sobota, 25 listopada 2017

RODZIAŁ 5 - WŚRÓD SWOICH (SASZA)

   1
   Podskoczyłam na twardej i mocno już wytartej kanapie, na której drzemałam, tym samym budząc się ze snu. Wyboje trafiały się dość często, więc przyzwyczaiłam się, że mój sen był brutalnie przerywany. Wciąż było to lepsze, niż spanie w opuszczonym, zimnym domu na odludziu. Tu przynajmniej było ciepło i miałam towarzystwo.
   Usiadłam, krzywiąc się, gdy strzeliło mi w kościach, i rozglądnęłam po wnętrzu kampera. Było jeszcze ciemno, więc niewiele widziałam. Jedynie światło na przedzie pomagało mi rozróżnić kontury mebli i osób, z którymi podróżowałam. W niewielkiej sypialni, gdzie miejsca było jedynie na łóżko, spała Hania, a wraz z nią Znajda. Małej to nie przeszkadzało, a mojemu psiemu towarzyszowi tym bardziej. Wspólnie zajmowali całą powierzchnię materacu, mimo tego, że dziewczynka tuliła psa do siebie.
   Zwierzę śpi lepiej, niż ja – pomyślałam, ale wcale nie złośliwie. Cieszyłam się, że mój towarzysz zaznał trochę wygody, a ja… Cóż. Nawet się wyspałam.
   Trzymając się szafek kuchennych – noga wciąż jeszcze mi dokuczała – przeszłam na przód kampera i usiadłam na siedzeniu pasażera. Prowadzący pojazd Mateusz spojrzał na mnie w odbiciu lusterka i to było na tyle z jego strony. Przez ten krótki okres czasu, gdy się znaliśmy, zdążyłam się nauczyć, że wciąganie go na siłę w rozmowę nic nie da, dopóki on sam jej nie zacznie. Jego milczenie nie wynikało jednak z podejrzliwości, czy wrogiego nastawienia do mnie, a wrodzonej małomówności. Przez to był całkowitym przeciwieństwem swojej wnuczki, której buzia mogła się nie zamykać.
   Droga, którą jechaliśmy, przebiegała między polami, lasami – ogólnie z dala od większych zabudowań. Mateusz nie chciał ryzykować spotkania z zombie i narażania swojej wnuczki. Sam powiedział, że wizyta w Bytomiu Odrzańskim była ostatecznością, ponieważ kończyły się im zapasy. Teraz mieli prowiant oraz kolejną gębę, która go uszczuplała – nawet dwie, jeśli liczyć Znajdę.
   Od razu zaproponowałam Mateuszowi dołączenie do naszego obozu w klasztorze. Opowiedziałam mu o nim, zapewniłam, że jest on w pełni bezpieczny, że mamy zapasy oraz udogodnienia w postaci bieżącej wody, ale mężczyzna nie zgodził się od razu. Powiedział, że to przemyśli, a ja miałem nadzieję, że przystanie na moją propozycję ze względu na Hanię. Polubiłam tą małą gadułę od razu i chciałam, by znalazła się w bezpiecznym miejscu. By dostała szansę, jaką mieli wszyscy mieszkańcy klasztoru.
   - Wierzę, że to może być dobre miejsce do przetrwania, ale nie mogę podejmować decyzji ot tak – powiedział Mateusz, mówiąc typowym dla siebie głosem – spokojnym i wyraźnym.  – Hania jest wszystkim, co mam i muszę myśleć przede wszystkim o niej. Nie obiecuję, że będę cię mógł zawieźć do twojego obozu, ani tego, że do was dołączymy. Na razie cel jest taki, by minąć Odrę. Potem zobaczymy.
   Nie naciskałam, choć było to trudne. Nie mogłam jednak tego zrobić, bo moje starania mogłyby przynieść odwrotny skutek. Zaakceptowałam decyzję Mateusza i pozostało mi mieć cichą nadzieję, że gdy już zobaczy klasztor, zostanie tam.
   - Gorączka spadła? – zapytał nagle mężczyzna, a ja aż drgnęłam.
   - Tak. Raczej tak – odparłam.
   Nafaszerowanie się lekami z apteki oraz pomoc ze strony Mateusza skutecznie pomogły mi w walce z chorobą. Wciąż kaszlałam, ale oddychało mi się lepiej i nie miałam już prawie gorączki. Chyba udało mi się ominąć zapalenie płuc.
   - To dobrze.
   Usiadłam wygodniej i odwróciłam głowę w stronę okna. Mijaliśmy jakąś wioskę, której zabudowania stawały się coraz rzadsze. W końcu całkowicie zniknęły, a my wjechaliśmy na most. Mateusz, jakby specjalnie, zwolnił. Zerknęłam na niego i zobaczyłam, jak ciągnie się za prawe ucho. Robił tak, gdy się denerwował.
   Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, aż znaleźliśmy się na środku kondygnacji, pod którą płynęła Odra. Wtedy kamper zatrzymał się.
   - Chodź – powiedział mężczyzna i pierwszy wyszedł na zewnątrz.
