Stado było
jeszcze daleko, ale atmosfera w klasztorze była taka, jakby trupy już
szturmowały bramę. Każdy był nerwowy i zdawało się, że widok byle truposza sprawi,
że chwyci za broń.
Ograniczona
ilość pistoletów, nie pozwalała obdzielić wszystkich, więc dostali ją tylko
najlepsi i najodpowiedzialniejsi strzelcy. Pozostali uczyli się walki tym, co
nadawało się do rozwalania czaszek zombie. Tak więc w ruch poszły noże, pałki,
a także zaostrzone na końcach kije. Wszyscy musieli być gotowi na spotkanie ze
stadem. I Wiksą. Ten na razie nie dawał znaku życia, ale miałem nieprzyjemne
przeczucie, że niedługo to może się zmienić.
Żałowałem, że
nie było z nami Saszy. W tamtej chwili jej brak odczuwałem najmocniej. Ona
zawsze wiedziała, co robić. Ja ciągle się wahałem między tym, co właściwe, a co
konieczne. Te dwie kwestie czasem nie pozwalały mi podjąć najlepszej decyzji.
– Trzymaj kij
mocniej! Musisz to zrobić mocno! Zdecydowanie! Nie tak! Uważaj! Jeszcze raz!
Komendy
wykrzykiwane przez Librę niosły się po okolicy i zacząłem się obawiać, że ściągną
kolejne truposze z okolicy. Potem jednak uświadomiłem sobie, że to może i
lepiej. W końcu sześcioosobowa grupka musiała się w końcu jakoś przyuczyć do
walki z wrogiem twarzą w twarz.
Zombie, którego
miałem przed sobą, był niegdyś mężczyzną z długą, gęstą brodą, ale za to kompletnie
łysym. Miał tylko jedno oko, bo w drugim tkwił częściowo zatopiony widelec.
Truposz miał na sobą podartą na strzępy koszulkę, spod której wyłaniało się
mnóstwo ran po ugryzieniach – niektóre odsłaniały kości żeber.
Chwyciłem
ożywieńca za brodę i szarpnąłem za nią w dół, odsłaniając potylicę. Wbiłem nóż
w cienką kość, przebijając się do mózgu. Trzask oraz mlaśnięcie oznaczało dla
zombie koniec jego tułaczki.
– Kurwa mać! –
syknęła Libra, gdy bezwładne ciało dopiero co uśmierconego truposza upadło jej
prosto pod nogi.
– Sorki –
powiedziałem, cofając się o krok. Dziewczyna zrobiła to samo i przez chwilę wspólnie
obserwowaliśmy walczącą grupkę oraz ubezpieczających ich Maksa, Hindusa i
Oskara. Gdyby nie oni, nasi młodzi adepci mieli by niemałe kłopoty.
– Dopiero się
uczą, Rob – odezwała się Libra, jakby czytała w moich myślach.
– Lepiej późno
niż wcale? – Spojrzałem na nią, wysoko unosząc brwi.
– Nie. To, że
tak późno zaczęli się przygotowywać, może ich zabić. – Uniosła swój toporek i
strzepnęła z niego krew oraz kawałki tkanek. – Teraz może pożyją dzień dłużej.
Może.
Zacisnąłem usta,
znów patrząc na trójkę zombie, zmierzających na szóstkę przerażonych,
zagubionych ludzi. Wśród nich był Olgierd i musiałem przyznać, że obserwowanie
go w walce było dla mnie niezmiernie satysfakcjonujące. To, jak odsuwał się na
bok, chcąc uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z truposzami, podsuwało mi na myśl
bojowniczego kundla, który dopiero co szczekał na wszystko i wszystkich, ale
chował się za czym popadnie, gdy tylko ktoś podniósł na niego rękę.
