle i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Miał
zakneblowane usta.
- Dłużej się nie dało? – zapytał z wyrzutem, gdy wyjąłem mu
materiał z ust.
- Starałem się wrócić jak najszybciej – odparłem uśmiechając
się.
- Grunt, że zdążyłeś – powiedział, rozmasowując obtarte
nadgarstki.
Kolejne pomieszczenie okazało się być tym, gdzie trzymano
mnie, więc było puste. Podszedłem więc do ostatnich drzwi, gdy rozległ się
drwiący śmiech. Wszyscy trzej spojrzeliśmy na rannego, który rżał, trzymając
się za krwawiące miejsce.
- Tak ci do śmiechu? – zapytał ostro Czesiek.
- Całkiem możliwe – odparł, szczerząc się szeroko.
Nie spodobało mi się to. Bardzo. Chłopak coś wiedział, albo
utrata krwi i wizja śmierci odbiła się na jego zdrowiu psychicznym. Tak, czy
siak – obudził we mnie głęboki niepokój.
Czym prędzej otworzyłem drzwi i zobaczyłem… pustkę.
- Gdzie on jest? – zapytałem mierząc żołnierza wzrokiem.
Odpowiedział mi kolejnym wybuchem śmiechu. W paru krokach
znalazłem się przed nim, celując z broni w jego głowę.
- Tank go zabrał, więc pewnie nie żyje – powiedział wciąż
się szczerząc. – Chyba, że zdążycie do uratować.
W tamtej chwili chciałem go zabić – naprawdę. Niczyjej
śmierci nie pragnąłem tak bardzo, jak jego wtedy.
- Rob – Czesiek chwycił mnie za nadgarstek. – Nie mamy na to
czasu.
Pokiwałem głową i opuściłem broń. Ruszyliśmy na górę, a ja
ostatni raz obejrzałem się na młodego żołnierza, który był bardzo blady i ledwo
co otwierał oczy.
- Nie… przeżyjecie – powiedział jeszcze, nim jego wzrok
znieruchomiał.
Znowu znalazłem się na korytarzu, ale tym razem miałem ze
sobą dwóch towarzyszy. Od razu zabrałem ich do pomieszczenia, z którego
wcześniej wyszła kobieta. Ta dalej leżała tam, ogłuszona. Na pytające
spojrzenie Cześka pokręciłem głową.
- Straciła przytomność – powiedziałem.
- Co robimy dalej? – zapytał Hindus, wyciągając z kosza z
ubraniami koszulę i odrywając jej rękaw. Kawałkiem materiału obwiązał sobie
dłoń z brakującym palcem.
- Nie wiemy, co z Maxem – powiedział Czesiek. – Chuj wie,
gdzie ten przygłup go zabrał.
- I czy w ogóle żyje – dodał Hindus.
- Nie odejdziemy stąd, jeśli tego nie sprawdzimy –
powiedziałem kucając przed kobietą. Spojrzałem na Cześka i Hindusa, którzy nie
wyglądali na przekonanych. – Nie zostawiamy swoich.
Poklepałem kobietę po policzku, aż ta zaczęła się krzywić i
zaraz otworzyła oczy. Przez chwilę byłem pewien, że znowu krzyknie, ale chyba
zrozumiała, że to się jej nie opłaca.
- Nic ci nie zrobimy – powiedziałem jak najspokojniejszym
tonem, na jaki było mnie stać. – Chcemy tylko znaleźć naszego przyjaciela i
odjeść. Nic więcej. Wiesz, gdzie on jest?
Kobieta patrzyła po twarzy każdego z nas, zapewne wahając
się, czy warto z nami rozmawiać. Zależało mi na tym, by postanowiła z nami
współpracować. Wiele rzeczy uległoby wtedy uproszczeniu, a ja nie chciałem już
stosować środków przymusu.
- Tank i Walczak zabrali go razem z resztą – powiedziała
drżącym głosem.
