Witam wszystkich!
W poprzednim rozdziale, dowiedzieliście się kilku rzeczy o Wiksie i jego planach dotyczących klasztoru, a teraz pora na powrót do teraźniejszości i grupy, która wyruszyła z pokojową misją do Krosna Odrzańskiego. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła dotrzeć im bez żadnych problemów 😉
Zapraszam więc na rozdział pełen emocji, zombie i śmierci.
~~~
1
W zamyśleniu mierzwiłam szorstkie
futro na grzbiecie Znajdy, którego łeb leżał na moich kolanach. Pies co chwilę
wzdychał w zadowoleniu i patrzył na mnie z wyrzutem, gdy zaprzestawałam
pieszczot.
– Jesteś strasznie męczący –
mruknęłam, biorąc łeb zwierzęcia w obie ręce i patrząc w jego mądre, brązowe
oczy. – To chyba jest w genach każdego faceta. Niezależnie od gatunku.
Spojrzałam w lusterko wsteczne,
gdzie natrafiłam na wymowne spojrzenie Maxa. Posłałam mu kwaśny uśmiech i zaraz
odwróciłam wzrok.
Od momentu opuszczenia klasztoru,
w naszym aucie panowała cisza. Co prawda wymieniłam kilka zdań z Edwardem, ale
nawet na rozmowę z nim nie miałam ochoty. Dało się wyczuć napięte stosunki
między mną, Robem i Maxem. Cała nasza trójka reprezentowała inne zdanie na
spotkaniu Rady, a jedno miało drugiemu za złe za to, co powiedział. Gdyby nie
to, że potrzebowałam ich obu podczas tego wyjazdu, to w życiu nie chciałabym,
by jechali.
Jechaliśmy przez pokryte niezbyt
grubą warstwą śniegu drogę, którą z obu stron otaczał las. Biel puchu
kontrastowała z czernią pni i konarów wysokich świerków, od których aż się
roiło. Co chwilę zerkałam w boczne lusterko, by upewnić się, że czerwony
samochód reszty członków wypadu jedzie za nami. Nieraz się zdarzało, że
widziałam siedzącą za kierownicą Librę i znajdującego się obok Radka. Zabranie
mężczyzny było spontaniczną decyzją. Choć mało go znałam, to postanowiłam mu
zaufać, tym bardziej, że zdawał się być tego godny. Jarek zapewniał, że spisał
się podczas wypadu po generatory, więc mógł się nam przydać i teraz.
– Niebiescy, jesteście? – rozległ
się lekko trzeszczący głos Hindusa w krótkofalówce.
– Jesteśmy – potwierdził Rob,
podnosząc urządzenie do ust. – Co jest?
– Potrzebny jest chwilowy postój.
Więzień musi iść na stronę.
Rob obejrzał się na mnie, a ja
niechętnie skinęłam głową. Z jednej strony sama chętnie rozprostowałabym kości,
ale z drugiej, chciałam jak najszybciej dotrzeć do Krosna. Każdy postój wiązał
się z opóźnieniem, a ono było dla nas niewskazane. Przed zmrokiem musieliśmy
znaleźć jeszcze miejsce na nocleg, a znajdowaliśmy się pośrodku niczego.
– Stajemy – poinformował Hindusa
Rob, a Max zatrzymał samochód na środku drogi.
Pierwsza wyszłam na zewnątrz, wypuszczając
przy tym Znajdę. Zadowolony pies natychmiast podbiegł do najbliższego drzewa.
Z ulgą rozluźniłam zesztywniałe
już ramiona i odetchnęłam świeżym powietrzem. Nie było nawet aż tak zimno, a
niebo było pozbawione jakiejkolwiek chmury. Ten dzień mógłby być przyjemny,
gdyby nie okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy.
Spojrzałam na Macieja, którego
Hindus wyciągnął z auta. Ręce więźnia były związane sznurem, a na oczach miał
opaskę. Chcieliśmy jak najbardziej ograniczyć jego wiedzę o klasztorze oraz
jego położeniu. Nawet, jeśli i tak wszystko już wiedział.
– Pójdę z nim – oświadczył Hindus,
prowadząc Macieja w stronę lasu.
– Aż taki chętny jesteś oglądać
mojego wacka? – zakpił więzień. Zaskakujące było, jak szybko odzyskał pewność
siebie i poczucie humoru.
– Zamknij się – Hindus pchnął go
lekko w plecy i zaraz obaj zniknęli za drzewami.
Gdy tylko to się stało, Edward
rozłożył na masce naszego auta mapę, nad którą wszyscy się pochyliliśmy.
– Przed nami jest Radnica –
Starszy mężczyzna dotknął palcem niedużego kształtu na mapie. – To jedyna
miejscowość na naszej trasie i jeżeli chcemy zrobić postój, to tylko tam.
– Nie ma nic dalej? – zapytałam.
Chciałam pokonać tego dnia jak największy dystans, by potem mieć więcej czasu
na zaplanowanie dostania się do obozu Topora.
– Są małe wsie, ale musielibyśmy
zmienić trasę i dodać dość sporo kilometrów – odparł Edward, drapiąc się po
karku. – I na dodatek nie wiem, czy mielibyśmy gdzie tam przenocować. W Radnicy
jest kościół i myślę, że nadawałby się na chwilowy obóz.
– Moglibyśmy zaryzykować -
powiedziałam pokazując wyznaczone przez Edwarda miejscowości. – Jeżeli się
sprężymy, to może uda nam się dojechać tutaj.
Wieś o nazwie „Kamień”
zupełnie nic mi nie mówiła, ale znajdowała się dość blisko Krosna, więc
przejechanie jeszcze tych paru kilometrów mogłoby być warte zachodu. Jednak
wyglądało na to, że tylko ja popieram ten pomysł.