Nie byliśmy w
Błoniach tylko po to, by szkolić ludzi. Od ostatnich trzech dni przyjeżdżaliśmy
do miasteczka, by ustawić na prowadzących do niego drogach auta. Chcieliśmy
jakoś uratować klasztor, w razie gdyby nasz plan się nie powiódł. Takie zapory
pewnie nie powstrzymałyby nadciągającego stada, ale mogły znacznie ograniczyć ilość
tych osobników, które mogłyby się przedrzeć. Potrzebowaliśmy choć cienia
szansy, że uda nam się uratować nasz dom.
– Nie dajcie się
przyprzeć do ściany! – zawołałem widząc, jak grupa posuwa się coraz bliżej muru
budynku. Trójka niezbyt silnych zombie była dla nich najwidoczniej zbyt dużym
wyzwaniem.
Już miałem dać
znać pozostałym, że pora zakończyć tą farsę, nim komuś stanie się krzywda, gdy
na przód wystąpiła Ruta.
Dziewczyna kijem
uderzyła na odlew truposza w głowę, a gdy ta odskoczyła w tył, wbiła zaostrzony
koniec w odsłonięte podgardle ożywieńca. Zrobiła to tak sprawnie i szybko, że
wzbudziła tym mój podziw.
– Ruta świetnie
sobie radzi – powiedziałem.
– Yhm. Żebyś się
nie zakochał – kwaśno skwitowała Libra, jednocześnie znacząco się uśmiechając.
Pokręciłem głową, przewracając oczami.
Ostatnie
wydarzenia dobitnie pokazały mi, że nie mam szczęścia do kobiet. Najpierw Edyta
wykiwała Saszę oraz mnie, zabierając nam samochód i prawie przy tym skazując na
śmierć, a potem Lena okazała się być zdrajczynią, która wykorzystała mnie do
osiągnięcia własnych celów. Nie w głowie już mi były kolejne związki. Teraz musiałem
skupić się na klasztorze.
– Koniec na
dzisiaj! – obwieściłem sześciu nowicjuszom. Ci dyszeli ciężko, próbując zetrzeć
z siebie krew zombie i odsunąć od leżących pod ich nogami ciał. – Zbierzcie się
do ciężarówki. Wracamy do klasztoru.
– Poczekaj
chwilę, Rob. – Hindus podszedł do mnie i zniżył głos. – Ulicę stąd jest sklep
ogrodniczy.
– Łopat i grabi
mamy w bród – powiedziałem trochę zdziwiony pomysłem bruneta.
– Nie o to mi
chodzi. – Spojrzał na mnie zirytowany. – Nasiona. Potrzebujemy nasion, jeśli
chcemy zacząć uprawiać ziemię.
Mówiąc prawdę,
ogródek był ostatnim, o czym wtedy myślałem. Zbliżające się stado, żałoba po
Saszy, wciąż ciężka sytuacja z chorymi i czający się gdzieś tam Wiksa
całkowicie skupiały moją uwagę. Ale musiałem zacząć myśleć też o przyszłości.
Przeżyliśmy zimę dzięki zapasom, ale kolejne miesiące – ba! – nawet dni
zmniejszały je. Wiosna mogła okazać się dla nas jeszcze gorsza, niż ostatnie
tygodnie.
– To dobry
pomysł. Nie pomyślałem o tym. Dobra robota. – Poklepałem przyjaciela po
plecach.
Powiedziałem
reszcie o małej zmianie planów, na co każdy przystanął. Każdy oprócz Maksa.
Nie trudno było
się domyślić, dlaczego w ostatnim czasie był oderwany od rzeczywistości,
przestał się angażować w sprawy klasztoru, a to, że zgodził się na przyjazd do
Błoni, było prawie cudem. Przyjaźnił się z Saszą, a jej strata wyraźnie go
podłamała. Od początku łączyła ich silna więź. Być może nawet silniejsza, niż
nasza.