   Jaśniało, chodź słońca jeszcze nie było. Niebo przybrało barwę różową, żółtą oraz fioletową  i zapowiadało się, że ten dzień będzie pochmurny. I zimny. Byłam tylko w samym swetrze, który – choć gruby – nie chronił mnie przed rześkim, ale mroźnym wiatrem. Splotłam ręce na piersi, próbując zatrzymać ciepło.
   Mateusz stanął przy barierce, trzymając ręce w kieszeniach grubej, czerwonej kurtki. Była ona na niego za duża, przez co wyglądało, jakby tonął w czerwieni materiału. Podeszłam do niego i zacisnęłam palce na chłodnym metalu. Patrząc w dół płynącej wody, przypomniałam sobie moją ostatnią wizytę na moście i jej nieprzyjemne skutki. Odruchowo się odsunęłam od krawędzi.
   - Tam – Mateusz wskazał na drogę przed nami – są Cigacice, potem Sulechów, Pałck, Skąpe, Rokitnica i na końcu – Błonie. Możemy dojechać tam jeszcze dziś.
   - Ale? – zapytałam, bo czułam, że to nie wszystko.
   - Ale – powtórzył Mateusz i uśmiechnął się, tylko jednym kącikiem ust. – Podobno wszystko, co po „ale” jest gówno warte.
   - Przekonajmy się – powiedziałam, opierając się tyłem do barierkę.
   Mateusz odwrócił się do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. Ten wzrok – przenikający, twardy – przypominał dwa stalowe szpikulce, które wbijały się we mnie i odbierały całą odwagę. Był to wzrok człowieka, który stracił tyle, że na więcej pozwolić sobie nie mógł. Wiedziałam o tym, aż za dobrze.
   - Nie znam cię – powiedział, wciąż spokojnie, ale tym razem wychwyciłam trochę wrogości, czy też groźby w jego głosie. – Nie wiem kim byłaś kiedyś, kim jesteś teraz, co robiłaś, a czego nie. Spotkałem jednak ludzi, którzy zdziczeli jak te psy. Rzucali się na siebie i byli gorsi, niż martwi. Żywi, gorsi niż martwi – rozumiesz to?
   Skinęłam głową, bo na nic więcej nie było mnie w tamtej chwili stać.
   - Żeby uratować siebie i Hanię, musiałem robić rzeczy, z których nie jestem dumny i ich żałuję – kontynuował, a w jego niebieskich oczach pojawił się na moment smutek. – Ale gdybym musiał zrobić to znowu – nie zawahałbym się. Rozumiesz, do czego zmierzam?
   Nie byłam pewna, dlatego nie wykonałam żadnego ruchu, aż Mateusz sam nie dokończył.
   - Jeśli twoja obecność – choć w niewielkim, bądź znikomym stopniu – będzie zagrażała mojej wnuczce, to lepiej byłoby dla ciebie, byś od razu skoczyła z tego mostu – syknął, wskazując na wodę. – Będzie to dla ciebie tysiąc razy lepsze, niż to, co cię czeka z mojej strony.
   Spojrzałam na Odrę, zagryzając policzek. Czasem robiłam to zbyt mocno i potem czułam w ustach smak krwi.
   Nie zdziwiły mnie słowa Mateusza. Było to zrozumiałe, że chciał chronić Hanię przed wszystkimi i wszystkim, co dawał ten paskudny świat. Jego słowa oraz determinacja przypomniała mi samą siebie, gdy chciałam uratować swoich bliskich. Ja też byłam zdolna do wielu rzeczy, byleby tylko ich ocalić.    A teraz nie wiedziałam nawet, czy wszyscy żyją.
   To było najgorsze – niewiedza.
   Rob, Max, Czesiek i Hindus pojechali do Żagania – nie wiedziałam, czy wrócili.
   Klasztor zostawiłam w rękach Edwarda – nie wiedziałam, czy wszystko tam w porządku.
   Nadią miała się zająć Łucja, a mnie nie było dość długo – nie wiedziałam, czy nie zostałam uznana za martwą.
   Adam został ranny – nie wiedziałam, czy żyje.
Nie wiedziałam nic, oprócz tego, że muszę tego wszystkiego się dowiedzieć.
   - Spadłam raz już z mostu – powiedziałam, uśmiechając się do siebie. – I wcale nie było przyjemnie, więc na razie sobie to odpuszczę.
   Mateusz patrzył na mnie podejrzliwie, a potem – ku mojemu zaskoczeniu – również się uśmiechnął.
   Już mieliśmy wrócić do kampera, gdy zobaczyłam sylwetkę po drugiej stronie mostu, zbliżającą się w naszą stronę. Mateusz dotknął zawieszonej na ramieniu wiatrówki, z którą się nie rozstawał, ale powstrzymałam go. Wyciągnęłam nóż i ruszyłam na spotkanie zombie.
   Im bliżej trupa byłam, tym wyraźniej go widziałam. A każdy kolejny szczegół, wywoływał u mnie przerażenie.
   Nie. To nieprawda.