- Dokąd? – zapytał Czesiek. Gdy kobieta nie odpowiedziała,
spróbował ponownie, tylko łagodniej. – To bardzo ważne.
Kobieta spuściła jasnobrązowe oczy i zagryzła wargę.
- Mam dzieci – powiedziała cicho, płaczliwie. – Jeżeli
Rokita dowie się, że wam pomogłam…
- Nie dowie – zapewniłem ją szybko. – Pomożemy tobie i twoim
dzieciom, ale musisz nam powiedzieć, dokąd ich wszystkich zabrali. Może uda nam
się ich uratować.
Kobieta otarła nos i pokiwała głową. W dłoniach nieustannie
mięła kawałek swojego swetra.
- Na Dębowej jest zakład przemysłowy. Nie pamiętam jego
nazwy. Na początku zarazy stworzono tam
centrum kryzysowe i przetransportowano do niego wszystkie zapasy. Teraz Tank
wywozi tam ludzi, którzy są starzy, chorzy lub tych, którzy mu podpadli, żeby
je zapakowali i sprowadzili tutaj. Gdy już żołnierze wracają, to sami. Nie
potrzebują więcej gęb do wykarmienia.
Wszyscy trzej spojrzeliśmy po sobie.
- Dawno pojechali? – zapytałem.
- Nie. Nie wiem. Chyba nie – odparła zakłopotana.
- W porządku – Pomogłem kobiecie wstać. – Jak masz na imię?
- Izabela.
- Dobrze, Izabelo. Nie wiem, co ci o nas powiedziano, ale
nie jesteśmy złymi ludźmi. Nie przyszliśmy tutaj z zamiarem zabijania
niewinnych. Sami mamy swój obóz, do którego chcemy wrócić. Najpierw jednak
musimy odbić naszego przyjaciela. Możesz nam w tym pomóc i pojechać z nami, ale
to zależy od ciebie.
Iza zastanawiała się dłuższą chwilę, po czym skinęła głową.
Musiały się dziać tutaj naprawdę złe rzeczy, skoro zgodziła się opuścić to
miejsce z grupą nieznajomych, wierząc im tylko na słowo. Była to skrajna
głupota, albo desperacja.
- Chodźmy już – powiedział Czesiek, podchodząc do drzwi.
- Nie! – sprzeciwiła się kobieta. – Nie możecie tak wyjść.
Od razu poznają, że nie jesteście stąd.
Kobieta podeszła do jednej z kilku szaf, jakie znajdowały
się w pokoju, i wyjęła równo złożony stos mundurów – bliźniaczo podobnych do
mojego.
Czesiek i Hindus zrzucili zakrwawione i brudne ubrania, po
czym włożyli mundury, tak jak ja, wciskając czapki nisko na oczy. W przypadku
młodszego z mężczyzn niewiele to dało.
- Musimy je ściąć – powiedziała Iza, patrząc na długie dredy
Hindusa.
- O w życiu! – sprzeciwił się ten.
- Widziałeś kiedyś żołnierza z dredami? – prychnął Czesiek,
wyciągając nóż. – Nie zachowuj się jak baba i dawaj paskudztwa.
Hindus mruknął coś niezadowolony i cierpliwie zniósł
amatorskie zabiegi fryzjerskie Cześka. Po krótkiej chwili na podłodze znalazła się
spora kupka ciemnych dredów, a ich dotychczasowy właściciel wyglądał jak po
spotkaniu z kosiarką. Mimo całego napięcia, jakie nam towarzyszyło, wszyscy
prychnęliśmy śmiechem.
- Oby ten dupek chociaż mi podziękował, za takie poświęcenie
– mruknął obrażony Hindus, zakładając czapkę.
Opuściliśmy pokój pewnym krokiem, podążając za Izą. Kobieta
wyprowadziła nas z budynku. Musieliśmy minąć kilka innych kompleksów oraz
przechadzających się żołnierzy. Na szczęście było już dość ciemno i nikt nie
zauważył, że nie jesteśmy stąd.