Nie pogodziłem
się z jej śmiercią, ale przyjąłem ją do świadomości. Minęło pięć dni. Jeśli w
tym czasie nie wróciła, oznaczać to mogło, że nie mogła. A tego powody mogły
być różne. W tym śmierć mojej siostry. Paskudna, ale realna opcja.
– Chodźcie tutaj
wszyscy – powiedziałem do grupy dziesięciu osób. Wszyscy zbliżyli się
zainteresowani.
– Nie wrócimy
jeszcze do klasztoru – oświadczyłem, na co rozległo się parę westchnień i jęków
niezadowolenia. – Wiem, że jesteście zmęczeni, ale to ważne. Niedługo w obozie
zaczniemy przygotowywać ogród i potrzebujemy nasion. Skoro już tu jesteśmy, to odwiedzimy
sklep ogrodniczy.
– Niedługo
zajdzie słońce – zauważyła Samanta, biorąc Rutę pod ramię. Dziewczyny zaprzyjaźniły
się w ostatnim czasie.
– Mamy jeszcze
parę godzin – odparłem.
– A broń? Mamy
używać tylko tego? – Mężczyzna w wieku Maksa, nazywany Kretem pomachał swoim
łomem.
– Nic innego nie
będzie nam potrzebne. Nie sądzę, by w okolicy były jakieś większe grupy zombie,
a jeśli tak, to używanie pistoletów tym bardziej będzie ściśle verboten. Nie możemy zwracać na siebie
uwagi, rozumiecie?
Cztery głowy
nowicjuszy pokiwały mi ze zrozumieniem. Jedynie Olgierd i Zyga stali z boku,
patrząc na mnie z niechęcią oraz wyraźną drwiną na twarzach.
– Coś nie tak? –
zwróciłem się do nich. Pozostali również odwrócili się do mężczyzn. – Macie
inne zdanie?
Zyga i Olgierd
spojrzeli na siebie. Miny im zrzedły. Wiedziałem, że się mi nie postawią. Dużo
gadali, ale nigdy w twarz, chociaż od śmierci Saszy stawali się coraz bardziej
zuchwali.
Dochodziły mnie
słuchy o ich próbach podburzania mieszkańców klasztoru. Co prawda były one
nieudane, ale sam fakt pojawienia się takich wieści sprawiał, że wszystko się
we mnie gotowało. Wkładaliśmy dużo pracy w to, by nasz obóz jakoś funkcjonował
i nie zamierzałem wszystkiego stracić przez dwóch dupków.
– Dużo gadacie,
jak na gości, którzy walczą gorzej niż dziewczyny – powiedziałem, czym
wywołałem wśród reszty grupy rozbawienie.
Olgierd
zaczerwienił się, a Zyga nabrał powietrza w płuca, po czym wymamrotał coś pod
nosem.
– Co
powiedziałeś? – zwróciłem się do niego.
– Żebyś się
pierdolił – warknął ten.
Nie miałem
pojęcia na czym polegał problem tej dwójki. Może chodziło o to, że uwłaczał im
fakt, że przewodziły osoby spokojnie mogące być ich dziećmi, bądź też po prostu
byli chujami. W to nie zamierzałem się zagłębiać. Zależało mi tylko na tym, by
utrzymać spokój.
– Chcesz
udowodnić, że jesteś coś wart? – zapytałem, zbliżając się do niego.
Przewyższałem mężczyznę o kilka centymetrów, ale tą małą różnicę wzrostu
odczuwałem bardzo wyraźnie. – W porządku. Pójdziesz w naszej grupie i pomożesz
nam patrolować okolicę. Pokażesz, że nadajesz się do czegokolwiek.
Rozdzielenie
dwójki tych dupków nie było trwałym rozwiązaniem, ale na tamtą chwilę mi to
starczyło.