   Zatrzymałam się, gdy poczułam zawroty głowy. Na krótką chwilę wszystko wokół mnie zamarło, a potem gwałtownie przyśpieszyło. Zaczęło pulsować, w rytm uderzeń mojego serca, które aż za dobrze słyszałam. Cofnęłam się, ale wtedy zahaczyłam o własną nogę i wpadłam na barierkę. Zombie był już kilka metrów ode mnie.
   Brudne, poranione ręce wyciągnięte w moją stronę, nagle stały się zupełnie normalne. Twarz ożywiła się, zniknęło bielmo na błękitnych oczach, oderwana, dolna warga zrosła się, a jasne włosy ponownie stały się czyste. Pozostała jedynie plama krwi na brzuchu – tam, gdzie trafił nóż.
   - Dlaczego mnie zostawiłaś? – zapytał nie swoim głosem. Ten brzmiał, jakby usta miał pełne ziemi.
W tych słowach była złość, wyrzut i nienawiść.
   - Nie – jęknęłam, zamykając oczy i chwytając się za głowę. – Przestań. Przestań. Przestań.
   Warknięcie dobiegło z bardzo bliska. Gdy otworzyłam oczy, zombie rzucał się na mnie, a jego palce zacisnęły się na moich ramionach. Krzyknęłam ze wściekłości i również chwyciłam truposza, po czym przycisnęłam go do stalowej belki mostu. Uwolniłam jedną z rąk i przerzuciłam do niej nóż. Wolną ręką przytrzymałam zombie za gardło, nie pozwalając mu odsunąć się od słupa. Ożywieniec kłapał zębami tuż przy mojej dłoni, a rękoma machał mi przed twarzą.
   To nie był on. To nie był Adam.
   Uniosłam nóż, ale nie wbiłam go w głowę truposza. Poczułam wewnętrzną blokadę, jakbym miała zabić żywą osobę. Ale przecież tak nie było. To był worek rozkładającego się mięsa, kości i wiecznego głodu – nic w nim ludzkiego. Mimo to, coś mnie powstrzymywało.
   - Zabij mnie – powiedział Adam, uśmiechając się szyderczo. – No, dalej. Zrób to. Raz już to zrobiłaś.
   - Nie zabiłam cię – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
   - Zabij mnie – powtórzył, ignorując moje słowa. – Zabij mnie. Zabij mnie. Zabij mnie!
   Ogarnęła mnie wściekłość. Krzyknęłam i wyładowałam złość, zatapiając nóż w skroni Adama. W tym samym momencie znów stał się zombie. Odsunęłam się od niego, uwalniając ostrze i oparłam się o barierkę, ciężko oddychając.
   To nie on – powtórzyłam w myślach. – Nie on.
   Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Dlaczego umysł podsunął mi wizję martwego Adama? Dlaczego tak się czułam? Dlaczego sparaliżował mnie strach, na myśl o zabiciu zombie? Dlaczego się zawahałam?
   Jeszcze raz spojrzałam na leżące obok ciało chudego bruneta, który w żadnym stopniu nie przypominał Adama.
   - Saszo?
   Spojrzałam na stojącego niedaleko Mateusza. Widział wszystko i sądząc po jego minie, wzrosła jego niechęć oraz nieufność do mnie. Nie dziwiłam się temu.
   - Wszystko gra – powiedziałam, siląc się na blady uśmiech, wyglądający pewnie jak grymas. – Ja tylko…
   Nie dokończyłam. W sumie nawet nie wiedziałam, co chcę powiedzieć. Jak miałam wytłumaczyć to, co właśnie zrobiłam?
   Coś się ze mną działo. Coś, czego nie potrafiłam zrozumieć, ani wytłumaczyć. Bałam się, że zaczynam się załamywać. A nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie teraz, gdy od trzeźwości myśli oraz siły psychicznej zależało to, czy przetrwasz. Miałam ludzi, dla których musiałam być silna. Nie było tu miejsca na chwile słabości.
   - To nic. Naprawdę – powiedziałam, mijając Mateusza, po czym weszłam do kampera.
   Hania już nie spała i razem ze Znajdą siedzieli na kanapie, zajadając się suchymi płatkami wprost z paczki. Na mój widok uśmiechnęła się, ukazując brudne od czekolady zęby.
   - Cześć – powiedziała, typowym dla siebie, radosnym tonem.
   - Dzień dobry – odparłam, posyłając jej uśmiech.
   Polubiłam tą małą od samego początku, gdy nieufność zniknęła z jej zielonych oczu, a zastąpiła je zwyczajna, dziecięca ufność oraz radość życia. Swoją gadatliwością i otwartością potrafiła zjednać sobie człowieka tak, że ten nawet nie wiedział, kiedy to się stało.
   Mateusz wszedł do środka zaraz za mną, nawet na mnie nie patrząc. Bił od niego chłód, po którym jednak nie pozostawał nawet ślad, gdy mówił do swojej wnuczki. Po przywitaniu się z nią, zajął swoje miejsce za kierownicą i już po chwili znów byliśmy w drodze.
   Tak, jak mówił Mateusz, przejechaliśmy przez Cigacice, a potem pojechaliśmy na Sulechów. Przed nami znajdował się wiadukt, pod którym mieliśmy przejechać. Nie stało się to jednak.