Dotarliśmy do miejsca, które okazało się być garażem. Kręciło
się tam paru ludzi, ale ci nawet nie zwrócili na nas uwagi. Zatrzymaliśmy się
przy jednym z wojskowych honkerów, gdzie Iza rozglądnęła się chcąc upewnić, że
nikt nas nie podsłuchuje.
- Muszę iść po moich synów – powiedziała.
Chciałem już powiedzieć, że mamy mało czasu, ale wtedy
wtrącił się Czesiek.
- Pomogę jej, a wy jedźcie.
- Nie zostawimy cię tutaj – zaprotestował Hindus.
- Nie zostawiacie – odparł mężczyzna tonem mówiącym, że ma
jakiś plan. – Nie wyjedziemy stąd ot tak. Trzeba zrobić trochę
zamieszania.
- To znaczy? – próbowałem się dowiedzieć, ale nie uzyskałem
odpowiedzi. Nie pozostało mi nic innego, jak zaufać Cześkowi i temu, że nas nie
zawiedzie.
- Idźcie – powiedziałem im.
Drzwi do honkera były otwarte – co przyjąłem z ulgą.
Wsiadłem do środka, zajmując miejsce kierowcy, a Hindus usiadł obok. Nerwowo
stukałem palcami w kierownicę, czekając na jakikolwiek znak działań Cześka. Po
chwili się go doczekałem. Rozległa się seria wystrzałów, która wzbudziła
zamieszanie. Zaczęły padać kolejne strzały, a ludzie na zewnątrz biegali w
panice. Nie wiedziałem, co się dzieje, dopóki nie zobaczyłem zombie
dopadającego jednego z żołnierzy.
- Jedź! – krzyknął Hindus.
Odpaliłem samochód i ruszyłem gwałtownie z miejsca.
Wyjechaliśmy na plac, gdzie zatrzymałem się, rozglądając wokół. Nigdzie nie
widziałem Anin Izy, ani Cześka.
- Hej! Wy! – dobiegł nas czyjś głos.
Przed nami stanął żołnierz, wyraźnie zaskoczony naszą
obecnością w honkerze. Po chwili musiał się zorientować, że nie jesteśmy
jednymi z nich, bo podniósł broń i wymierzył w nas. Nim zdążył pociągnąć za
spust, wdepnąłem gaz. Mężczyznę najpierw uderzył zderzak, a po chwili znikł pod
kołami.
- Tam są! – krzyknął Hindus, wskazując na lewo.
Rzeczywiście. Iza biegła za rękę z młodym chłopcem, a
Czesiek drugiego trzymał na rękach. Skręciłem ostro, potrącając parę zombie.
Trupy odbiły się od prawego boku, na chwilę twarz jednego z nich pojawiła się
na szybie, po czym zniknęła. Zahamowałem tuż przy naszych i ruszyłem od razu,
gdy ci znaleźli się na tylnych siedzeniach.
- Trzymajcie się teraz! – zawołałem i ruszyłem prosto na
bramę.
Żołnierze zorientowali się, co się dzieje i zaczęli do nas
strzelać. Pozostali wciąż walczyli z trupami uwolnionymi ze słupów. Nie miałem
pojęcia, jak Czesiek tego dokonał, ale udało mu się.
- Kryć się! – krzyknął mężczyzna.
Odruchowo pochyliłem się i w tym samym momencie zostaliśmy
ostrzelani. Szyba z tyłu pękła w drobny mak, a samochód wypełniły krzyki Izy i
jej młodszego syna. Nie zdjąłem jednak nogi z gazu, wciąż prąc w stronę bramy.
Pociski odbijały się od pojazdu, miałem wrażenie, że niektóre kule świstają mi
tuż nad głową, a mimo to nie zamierzałem się zatrzymać. Nie teraz, gdy byliśmy
tak blisko.