Podzieliliśmy się
na dwie grupy. Pierwsza, w której skład wchodził Hindus, Libra, Olgierd i
Samanta, miała zająć się przeszukaniem sklepu. Druga za to, czyli Max, Ruta,
Oskar, Zyga, Siwy, Kret i ja, mieliśmy patrolować okolicę, by uniknąć
niespodzianki w postaci jakiejś większej grupy zombie.
Niezbyt
pamiętałem wygląd Błoni sprzed epidemii, ale nietrudno było sobie wyobrazić
stan owego miasteczka z dawnych czasów. Spora jego część zachowała się w niemal
niezmienionym stanie, a liczba porzuconych aut, trupów – zarówno tych
poruszających się, jak i nieszkodliwych – była stosunkowo mała. Nie wiedziałem,
czemu to zawdzięczać. Szybkiej ewakuacji mieszkańców czy też może jakiejś sile
wyższej?
– Pieprzyć
domysły – mruknąłem do siebie.
– Co? – Idący
obok Max spojrzał na mnie, marszcząc brwi.
– Nic. Spokojnie
tutaj – szybko zmieniłem temat. – Uwiniemy się raz dwa i wracamy do domu.
Dostrzegłem
grymas na twarzy przyjaciela i od razu wydał mi się on niepokojący.
– Coś nie tak?
Max zatrzymał
się, więc ja zrobiłem to samo.
Staliśmy przed
rozerwaną barierką, mającą chronić przejeżdżające samochody przed zjechaniem z
kilkumetrowej górki, prosto w rosnące na dole drzewa. Jednemu tirowi nie udało
się przed tym uchronić. Pojazd leżał doszczętnie spalony pod nami, w otoczeniu
zwęglonych drzew i sczerniałej trawy.
– Gdy Adam
wyzdrowieje, a stado nie będzie wam już zagrażać – zaczął, patrząc przed siebie
– zabiorę go z klasztoru. Wyjedziemy.
Potrzebowałem
chwili, by przeanalizować te słowa i poradzić sobie z początkowym szokiem. Po
nim szybko nadeszła wściekłość. Max chciał nas zostawić.
– Chyba sobie
żartujesz! – syknąłem. Kątem oka dostrzegłem, jak Oskar, Zyga, Ruta i pozostali
zatrzymali się kawałek od nas. Zerknąłem na ich zainteresowane twarze,
spuszczając nieco z tonu. – Nie możesz tego zrobić.
– Muszę – odparł
spokojnie Max. – Nie mogę pozwolić, by Adam znów trafił do celi. I tak spędził
tam za dużo czasu.
– Nie bez
powodu.
– Całkowicie bez
powodu – syknął. – Wiedziałem, że nie działał z Wiksą, a mimo to pozwoliłem go
zamknąć. Człowieka, którego znałem od dziecka i którego traktowałem jak brata.
Przejechałem
dłonią po głowie, próbując pozbierać myśli. Żadne argumenty, mające pomóc mi w
odwiedzeniu Maksa od jego niedorzecznego pomysłu nie chciały mi przyjść do
głowy.
Nie trudno mi
było się domyślić co skłoniło mojego przyjaciela do podjęcia takiej decyzji. Od
zniknięcia Saszy stał się jakby bardziej wycofany. To pogłębiało się z każdym
kolejnym dniem. Zupełnie tak, jakby stracił nadzieję w cokolwiek.
– Nie możesz
wyjechać – powiedziałem ponownie. – Klasztor, to też twój dom.
– Zrozum, że od
jakiegoś czasu ten dom – spojrzał za siebie, na wzniesienie, na którym stał nasz
obóz – już nie jest moim domem.
– Od zniknięcia
Saszy?
– Tak.
Ta odpowiedź
mnie zaskoczyła. Chociaż już dawno zauważyłem, że Max wcale nie patrzy na moją
siostrę tylko jak na przyjaciółkę, to swoje opinie zostawiałem dla siebie. To
nie była moja sprawa. Wszystko się jednak zmieniło. Saszy nie było, a Max nie potrafił
sobie z tym poradzić. Może nawet bardziej, niż ja.