   Mateusz zahamował ostro, przez co Hania wypuściła trzymaną przez siebie książkę, Znajda zaczął skomleć, a ja prawie się przewróciłam. Rozglądnęłam się za swoją wiatrówką, która została mi odebrana na czas podróży i powieszona na haku przy wejściu. Chwyciłam ją i zaraz znalazłam się obok miejsca kierowcy. Tam zobaczyłam, co było powodem naszego niespodziewanego postoju.
Z wiaduktu zostało zrzucone ciało mężczyzny, które teraz wisiało zaledwie kilka metrów od nas. Facet miał dotkliwie pobitą twarz, przez co nie można było rozpoznać jego rysów. Ubranie również miał we krwi, a na piersi wycięte jedno słowo: ZŁODZIEJ.
   - Lepiej weź swoją strzelbę – powiedziałam do Mateusza i dwa razy nie musiałam tego mówić.
   Mężczyzna zerwał się z fotela i ściągnął z półki broń. W tym samym momencie, rozległo się pukanie do drzwi. Wraz z mężczyzną spojrzeliśmy na siebie, oczekując od siebie tego samego – podjęcia decyzji, co zrobić.
   - Hania – powiedziałam do dziewczynki. – Weź Znajdę i schowajcie się.
   - Co się dzieje? – zapytała płaczliwym tonem.
   - Musisz być teraz odważna, dobrze? – Pukanie przybrało na sile. Było coraz bardziej niecierpliwe. – Idź już.
   Dziewczynka niepewnie ruszyła w stronę szafy, do której zabrała również Znajdę. Pies wyglądał na równie zagubionego, co ona. Dopiero gdy Hania ukryła się, Mateusz otworzył drzwi i zaraz przybrał pozycję do strzału.
   - Hola! Hola! – rozległ się męski głos. Nie widziałam jego właściciela, ale sądząc po tonie, musiał być to młody mężczyzna. – Nie rób niczego głupiego, dziadku.
   - Kim jesteś? – zapytał ostro Mateusz. – Niczego od was nie chcemy. Tylko tędy przejeżdżamy.
   - Pogadamy o tym, ale bez tej lufy, wymierzonej w moją głowę. Nie wiem, czy wiesz, ale to potrafi człowieka zdekoncentrować.
   Mateusz obejrzał się na mnie, po czym zerknął na szafę. Opuścił broń i dał mi znak, bym zrobiła to samo.
   - Fantastycznie. Wysiadka.
   Znajdowaliśmy się przy nieczynnych już od torach. Filary wiaduktu pokryte były mnóstwem amatorskich graffiti, które zawsze mnie drażniły, a wokół walały się puste butelki po najróżniejszych alkoholach. Stała tam nawet rozwalająca się kanapa i kilka krzeseł. Od razu widać było, że to miejsce kiedyś okupowane było przez młodocianych buntowników.
   - A niech mnie! – entuzjastyczny okrzyk oderwał mnie od obserwacji otoczenia. Zwróciłam wzrok w kierunku osoby, która odpowiadała za naszą sytuację.
   Był to rzeczywiście młody mężczyzna, który mógł być w wieku Maxa lub trochę młodszy. Miał on ciemne, dłuższe włosy, zaczesane do tyłu, brązowe oczy i uśmiech cwaniaka. Ubrany był w czarny płaszcz, spodnie tego samego koloru oraz wysokie, brązowe buty. Zauważyłam też pistolet, ukryty w przypiętej do paska kaburze, który ukazał się, gdy wiatr zatrzepotał połami płaszcza nieznajomego.
   - Złotko – zaczął, zwracając się do mnie. – Twój widok polepszył mi ten paskudny dzień.
   Posłałam mu mordercze spojrzenie i przeniosłam wzrok na resztę grupy. Byli to prawie sami mężczyźni, wyglądający jak uciekinierzy z więzienia. Szerocy w barkach, o twarzach rasowych morderców lub sadystów, wszyscy uzbrojeni i niewątpliwie groźni – nie miałam więc pojęcia, dlaczego w ich imieniu przemawiał szczupły chłopaczek bardziej nadający się na bankiety, niż do więziennych murów.
   - No tak – powiedział, zakładając za ucho luźny kosmyk włosów. – Gdzie moje maniery? – podszedł do nas i wyciągnął swoją dłoń w moją stronę. – Nazywam się Bruno.
   Ani Mateusz, ani ja nie odpowiedzieliśmy na jego przywitanie. Bruno nie przejął się tym zbytnio, o czym świadczył jego nieschodzący z twarzy uśmieszek. Strasznie irytujący – nawiasem mówiąc.
   - Ta rozmowa może potoczyć się na dwa sposoby – kontynuował. – Będziecie grzecznie odpowiadać na zadane przeze mnie pytania, żadne z was nie będzie próbowało ucieczki lub zabicia nas, a wtedy rozstaniemy się w przyjacielskiej atmosferze i nikomu nic się nie stanie. Drugą opcją będzie…
   - To? – dokończyłam, wskazując na wisielca.