W końcu przebiliśmy się przez bramę. Wszystkimi nami
zarzuciło, gdy metalowe ogrodzenie przerwało się przed siłą rozpędzonego
honkera. Znaleźliśmy się na prostej drodze. Byliśmy wolni.
Przez dłuższą chwilę w samochodzie panowała cisza. Wszyscy
musieliśmy otrząsnąć się z szoku po ty, co się właśnie wydarzyło. O mało co
każdy z nas nie zginął.
- Skręć w prawo – powiedziała nagle Iza, tym samym
przerywając milczenie.
Posłusznie wykonałem polecenie.
- Daleko to? – zapytał Hindus.
- Nie. Parę kilometrów – odparła kobieta, uspokajająco
głaszcząc po głowie młodszego syna, który nadal obejmował Cześka.
Rzeczywiście. Po kilku minutach zobaczyłem zakład, o którym
mówiła Iza. I rzeczywiście byli tam ludzie, o czym świadczyły niosące się głosy
oraz światła.
Zatrzymałem honkera na polnej drodze i wyszedłem na
zewnątrz. Moim śladem podążył też Czesiek oraz Hindus. Odeszliśmy kawałek na
bok, by móc spokojnie porozmawiać.
- Nie możemy ich tam zabrać – powiedziałem, patrząc na Izę
oraz jej synów.
- Może poczekają tu na nas? – zaproponował Hindus, drapiąc
się po nowej fryzurze.
- Może – mruknąłem.
W tym samym momencie gęste krzaki niedaleko nas
zaszeleściły. Wszyscy chwyciliśmy za bronie, czekając na intruza. Okazał się
nim być mocno pokiereszowany truposz, który był dość szybki, jak na swój stan.
Szybkim truchtem ruszył w naszym kierunku i tylko refleks Cześka nas uratował
przed ugryzieniem. Mężczyzna uderzył truposza bronią, aż ten upadł, po czym
poprawił kilkukrotnie cios kolbą karabinu.
- Pieprzony skurwiel – skomentował zdyszany i splunął na
ciało ożywieńca. – Nie możemy ich tu zostawić.
- Szlag by to – syknąłem. Sprawa zaczynała się komplikować.
Nie mogliśmy wziąć Izy i jej chłopaków na tą walkę. Było to
zbyt niebezpieczne, a widać było, że kobieta zupełnie nie zna się na broni.
Zostawienie ich tu też było ryzykowne. Jeśli zombie zdołał tu dojść, to
oznaczało to, że mogło się ich pojawić więcej. Pierzone, błędne koło.
- Zostanę z nimi – zaproponował nagle Hindus. Spojrzeliśmy
na niego zaskoczeni. – Wiem, że żeby skopać tamtym dupkom tyłki potrzeba ludzi,
ale musimy myśleć o wszystkich żywych – dodał. – Weźmiecie auto i pojedziecie
zrobić im jesień średniowiecza, a ja zaprowadzę ich na most. Tam się spotkamy.
Nie był to najlepszy plan, ale zawierał jedyne możliwe
rozwiązanie. Ostatecznie przystanąłem na ten pomysł.
- Powiem Izie – oznajmił Czesiek odchodząc.
- Jesteś pewien?- zapytałem Hindusa, gdy już zostaliśmy
sami. Wciąż miałem w głowie naszą ostatnią rozmowę. Hindus nie był osobą,
której łatwo przyszłoby odebranie komuś życia.
- To zawsze mniejsze prawdopodobieństwo na to, że zginę –
odparł żartobliwie.
Drzwi honkera trzasnęły, gdy Iza z synami wyszła na
zewnątrz. Kobieta rozmawiała z Cześkiem, który zapewne tłumaczył jej, co
ustaliliśmy.