– Nie mieliśmy
pewności, Rob – powiedział, patrząc na mnie takim wzrokiem, że aż ścisnęło mnie
w gardle. – Ani ty, ani ja. Żadnego dowodu. Tylko tą pieprzoną kurtkę, którą
uznałeś za pewnik. Skreśliłeś ją, a ja razem z tobą. Oboje ją zostawiliśmy.
Na myśl o Saszy
poczułem rosnącą w gardle gulę. Musiałem kilkukrotnie zamrugać powiekami, by
pozbyć się napływających do oczu łez. Zajmując się wszystkim, co wpadało mi w
ręce, nie myślałem o siostrze. Jednak słowa Maksa sprawiły, że zacząłem się
bać. Jeśli Sasza nie zginęła, to zostawiliśmy ją samą sobie, prawdopodobnie na
śmierć. Ta myśl wżerała się w moje sumienie jak szczur, kąsając i wywołując
poczucie winy oraz złość na samego siebie.
To ja nalegałem,
by wrócić do klasztoru, kierując się tylko zakrwawioną kurtką, którą wziąłem za
dowód najgorszego. A co jeśli tak nie było? Jeśli Sasza nie zginęła tam, a
przynajmniej nie tamtego dnia? Do końca życia mieliśmy już zastanawiać się, czy
ją zostawiliśmy? Trwać w tej przeklętej niepewności?
– Nigdy jej nie
skreśliłem – powiedziałem tak pewnie, jak tylko potrafiłem. – Nie wiem, czy
dobrze zrobiliśmy. Czy rzeczywiście zaprzepaściliśmy jej szanse na przeżycie,
ale wiem, że moja siostra się nigdy nie poddaje. Jeśli żyje, jeśli jej się
udało, to wróci. Sasza zawsze wraca.
– Próbujesz uspokoić
moje sumienie, czy swoje?
Chciałem dać mu
w twarz. Naprawdę miałem na to ochotę i niewiele brakowało, bym to zrobił.
Powstrzymał mnie jednak niesiony wiatrem smród. Tego fetoru nie można było
pomylić z niczym innym.
Uniosłem rękę,
alarmując tym pozostałych.
– Zombie? –
zapytała Ruta szeptem.
– Nie wiem –
odparłem równie cicho. – Być może.
Ledwie się
obróciłem, szukając zagrożenia, a z bocznej uliczki wyszła kilkuosobowa grupka
zombie – a przynajmniej tak nam się na początku wydawało. Już sekundę później
okazało się, że mamy do czynienia z niewielkim, aczkolwiek stadem.
– Kurwa! – Max i
ja przeklęliśmy w tym samym momencie, równocześnie dobywając broni. Jego topór ze świstem przeciął powietrze, a potem z trzaskiem
wbił się w czaszkę najbliższego zombie. Obok ożywieńca zaraz padł drugi trup,
którego załatwiłem wbiciem ostrza w podgardle.
– Półkole! –
zawołałem do kompanów. – Tak, jak ćwiczyliśmy!
Oskar sprawnie
przetrącał karki zbliżającym się truposzom, machając na lewo i prawo swoim
kijem do krykieta, a Ruta dobijała te, które padły na ziemię. Jedynie Zyga
trzymał się z dala od walki, stojąc niepewnie z nożem na wysokości brzucha.
Eliminowaliśmy
kolejne zombie, a których stopniowo zaczynało ubywać. Walcząc wspólnie, ramię w
ramię, chroniliśmy się nawzajem i załatwialiśmy kolejne truposze z zaskakującą
łatwością. Jednak by zachować bezpieczną odległość, musieliśmy się stopniowo
cofać. Przez to dotarliśmy niemal do krawędzi zbocza.