   - To? – zdziwił się Bruno i spojrzał w tym samym kierunku. – A! To Karol! Nim się nie przejmujcie. Trochę nam podpadł, ale chyba zrozumiał, że takich rzeczy się nie robi. Nie nam.
   Bruno jeszcze chwilę wpatrywał się w wisielca, aż na jego twarzy pojawiła się konsternacja, a potem zdziwienie.
   - Marek?
   - Tak? – odezwał się jeden z mężczyzn – łysy i gruby brodacz o dość przygłupim wyrazie twarzy.
   - Czy ja czasem nie kazałem ci złamać mu ręki? – zastanowił się na głos Bruno, po czym dodał ciszej, jakby do siebie. – No jasne, że tak. Jestem pewien, że kazałem ci go ukarać.
   - No ja żem przecież to zrobił! – oburzył się grubas i wskazał wielką łapą na Karola. – O!
   Wszyscy ponownie spojrzeliśmy na wisielca, który po chwili otworzył pokryte bielmem oczy i zaczął wymachiwać rękoma, wydając przy tym zniekształcone przez sznur zaciśnięty wokół szyi, charczące odgłosy.
   Bruno westchnął i przejechał dłonią po twarzy.
   - Nie ważne – mruknął i oparł ręce na biodrach. – Wracając do tematu…
   - Nie mamy zapasów, ani żadnej innej broni niż ta, którą widzisz – powiedziałam i spojrzałam na stojące za grupą terenowe samochody. – Nasz kamper też raczej się wam nie przyda.
   - Złotko – Bruno spojrzał na mnie pobłażliwie. – Lubię cię, ale stul, proszę, dziób.
   Zacisnęłam zęby ze złością i ścisnęłam mocniej pasek mojej wiatrówki, zawieszonej na ramieniu. Miałam wielką ochotę zrobić z niej użytek.
   - No tak – wzrok Bruna padł na moją broń. – Kompletnie zapomniałem. Panowie!
   Facet, o imieniu Marek oraz jego bliźniaczo podobny kompan podeszli do nas z zamiarem odebrania nam broni. Sama ściągnęłam swoją i podałam ją jednemu z mężczyzn. Miałam nadzieję, że moja współpraca nie pójdzie na marne.
   - Co teraz? – zapytałam.
   - Teraz – Bruno zbliżył się do mnie – można powiedzieć, że jesteście wśród swoich. A jak to mówią – co twoje, to moje.
   Na te słowa dwóch mężczyzn wkroczyło do kampera. Kątem oka zobaczyłam, jak Mateusz cały się spina i jest o krok od wyrwania swojej broni i ruszenia z pomocą wnuczce. Sama byłam zdenerwowana i błagałam w duchu, by Hania pozostała cicho.
   - No, co jest? – zapytał Bruno, patrząc to na mnie, to na Mateusza. – Chyba niczego nie ukrywacie?
   W tym samym momencie rozległ się dziecięcy pisk, warczenie psa oraz krzyk jednego z mężczyzn, którzy przeszukiwali kampera. Drugi wypadł z niego, szarpiąc się z bronią schowaną w kaburze.
   - Co do…
   Bruno nie zdążył dokończyć, bo uderzyłam go z całej siły kolanem w krocze, wyszarpnęłam mu pistolet z kabury i wykręciłam mu rękę na plecy.
   - Niech nikt nie waży się ruszyć! – syknęłam ostro, chwytając lidera grupy za szyję i przykładając mu lufę broni do głowy. Na dowód, że nie zamierzam żartować, odbezpieczyłam pistolet. Dopiero wtedy większość mężczyzn odpuściła sobie próby zabicia nas, ale wciąż nie wszyscy.
   - Chyba nie jesteś zbyt lubiany, skoro chcą zobaczyć twój mózg na ziemi – powiedziałam.
   - Odłóżcie te pierdolone bronie! – wykrzyczał Bruno, nieco piskliwie.
   Uśmiechnęłam się, nie widząc już żadnej lufy wymierzonej we mnie.
   Mateusz odebrał jednemu z mężczyzn swoją strzelbę, przy okazji uderzając go kolbą w brzuch, po czym ruszył do kampera, z którego wciąż dochodziło warczenie.
   - Wiesz, że to nie koniec – powiedział Bruno.
   - Złotko, stul, proszę, dziób – przedrzeźniłam go i oglądnęłam się na Mateusza, który kopnięciem    wypchnął zakrwawionego mężczyznę z kampera. Ten jęczał, próbując zatamować krwawiące rany na twarzy i szyi. Marnie to wyglądało.
   - To było niepotrzebne – kontynuował. – Mogliście wysłuchać mnie do końca. Zawarlibyśmy korzystny układ.
   - Wybacz, ale jesteś ostatnią osobą, z którą chciałabym cokolwiek zawierać – powiedziałam i pociągnęłam Bruna w kierunku kampera, wciąż trzymając broń przy jego głowie i obserwując resztę grupy.
   - Jestem waszym zakładnikiem? – prychnął.
   - Chwilowym – odparłam, po czym zwróciłam się do zdezorientowanych i wyraźnie zagubionych mężczyzn. – Jeźdźcie prosto, to go sobie odbierzecie. Jeśli oczywiście chcecie.