Spojrzałem na młodszego chłopca, który cały czas ściskał
dłoń matki i trzymał się jej blisko. Wyglądał tak, jak ona. Miał ciemne, nieco
kręcone włosy, duże, brązowe oczy i wąskie usta, które nieustannie zagryzał.
Starszy był za to szczupłym, jasnowłosym chłopakiem. Całą trójkę łączył tylko
kolor oczu.
Nie wiedzieć czemu, ich widok podsunął mi myśl o moich
braciach. Młodszy z chłopców był nawet w wieku mojego najmłodszego brata, a
drugi przypominał posturą Dominika. Nagle zapragnąłem sam ich eskortować i
upewnić się, że nic się im nie stanie.
- Dam sobie radę – powiedział nagle Hindus, jakby czytał w
moich myślach. – Obiecuję.
Ścisnąłem mu dłoń, zdobywając się jedynie na uśmiech. Nic
nie mogłem poradzić na to, że gardło miałem ściśnięte.
- Hindus się wami zajmie – powiedziałem do Izy, gdy Czesiek
poszedł pożegnać się z naszym kompanem.
- Wiem – odparła z bladym uśmiechem kobieta. Gdy to robiła,
wyglądała młodziej, choć w ogóle nie była stara. Mogła mieć nie więcej niż
trzydzieści pięć lat. – Dziękuję. Za wszystko.
- Nie ma o czym mówić. Jeszcze nawet nie przeprosiłem cię za
to, że cię uderzyłem.
- Niepotrzebnie krzyczałam – powiedziała zawstydzona. –
Powiedzmy, że mi się należało.
- Możemy już jechać – oznajmił Czesiek.
Iza spojrzała na nas przestraszonym wzrokiem i mocniej
objęła swoich synów.
- Uważajcie na siebie.
- Wy też – odparł Czesiek, głaszcząc młodszego z chłopców po
głowie.
Usiadłem na fotelu honkera czując narastający strach,
pomieszany z adrenaliną. Byliśmy tylko dwójką cywilów, którzy porywali się na
zawodowych żołnierzy. Jeśli nie było to samobójstwo, to ja nie wiedziałem co.
Nie ruszyłem od razu, a postanowiłem poczekać, aż Hindus i
Iza z dzieciakami oddalą się. Zerknąłem na mojego towarzysza, którego wzrok
ulokowany był w odchodzącej kobiecie.
- Fajna jest – powiedziałem.
- Co? – Czesiek wyglądał jak wyrwany z głębokich przemyśleń.
- Iza. Mówię, że fajna jest.
- No… tak. Pomogła nam.
Uśmiechnąłem się do siebie, widząc to zakłopotane
spojrzenie. Czesiek zmarszczył brwi i trzepnął mnie w głowę, aż spadła mi
czapka.
- Nie wyobrażaj sobie za dużo, gówniarzu – sarknął. – Jedź
już. Mamy robotę.
Honker ruszył z miejsca kierując się prostą drogą w stronę
zakładu. Ściskałem kurczowo kierownicę i widziałem kątem oka, jak Czesiek
sprawdza stan swojego magazynka. Adrenalina zaczęła krążyć mi w żyłach, gdy
zobaczyłem dwójkę ludzi, którzy również nas zauważyli. W pierwszej chwili nie
zrobili nic, pewnie będąc przekonanymi, że jesteśmy jednymi z nich. Dopiero
wtedy, gdy Czesiek wychylił się przez okno z karabinem, zrozumieli swoją
pomyłkę. Było już jednak dla nich za późno. Kule rozerwały im piersi i
ostatecznie zabiły. Skręciłem ostro, przebijając się przez stalowe ogrodzenie.
Musiałem objechać budynek zakładu dookoła, by dostać się na parking z drugiej
strony. Tam, zaalarmowani żołnierze, ruszyli na nas z broniami. W porę
schyliliśmy się, gdy zasypał nas grad kul. Czesiek jednak nie zaprzestał strzelania,
a ja na oślep manewrowałem kierownicą.