Obejrzałem się
przez ramię sprawdzając, ile miejsca nam pozostało, gdy kątem oka dostrzegłem
nagły ruch Zygi. Na mężczyznę szedł dość postawny ożywieniec, którego zamiast
załatwić, złapał i pchnął prosto na mnie. Zatoczyłem się do tyłu, chwytając
napastnika za przód bluzy. W twarz buchnął mi odór zgnilizny, a z gardła umarlaka
wydobył się warkot.
– Rob! Uważaj! –
usłyszałem krzyk Ruty.
Nim zdążyłem się
zorientować przed czym mnie ostrzegała, poczułem, jak grunt osuwa mi się spod
nóg. Razem z zombie zaczęliśmy staczać się po wzniesieniu. Czułem, jak truposz
próbuje mnie ugryźć. Kilka razy rozdarł mi kurtkę na piersi oraz ramionach.
Starałem się trzymać ożywieńca tak daleko, jak się tylko dało, ale nie było to
łatwe podczas gdy cały świat, łącznie z nami, wirował. Nagle uderzyłem mocno plecami
w ziemię, aż wypchnęło mi to powietrze z płuc. Zombie przycisnął mnie swoim
ciężarem, całkowicie unieruchamiając.
– Rob! –
krzyknął ktoś. Prawdopodobnie znów Ruta.
– Nie mogę
wycelować! – Rozpoznałem głos Maksa.
Zombie kłapał
zębami, jednocześnie machając rękoma przed moją twarzą. Trzymałem go na
wyprostowanych ramionach, ale z każdą sekundą moje mięśnie zaczynały słabnąć.
Wiedziałem, że jeśli szybko ktoś mi nie pomoże, truposz rozszarpie mi gardło.
Kątem oka dostrzegłem zbiegających z górki przyjaciół. Byli jednak wciąż za
daleko.
Złapałem
ożywieńca za szyję i zacisnąłem na nim palce z całej siły. Poczułem chłód jego
skóry oraz jej miękką, nieco galaretowatą strukturę, a potem, gdy przebiłem się
przez tkankę, również i zimną krew. Na zombie nie zrobiło to jednak wrażenia.
Jego machająca dłoń w końcu udzieliła mnie w twarz tak mocno, że aż na chwilę
mnie zaćmiło. To wystarczyło, bym stracił uwagę i puścił truposza. Ten od razu
padł na mnie, a jego ryk otrzeźwił mnie w sekundę. Już czułem zęby, zaciskające
się na mojej skórze, gdy nagle ciężar zniknął.
Max pojawił się
za plecami zombie, zaciskając ramię dookoła jego szyi. Warkot truposza
przemienił się w charczenie, ale wciąż machał rękoma w moją stronę, próbując
mnie dorwać. Jednak chwyt mojego przyjaciela był mocny. Ułamek sekundy później
obok niego pojawiła się Ruta z nożem w ręce. Dziewczyna aż po rękojeść wbiła
ostrze w oko ożywieńca.
– Nic ci nie
jest? – zapytał Max, chwytając moją rękę i stawiając mnie na nogi.
– Nie. Dzięki. –
Spojrzałem w górę. Zyga stał na szycie zbocza i patrzył na mnie z wyraźnym
niezadowoleniem.
Sukinsyn –
pomyślałem.
Weszliśmy z
powrotem na górę, gdzie przywitał nas fałszywie zaniepokojony głos mężczyzny.
– Wszyscy cali? –
Oparł ręce na biodrach, wypinając pierś.
– Jak widać –
powiedziałem, zatrzymując się naprzeciw mężczyzny. – A ty?
Zyga rozłożył
ręce, pokazując swój nienaganny stan. W porównaniu z nim, ja – brudny, zakrwawiony
i pokryty różnymi innymi obrzydlistwami – wyglądałem paskudnie.
– Cały i…
Uderzyłem Zygę w
twarz z taką siłą, że on zatoczył się do tyłu, a ja poczułem silny ból w
pięści. Syknąłem, strzepując dłonią i kilkukrotnie ją zaciskając.