   Wepchałam Bruna do kampera i zamknęłam drzwi. Ten upadł na podłogę, tuż obok kałuży krwi.    Natychmiast sięgnęłam po wiszący na wieszaku pasek, którym spętałam nadgarstki mężczyzny.
   - Trzeba było powiedzieć, że lubisz wiązanie. Też bym coś wymyślił – powiedział z chamskim uśmieszkiem.


   - Zamknij się – powtórzyłam, mocno zaciskając pasek i posadziłam Bruna na kanapie. – Możemy jechać.
   Mateusz ruszył, a ja podeszłam do skulonej między szafą a kanapą Hani. Dziewczynka była przerażona i mocno obejmowała zakrwawionego Znajdę. Pies miał cały czerwony pysk, który co chwilę oblizywał. Ukucnęłam przed nimi i ostrożnie wyswobodziłam sierść Znajdy z pięści małej. Zwierzę wydawało się być mi za to wdzięczne, bo zamerdało ogonem i trąciło łbem moją rękę.
   - Spisałeś się, bohaterze – powiedziałam, tarmosząc futro psa.
   - Usłyszeli mnie – powiedziała cicho Hania. – Miałam być cicho, ale trąciłam pudełko z butami i ono spadło. Ten gruby otworzył szafę i Znajda się na niego rzucił. Ja nie chciałam…
   - Nic się nie stało – odgarnęłam z twarzy dziewczynki kilka luźnych kosmyków. Ta wtedy przytuliła się do mnie, a ja poczułam, jak cała drży.
   - Jak uroczo – prychnął Bruno.
   - Zamknij się, bo cię zaknebluję – ostrzegłam go.
   Gdy Hania wraz ze Znajdą zamknęli się w pokoju, a ja upewniłam się, że Bruno nic nie zrobi, poszłam na przód kampera i usiadłam na miejscu obok Mateusza. Mężczyzna prowadził w wyraźnym zdenerwowaniu.
   - Co z nim zrobimy? – zapytał. – Tamci być może już za nami jadą.
   - Mamy przewagę – odparłam. – Zostawimy go po drodze i niech sobie radzi.
   Minęliśmy ostatnie budynki i wjechaliśmy na drogę, z obu stron otoczoną przez pola. Po chwili pojawiły się też lasy, a na niebie przed nami zarysował się szkielet wieży radiowej.
   - Nie lepiej go zabić? – nieśmiało zaproponował Mateusz, oglądając się za siebie.
   Bruno siedział rozłożony na kanapie i gdy zauważył, że na niego patrzymy, posłał nam jeden ze swoich uśmieszków.
   - Chcesz to zrobić? – zapytałam, podtrzymując spojrzenie rozbawionych, brązowych oczu.
   - Tak – odparł szybko mężczyzna, po czym dodał mniej pewnie – ale nie sądzę, bym był do tego zdolny. To może być szumowina najgorszego rodzaju, ale wciąż jest człowiekiem.
   Zabijaj, lub giń – pomyślałam. Te słowa po raz pierwszy zabrzmiały dla mnie jak dodatkowe obciążenie.
   Nie pamiętałam już, ilu ludzi zabiłam, ale na pewno zbyt wielu. Więcej, niż bym chciała i czułam, że kiedyś ten ciężar mnie przytłoczy. To, co działo się ze mną w ostatnim czasie było ostrzeżeniem. A ja nie mogłam się załamywać – jeszcze nie teraz.
   - Zatrzymaj się tu – powiedziałam, gdy przejeżdżaliśmy obok wieży radiowej.
   - Saszo…
   Wstałam z miejsca, ignorując Mateusza i chwyciłam Bruna za ramię.
   - Koniec przejażdżki? – zdziwił się Bruno, gdy wypchnęłam go na zewnątrz.
   Nim wyszłam, obejrzałam się na Mateusza. Jego wzrok mówił jasno, co mam zrobić.
   Tak trzeba – pomyślałam, biorąc do ręki strzelbę mężczyzny.
   Na zewnątrz odetchnęłam przyjemnie chłodnym powietrzem, który wypełnił moje płuca lodowymi igiełkami. Zima już nadeszła, choć nie wszędzie była widoczna. Na tym pustkowie jej oznakami były nieliczne, zamarznięte kałuże, pokryte szronem pola oraz łyse drzewa.
   Spojrzałam na szczyt wieży radiowej i zmrużyłam oczy przed wyłaniającym się zza chmur słońcem. Te zaraz zniknęło, ale nawet gdy się pojawiało, nie dawało ciepła.
   - Idź – trąciłam Bruna lufą, popychając go do przodu. Nie chciałam tego robić na pustej drodze, tuż obok kampera.
   - Sasza, to twoje imię, czy ksywka? – zapytał, gdy przedzieraliśmy się przez sztywną trawę, kierując się za płot ogradzający wieżę.
   - I to, i to – odparłam oglądając się za siebie. W oknie kampera mignęła mi twarz Mateusza.