- Stój! – krzyknął mężczyzna, a ja wcisnąłem pedał hamulca.
Gdy tylko pojazd zatrzymał się, chwyciłem swoją broń i wraz
z Cześkiem wyskoczyliśmy na zewnątrz. Ukryliśmy się za stosem palet,
znajdującym nieopodal.
- Co teraz? – zapytałem zdyszany jak po ciężkim biegu.
- Improwizujemy dalej – odparł krótko Czesiek i posłał
wrogom kolejną salwę kul.
Przegrupowywali się, co wywnioskowałem z krzyków. Jeden głos
poznałem od razu. Wychyliłem się i zobaczyłem krępego faceta o wielkich
łapskach, w których trzymał karabin. Pokryta bruzdami twarz przybrała czerwony
kolor. Tank.
- Osłaniaj mnie – powiedziałem do Cześka.
Gdy ten zaczął strzelać, przekradłem się za stojącą kawałek
dalej ciężarówkę. Byłem już przy niej, gdy zobaczyłem przed sobą żołnierza. Nie
wahając się wpakowałem w niego kilka kul.
Przekradłem się dalej, skąd było już tylko kilka metrów do
wejścia do wielkiej hali. Widziałem wielkie paki oznakowane symbolami koncernów
spożywczych oraz farmaceutycznych. Takie same pakunki znajdowały się w dwóch
ciężarówkach, stojących na parkingu.
Obejrzałem się na Cześka i zobaczyłem jak zabija
skradającego się mężczyznę.
To cywile ubrani w
mundury – pomyślałem zszokowany. Ci ludzie nie byli prawdziwymi wojskowymi.
Nie potrafili strzelać i łatwo dawali się zabijać. W porównaniu z nimi, my
byliśmy świetnie wyszkoleni.
- Pieprzyć to – syknąłem pod nosem i wybiegłem ze swojej
kryjówki, strzelając na oślep. Zabiłem przy tym jednego mężczyznę, a drugiego
raniłem.
Znalazłem się w wielkiej hali magazynowej i natychmiast w
moją stronę poleciało kilka kul. Skryłem się za pakunkami, gdy usłyszałem
znajomy rechot, przypominający kwiczenie świni.
- Nie sądziłem, że jesteś aż tak durny.
Wyjrzałem zza skrzyń i zobaczyłem Tanka, trzymającego przy
głowie Maxa pistolet. Użył go jako żywej tarczy.
- A jednak – odparłem sprawdzając stan magazynku. Mało. Za
mało.
- Serio, kurwa? Tyle zachodu o jednego gościa? Nie pierdol,
że jesteś pedałem – zarechotał ponownie. – W sumie to nawet aż tak bardzo bym
się nie zdziwił.
Nie miałem czystego strzału. Mogłem próbować zranić Tanka,
ale to mogłoby się skończyć dla Maxa tragicznie. Czesiek, gdzie jesteś?
Odpowiedzią był zombie, który znalazł się nagle w środku.
Truposz zaraz padł od kuli z broni żołnierza, a on sam zginął zastrzelony przez
mojego kompana. Zaczynało się robić niebezpiecznie. Ten hałas musiał zwabić
wszystkie ożywieńce z okolicy.
- Dogadajmy się – zaproponowałem. Ugoda z Tankiem była
ostatnim, czego bym chciał, ale nie było innego wyjścia. Musieliśmy się
śpieszyć.
- Pierdolę cię! – ryknął wściekły mężczyzna. – Zajebaliście
moich ludzi! Chuj wie, ilu! Nawet, kurwa, nie wiecie, co zaczęliście! Nikt z
was nie wyjdzie stąd żywy!