– Co ty, kurwa,
chciałeś zrobić? Zabić mnie? – warknąłem, potrząsając mężczyzną.
– Rob…– Oskar
położył mi dłoń do ramieniu, jakby chciał powstrzymać mnie przed zrobieniem
czegoś głupiego. Ale niepotrzebnie. Nie zamierzałem nic robić.
Pchnąłem Zygę,
aż ten się zatoczył i rozmasowałem dłoń. Napotkałem pełne dezaprobaty
spojrzenie Maksa. Szybko więc odwróciłem wzrok.
– To było stado?
– zapytał Kret, patrząc przestraszony na zombie.
– Za mało ich
było na stado – odparł Oskar. – To chyba mieszkańcy miasta.
– Najpewniej –
powiedziałem. – Wracajmy do reszty.
Ruszyliśmy przez
leżące ciała w stronę sklepu ogrodniczego, gdzie czekali nasi. Czułem ulgę, że
to już koniec wypadu. Chociaż starałem się tego nie okazywać, to byłem
zmęczony. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.
– W porządku? –
zagaiła Ruta, pojawiając się obok mnie.
– Jasne. A u
ciebie?
– Szczerze?
Gównianie. – Uśmiechnęła się. – Przeraża mnie, że zbliża się to ogromne stado i
jeszcze Wiksa… – Spojrzała na mnie. – Ty też się boisz.
Czyiś krzyk
przeciął powietrze. Chwyciłem za broń, odwracając się.
Zombie, którego
cios w głowę nie do końca zabił, podniósł się nagle i złapał Zygę za nogę,
wgryzając się w nią. Wrzask mężczyzny przybrał na sile. Ruszyliśmy mu na pomoc.
Pierwszy przybył
Kret. Złapał truposza za kark, manewrując nożem tak, by wbić go w głowę zombie.
Ostrze jednak parę razy ześlizgnęło się po czaszce, jedynie przecinając skórę.
W końcu udało mu się oderwać ożywieńca od Zygi, ale wtedy potknął się o inne
ciało i upadł. Truposz wgryzł się w jego policzek.
– Nie! –
krzyknąłem, kopniakiem zwalając zombie z Kreta. Truposz upadł na bok, a wtedy
zajął się nim Oskar.
Klęknąłem przy
Krecie, którego okulary zwisały przekrzywione, nie mając oparcia. Zombie
odgryzł mu nos, a także spory kawałek policzka. Krwi było mnóstwo.
– O Boże. O
Boże. O Boże – powtarzała w kółko Ruta, próbując jakoś zatamować krwawienie.
Jej bordowy szalik w parę chwil stał się czarny.
Zapanowało spore
zamieszanie. Kret krzyczał i dusił się własną krwią, z Zyga zawodził. Siwy oraz
Oskar trzymali go, obwiązując mu nogę kawałkiem jakiegoś materiału. Mieliśmy
dwóch rannych. Dwóch ugryzionych.
– Spokojnie!
Uspokój się! – wołał Oskar, trzymając Zygę. Ten był w takim szoku, że niewiele
do niego docierało.
– On się dławi!
Zróbcie coś! – krzyczała Ruta,
przewracając Kreta na bok.
Podniosłem się,
przez moment głuchy na wszystko, co działo się dookoła.
Wiedziałem, jak
przebiegała przemiana. Ugryziony najpierw dostawał wysokiej gorączki, z którą
żadne lekarstwa nie mogły sobie poradzić. Potem pojawiały się gwałtowne i
niekontrolowane skurcze ciała, po których serce nagle stawało. Chory umierał, a
potem budził się jako żądny mięsa żywy trup. Cały ten proces różnił się u
poszczególnych osób. U niektórych trwał on zaledwie kilka minut, a u innych
nawet parę godzin. Na to nie było reguły, jednak koniec był taki sam dla
wszystkich. Bez wyjątków.