   - Wiesz, tobie może to byłoby obojętne, ale chcę wiedzieć, jak nazywa się osoba, która mnie zabiła. Ktokolwiek jest po tej drugiej stronie, może będzie chciał wiedzieć, kto im przysłał takiego skurwiela, jak ja. Mogą być zdziwieni, że zrobiła to dziewczyna.
   Zatrzymałam się w miejscu, z którego nie widać było kampera. Obok wieży radiowej stała murowana budka, która ukrywała nas przed widokiem z drogi.  
   - Oszczędź mi tylko tego: „chcesz coś powiedzieć przed śmiercią?”. To strasznie oklepane.
   - Nigdy się nie zamykasz? – sprawdziłam naboje w strzelbie i zamknęłam ją z trzaskiem.
   - Wolisz upierdliwe gadanie, czy krępującą ciszę?
   Podniosłam strzelbę i wymierzyłam w pierś Bruna. Trzymałam palec na spuście, ale nie potrafiłam się zmusić, by go nacisnąć.


   On na to zasługuje – próbowałam się przekonać. – To tylko kolejna osoba. Jego śmierć i tak już nic nie zmieni.
   Im bardziej tak sobie wmawiałam, tym mniej w to wierzyłam. Prawda była taka, że byłam na skraju przepaści, a od upadku dzielił mnie tylko krok. To mógł być on, lub nie. Nie wiedziałam, co mnie złamie i to było najgorsze.
   Dotychczas zabijałam, bo musiałam – w samoobronie bądź dla bezpieczeństwa moich ludzi. Tym razem to miało być coś innego – wykonanie wyroku. A ja nie byłam katem.
   Syknęłam do siebie i opuściłam broń. Byłam wściekła na siebie za to, co się ze mną działo. Ta słabość mogła ściągnąć na mnie kłopoty.
   - Ilu zabiłaś? – zapytał Bruno, chyba po raz pierwszy nie uśmiechając się złośliwie. Jednak potrafił być poważny.
   - Zbyt wielu – odparłam. – A ty?
   - Przestałem liczyć. To zmusza do pamiętania o nich, a to prowadzi do obłędu.
   Mroźny wiatr zawiał, rozwiewając poły mojej kurtki. W tamtej chwili dziękowałam za to zimno, które ochłodziło krążącą mi w żyłach krew.
   - Jeśli ludzie będą dla ciebie postaciami bez twarzy, nie będziesz musiała ich później widywać.
   - Postacie bez twarzy – powtórzyłam i parsknęłam. – Poeta z ciebie. Co zrobisz, jeśli cię nie zabiję?
   - Na początek na pewno uwolnię ręce, nim całkowicie stracę czucie w dłoniach, a potem pewnie zaczekam, aż moi po mnie przyjadą.
   - A później?
   Bruno wzruszył ramionami i pewnie gdyby nie to, że nie mógł, rozłożyłby ręce.
   - Kto wie, czy będzie jakieś później?
   Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
   - Cholerna racja – powiedziałam i uniosłam ponownie strzelbę. Tym razem nie wahałam się pociągnąć za spust. Kula świsnęła tuż obok głowy Bruna, a ten upadł na ziemię z przerażeniem na twarzy. Ten widok mnie usatysfakcjonował.
   - Lepiej nie zmarnuj tej szansy – powiedziałam i odwróciłam się, by ruszyć do kampera. Wtedy jeszcze usłyszałam za sobą głos.
   - Wiesz, że się jeszcze spotkamy?
   Przystanęłam i obejrzałam się na Bruna.
   - Mam nadzieję, że nie – powiedziałam.

2
   Do Błoni dotarliśmy przed zmierzchem.
   Jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszyłam się na widok chłodnych murów i strzelistych wież. Czułam się, jakbym opuściła klasztor wiele tygodni temu, a nie zaledwie kilka dni wcześniej. Teraz wróciłam, z nowymi ludźmi, jako nowa osoba, z poczuciem, że to jest moje miejsce. Mój dom.
   Mateusz zatrzymał kampera kilka metrów przed bramą. Wyszłam z niego pierwsza, machając do pełniącego wartę strażnika. Okazał się być nim Edward.
   Mężczyzna zadziwiająco szybko znalazł się na ziemi i otworzył bramę z pomocą Jarka.
   - Jednak żyjesz – powiedział starszy z mężczyzn, obejmując mnie na powitanie.
   - A myślałeś, że jest inaczej? – udałam oburzenie.
   - Nie wiedzieliśmy w sumie, co mamy myśleć – odparł Jarek, drapiąc się po karku. – Minęło wiele dni, odkąd ty, Rob z Maxem i resztą wyjechali. Zaczęliśmy się zastanawiać…
   - Chwila – powstrzymałam go uniesieniem ręki. – Rob i reszta nie wrócili?
   Mężczyźni spojrzeli na siebie zakłopotani. Mnie za to ogarnęła złość.
   - Szukaliście ich? – zapytałam.
   Mina Jarka była jasną odpowiedzią.
   Zdusiłam w sobie chęć opieprzenia obu mężczyzn za ich bezczynność. Minęło już kilka dni. Ja zdołałam wrócić, choć byłam sama, a fakt, że czteroosobowa grupa dorosłych mężczyzn zaginęła nie wróżył zbyt dobrze.