W tym samym momencie zza rogu wyskoczył na mnie młody mężczyzna,
który najpierw uderzył mnie kolbą w twarz, posyłając tym samym na ziemię. Broń
wypadła mi z ręki, krew zalała oczy. Zobaczyłem jeszcze lufę wymierzoną w moją
twarz, gdy padł strzał. Nie był on jednak skierowany we mnie.
W miejscu, gdzie powinien być nos żołnierza, pojawiła się
krwawa wyrwa. Mężczyzna upadł, a ja zobaczyłem stojącą za nim Saszę. Wyciągnęła
do mnie rękę, którą przyjąłem. Podniosłem swój karabin i razem, wraz z Jarkiem
i resztą sił Saszy, stanęliśmy naprzeciw Tanka.
- Pięknie, kurwa. Pięknie – mruknął, a ja z satysfakcją
zobaczyłem, jak z jego twarzy znika cała pewność siebie. – A ty kim, kurwa
jesteś?
- Jestem, kurwa, tym, który wpakuje w ciebie cały magazynek,
jeśli nie pójdziesz na ugodę, którą zaproponował ci mój brat – odparła hardo
Sasza, po czym zwróciła się do Maxa. – Wszystko gra?
- Będzie lepiej, gdy już będę mógł wpakować temu skurwielowi
kulkę w łeb – odparł, na co Tank cały się spiął.
- Nie będę się targował z dziewczyną – syknął, zmieniając
temat.
- Będziesz – powiedziała Sasza. – Będziesz, bo inaczej
zginiesz.
Tank nie miał wyboru, a ja chociaż miałem ochotę
nafaszerować go ołowiem, to nie mogłem tego zrobić. A przynajmniej jeszcze nie
teraz.
Nagle Max wykorzystał chwilę zwątpienia mężczyzny, złapał go
za dłoń, w której trzymał pistolet i wytrącił mu ją z ręki. Wszyscy chcieliśmy
przystąpić do akcji, gdy do środka hali wpadł jakiś okrągły przedmiot. W
ostatniej chwili udało mi się go rozpoznać.
- Padnij! – krzyknąłem, łapiąc Saszę i ciągnąc ją w stronę
skrzyń.
Wybuch nastąpił sekundę później, wstrząsając halą i niszcząc
kilka paczek. Wokół nas zaczęły spadać drewniane szczapy, foliowe pakunki,
kawałki jedzenia. W uszach mi piszczało i nie mogłem się przez chwilę ruszyć.
Słyszałem jakieś głosy, ale były one przytłumione i niewyraźne. Widziałem też
podnoszących się ludzi oraz wchodzące do środka zombie i żołnierzy. Powstało
zamieszanie.
- Rob! – głos Saszy uderzył we mnie z ogromną siłą. Trzymała
moją rękę i ciągnęła w górę. – Uciekamy!
Stanąłem o własnych siłach, ignorując ćmienie w głowie.
Reszta ludzi, z którymi przyszła Sasza, strzelała do nowo przybyłych i zombie,
których się nagromadziło. Każdy walczył z każdym. Kule świstały, ludzie
umierali, czaszki trupów zostawały naładowane ołowiem.
- Rob! – rozpoznałem głos Cześka.
Stał on razem z Maxem przy drugim wejściu. Obok był też
Jarek z Saszą, którzy osłaniali ich. Dopiero po przybiegnięciu do nich
zrozumiałem dlaczego.
Max był ranny. Krew przelewała mu się przez palce dłoni,
którą przyciskał do brzucha. Rozglądnąłem się za Tankiem, bo pewien byłem, że
to jego sprawka.
- Nie ma teraz na to czasu! – Sasza pociągnęła mnie za sobą.
– Uciekamy!
Od razu ruszyłem w stronę ciężarówki do połowy wypełnionej
jedzeniem. Usłyszałem, jak Jarek każe swoim zająć drugi pojazd, po czym wsiada
z Markiem do kabiny. My w tym czasie wciągnęliśmy Maxa na pakę. Dołączył do nas
jeszcze Jurek, który do końca strzelał do wrogów. Odjechaliśmy.