Nawet nie
zauważyłem, kiedy położyłem dłoń na kolbie pistoletu. O tym zdałem sobie
sprawę, gdy zobaczyłem wzrok Maksa. Ten, ledwie widocznie, skinął mi głową.
– Rob? – Ruta
patrzyła na mnie zaskoczona i trochę przerażona.
– Przykro mi –
powiedziałem, wyciągając pistolet. – Tak trzeba.
– Co? Nie! –
Zyga chciał się podnieść, ale zaraz znów upadł. Krew przesiąkła przez całą jego
nogawkę. – Nic mi nie jest!
Obficie
spływający po jego czole pot, mówił co innego. Wirus działał bardzo szybko.
– Chcesz ich
zabić? – syknęła dziewczyna.
– Ruta…
– Nie! Tak nie
można! To ludzie i mają prawo…
Huk wystrzału
przeszył powietrze. Wszyscy obejrzeliśmy się na Zygę, który leżał na ziemi, w
rosnącej kałuży krwi. W głowie miał spory otwór, przez który widać było
zmasakrowany mózg, tonący w czerwieni. Na asfalt trysnęła ta szaro-czerwona
breja, wraz z kawałkami czaszki, do których wciąż przyczepione były włosy. Drugi
strzał nastąpił sekundę później i trafił Kreta w lewą skroń.
Max,
najspokojniej w świecie, schował pistolet z powrotem do kabury i spojrzał na
nas.
– Wracajmy,
zanim zjawi się ich tu jeszcze więcej – powiedział.
Nie wiedziałem
dlaczego ogarnęła mnie taka złość. Przecież jeszcze przed chwilą sam chciałem
zabić tą dwójkę. Skąd wzięła się więc ta wściekłość?
Przypomniałem
sobie to, jak wyglądał Max wtedy, gdy odrąbywał nogę temu chłopakowi, a potem,
bez cienia emocji, czy wahania, zabił go. Ja bym tak nie potrafił i byłem o tym
przekonany. Max, we wszystkim, co robił, był pewny. Mną nieustannie targały
wątpliwości.
Nie był złym
człowiekiem – co do tego miałem pewność. Jednak było w nim coś, co czasem mnie
przerażało. On był stworzony do życia w tym świecie. Nie chciałbym mieć w nim
wroga, a bez Saszy… Cóż. Bez niej to mogłoby być możliwe.
Przynajmniej do
tego miałem pewność.
Czy stado nie miało już przyjść do Błoni? O ile mnie pamięć nie myli w poprzednim rozdziale było powiedziane, że dotrze za 4 dni, a tu grupa Roba spokojnie chodzi sobie po mieście i nie licząc ustawienia samochodów na drogach nie przygotowała się w żaden sposób?
OdpowiedzUsuńTak, wiem - mój błąd. Tak to właśnie jest, gdy piszę spontanicznie, bez żadnego planu, albo w ostatniej chwili zmieniam koncepcję. Na potrzeby fabuły, pochód stada przedłużył się o kilka dni, co zostało już zmienione w poprzednim rozdziale ;)
UsuńBrawa za czujność! Pozdrawiam :)
Ehh i znowu Rob :D no nie trawie tej postaci. Mam nadzieję że nie zrobisz z Maxa wroga i że nie opuści klasztoru. Kiedy możemy spodziewać się perspektywy Saszy i jej powrotu?
OdpowiedzUsuńRob w tym momencie jest najważniejszą postacią i długo jeszcze będzie odgrywać znaczącą rolę (a przynajmniej w tym tomie). Jest teraz nieoficjalnym przywódcą klasztoru.
UsuńA co do Saszy - jej powrót jest na tą chwilę niepewny. Pewnie jak zauważyłeś - została uznana za zaginioną/zmarłą.