   - Dobra – ścisnęłam kciukiem i palcem wskazującym grzbiet swojego nosa. – Jarek, sprowadź ludzi, którzy potrafią dobrze strzelać. Edek, przygotuj auta.
   - Chcesz jechać do Żagania? – zdziwił się Edward. – Dopiero wróciłaś. I już prawie noc.
   - Wystarczająco sporo czasu zmarnowaliśmy – powiedziałam ostro. – Nie będę siedzieć bezczynnie, podczas gdy z nimi nie wiadomo co się dzieje. Jedziemy dzisiaj.
   Mężczyźni wiedzieli, że nie ma co już dyskutować i rozeszli się, by wypełnić swoje zadania. Ja w tym czasie wróciłam do Mateusza oraz Hani, którzy stali zagubieni i niepewni przy kamperze.
   - Mamy tu małe kłopoty – powiedziałam do mężczyzny. – Powiem Łucji, żeby się wami zajęła.
   - Dokąd jedziesz? – zapytała Hania, wyprzedzając z tym pytaniem swojego dziadka.
   Uśmiechnęłam się uspokajająco do dziewczynki i ukucnęłam przed nią.
   - Muszę pomóc moim przyjaciołom – wytłumaczyłam jej krótko. Nie byłam pewna, czy dziesięciolatka zrozumie niebezpieczeństwa oraz podłość tego świata.
   - Będziesz ich ratować? Jak superbohaterka?
   - Chyba tak – roześmiałam się słysząc takie określenie. Nie powiedziałabym o sobie w ten sposób. Do superbohatera było mi raczej daleko. – Uratuję ich i wrócę. A ty zajmij się Znajdą przez ten czas. Umowa?
   Hania z zapałem pokiwała głową i wyciągnęła do mnie swój mały palec, o który zahaczyłam.
   - Umowa – powiedziała.

3
   Było nas ośmioro. Jarek ściągnął wszystkich, na obecności których najbardziej mi zależało, czyli Marek, Jurek i dwóch ich kumpli, a także dwie osoby z grupy, z którą przybył Rob. Jednym z nich był sporych rozmiarów facet, który z ledwością mieścił się na niskim siedzeniu w ciężarówce, a drugim był brodaty i długowłosy mężczyzna. Edek też chciał się zabrać, ale nie mogłam na to pozwolić. Wtedy klasztor pozostałby bez opieki żadnej z osób, którym ufałam.
   - Pilnuj, by Stefan nie zaczął się rządzić – powiedziałam przed odjazdem.
   - A ty pilnuj, żeby nikt nie zginął – odparł mężczyzna, kładąc mi dłoń na ramieniu. – I sprowadź resztę.
   - Zrobię to – zapewniłam go i wsiadłam do ciężarówki.
   Droga ciągnęła nam się w milczeniu. W kabinie siedział Jarek wraz z Markiem, a my gnieździliśmy się na niewygodnych ławkach ustawionych na przyczepie.
   Chyba nigdy nie odpocznę – pomyślałam przecierając oczy i wyciągając nogi. Ledwie co wróciłam z jednej wyprawy, a już ruszałam na drugą. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że musiałam to zrobić. Sama wysłałam tą grupę do Żagania i poniekąd czułam się za nich odpowiedzialna. Musiałam jechać tam i przekonać się, co się stało. Byłam pewna, że oni zrobiliby dla mnie to samo.
   - Dojeżdżamy do Żagania – dotarł do nas stłumiony głos z szoferki. Był on jak znak do gotowości.
   Wszyscy chwyciliśmy swoje bronie, czekając na zatrzymanie się ciężarówki. Jednak zanim to się stało, między połami plandeki zobaczyłam ogniki oraz dotarły mnie odgłosy wystrzałów.
   - Stój! – zawołałam, odsuwając materiał na bok.
   Wyskoczyłam nim ciężarówka zdążyła całkowicie się zatrzymać. Znajdowaliśmy się na pustej drodze, z obu stron otoczonej przez liche choinki. Dokładnie pod nami znajdowała kolejna droga, która prowadziła do jakiś zabudowań. Mimo ciemności dostrzegłam spory budynek oraz otaczające go ogrodzenie. Był to jakiś zakład przemysłowy i to stamtąd padały strzały i co chwilę pojawiały się światła.
   Miałam przeczucie, że to właśnie tam znajdziemy naszych.
   - Saszo? – pytanie w głosie Jarka było wyraźne.
   Zagryzłam policzek i zacisnęłam dłoń na karabinie.
   Postacie bez twarzy – powtórzyłam w myślach.
   Skinęłam w stronę budynku i pierwsza zaczęłam schodzić po stromym wzniesieniu na dół. Reszta podążyła za mną.
   Cokolwiek tam się teraz działo, musieliśmy wkroczyć, nie bacząc na konsekwencje.

2 komentarze:

  1. Chyba Bruno będzie nową pustacią w The Last Days, która wiele zamiesza ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chcę wiele zdradzać, ale Bruno jeszcze pojawi się w kolejnych rozdziałach ;)

      Usuń