- Trzymajcie się! – krzyknął z przodu Jarek.
Chwyciłem się lin trzymających plandekę, gdy ciężarówką
zarzuciło. Kilka paczek spadło mi na głowę, a Jurek upadł na podłogę, mocno się
przy tym obijając.
Znaleźliśmy się na równej drodze, gdy częściowo do środka
wpadł zombie. Uchwycił się on kurtki Jurka, który prawie przy tym wypadł z pojazdu.
Złapałem go jednak i pociągnąłem do siebie, tym samym wciągając i trupa. Ożywieniec
uchwycił się nogi Maxa i już prawie wbijał w nią zęby, gdy Sasza złapała go za
rzadkie włosy i wypchnęła z ciężarówki.
- Fuck – odgarnęła
włosy z twarzy i ponownie przyklękła przed Maxem, przykładając do jego rany
kawałek materiału.
Nie wyglądało to dobrze. Max stracił przytomność już dawno
temu, krew ciągle płynęła, a my nie wiedzieliśmy, co robić.
- On umrze? – zapytał Jurek z przerażeniem na twarzy.
- Zamknij się! – syknęła Sasza, mierząc go wzrokiem.
Mężczyzna aż skulił się w sobie. – Musimy dojechać do klasztoru – powiedziała
do mnie.
Nie zdążymy – pomyślałem,
ale nie powiedziałem tego na głos.
Druga ciężarówka dołączyła do nas, gdy znaleźliśmy się na
drodze krajowej. Wtedy przypomniałem sobie o moście i Hindusie, który miał tam
czekać na nas z Izą i dzieciakami.
- Hindus powinien tu na nas czekać – powiedziałem.
- Nie mamy czasu, Rob – Sasza spojrzała na mnie karcąco.
- Była z nim kobieta z dwójką dzieciaków. Musimy ich zabrać.
Sasza zagryzła policzek i skupiła się na uciskaniu rany.
Zrozumiałem, że dała mi wolną rękę.
Zapukałem w tył kabiny i zaraz ciężarówka stanęła.
Znajdowaliśmy się akurat na moście, gdzie stał jeszcze jeden wóz, którym
zapewne przyjechała Sasza z resztą. W środku zastałem Hindusa i Izę z synami.
- I jak? – zapytał chłopak.
- Max jest ranny. Dostał w brzuch. Musimy szybko jechać do
klasztoru – powiedziałem prawie na jednym wdechu.
- Ranny? Przeżyje? – dopytywał się Hindus, na co tylko
bezradnie wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem, ale źle to wygląda. Możemy nie zdążyć.
Hindus obejrzał się na Izę, która pomagała wejść do
ciężarówki swojemu najmłodszemu synowi.
- Jesteś weterynarzem – powiedział do niej. – Możesz coś
zdziałać.
- Ja nie…
Kobieta była zagubiona. Widziałem, że boi się cokolwiek
odpowiedzieć, bo tu w końcu chodziło o ludzkie życie. A ona była weterynarzem.
I naszą ostatnią nadzieją.
- Proszę – powiedziała nagle Sasza, wbijając w kobietę
błagalne spojrzenie. – Chociaż spróbuj. Błagam.
Iza zagryzła wargę i pokiwała głową.
- Musimy dotrzeć do mojej kliniki w Szlichtyngowie.
- Dotrzemy – odparłem. – Na pewno tam dotrzemy.
Wydaje mi się, że Max nie umrze, ale jeśli tak to licz się z tym, że cię znajdę 3:D
OdpowiedzUsuńA co do całego rozdziału, to wydaje mi sie, że Tank miał rację z tym, że coś się zaczęło. Mylę się? :)
Nie mogę powiedzieć, co się wydarzy w późniejszych rozdziałach, ale tak. Coś się zaczęło ;)
Usuń