– Nie lepiej zatrzymać się w
tej całej Radnicy? – zapytała nieśmiało Libra. Po tym, jak mnie uderzyła, a ja
wcieliłam ją do Rady, nie była już tak wroga w stosunku do mnie.
– Nie – Spojrzałam na nią
groźnie. Sprzeciwianie się zawsze mnie irytowało. – Im mniejsza miejscowość,
tym mniej zombie i ludzi. Poza tym z Kamienia jest niedaleko do Krosna.
Szybciej dotarlibyśmy do obozu Topora i szybciej wrócili do domu.
– Pozbawione sensu i
lekkomyślne myślenie – stwierdził cierpko Max.
Drgnęłam, słysząc te słowa i
spojrzałam na mężczyznę, nie szczędząc mu przy tym wrogości. Zagryzłam policzek
tak mocno, że aż poczułam słaby, metaliczny posmak krwi. Tak samo musiałam
panować nad sobą podczas rady, gdy Max wstrzymał się od głosu. Nie wiedziałam,
czy zrobił to po to, by mnie rozzłościć, czy rzeczywiście postanowił odstąpić
od podejmowania takich decyzji, ale zawiódł mnie tym. Sądziłam, że mogę na
niego liczyć bez względu na wszystko. A teraz, gdy coraz częściej stawał
przeciwko mnie, traciłam do niego resztki zaufania.
– Naprawdę? – zapytałam, splatając
ręce na piersi.
– Za dwa kilometry możemy
dotrzeć do miejscowości, którą zna choć jedna osoba i gdzie możemy znaleźć
schronienie, a ty chcesz zaryzykować życie nas wszystkich i pojechać do
miejsca, o którym nikt z nas nic nie wie. To brak logicznego myślenia, czy po
prostu czysta głupota?
– To nie jest wycieczka, gdzie
możemy robić postoje co pięć minut – sprzeciwiłam się ostro. – Mamy wykonać
zadanie i wrócić do domu. Nic więcej.
– Skoro tak bardzo chcesz jak najszybciej wrócić do klasztoru, to po co
w ogóle go opuszczałaś? – Max oparł się obiema rękoma o maskę auta, miażdżąc
mnie spojrzeniem. – Nie będziemy ryzykować. Zatrzymamy się w Radnicy.
Pierwszy raz nie wiedziałam,
co mam powiedzieć. Nawet jeśli chciałabym się sprzeciwić decyzji Maxa, to nie
mogłam. To by nic nie zmieniło, a ja
nawet nie dostałabym poparcia. Jedyne, co mogłam zrobić, to zachować resztki
godności i się podporządkować.
– W porządku – powiedziałam,
wciąż mierząc Maxa wzrokiem. Pozostali obserwowali nasze słowne starcie i byli
wyraźnie zaskoczeni jego przebiegiem. – Zatrzymamy się w Radnicy.
Wróciłam do auta i przywołałam
Znajdę. Pies zajął swoje wcześniejsze miejsce, na siedzeniu między mną, a
Edwardem, i położył łeb na moich udach. Zamknęłam oczy, odchylając głowę i
zatapiając palce w sierści psa. Zaczęłam zastanawiać się, ile czasu minie,
zanim ten grunt, który osuwał mi się pod nogami, w końcu zniknie, a mnie
pochłonie otchłań. Przez ciągle towarzyszący mi stres, bezsenne noce, strach
przed utratą klasztoru i ludzi, stawałam się kłębkiem nerwów. Dlatego tak ostro
traktowałam ludzi, dlatego nie chciałam przebywać poza bezpiecznymi murami
dłużej, niż to konieczne, dlatego stawiałam uparcie na swoim. Oni tego nie
rozumieli, a ja im nie wyjaśniałam. Wolałam już, by widzieli we mnie upartego
lidera, niż przestraszoną dziewczynką.
Nie odpuszczę – powiedziałam
sobie, zaciskając mocno jedną pięść. – To
moja walka i nie odpuszczę.
Pozostali wrócili do aut.
Powoli wypuściłam powietrze z
ust, uśmiechnęłam się do Edwarda i znowu zaczęłam beztrosko głaskać Znajdę po
grzbiecie. Udawanie wychodziło mi coraz lepiej.
2
Kościół Najświętszej Marii
Panny Częstochowskiej wyglądał jak złożony z wielkich, betonowych kloców i
zupełnie nie przypominał budowli, znajdującej się na terenie klasztoru. Ta była
pozbawiona wyrazu, chłodna i kanciasta. Brakowało jej tego poczucia wyższości,
którą zazwyczaj posiadały inne świątynie. Jednak, mimo wszystko, wyglądało to
na solidne miejsce i nawet niski płotek, który otaczał teren kościoła, nie był
tu problemem. Duże, ciężkie drzwi dawały wystarczająco duże poczucie
bezpieczeństwa.
– Na trzy! – Rob mocniej
chwycił łom, którego koniec tkwił między drzwiami kościoła. Było to już drugie
podejście do otwarcia ich, co dawało spore rekomendacje drewnianym wrotom,
którym udało się oprzeć czterem rosłym mężczyzną. –Raz! Dwa! Trzy!
Rozległ się trzask, ale nie
pochodził on z zamka. Na ziemię spadł kawałek drewna, który oderwał łom.
– Niedługo zamiast drzwi
zostawią wyrwę w ścianie – mruknęła siedząca na masce samochodu Libra.
Nie mogłam nie przyznać jej
racji. Metody facetów często opierały się jedynie na sile mięśni, a nie na
myśleniu. Miałam nie interweniować, ale nie chciałam już patrzeć na to
bezsensowne męczenie się.
– Pomożesz mi? – zwróciłam się
do krótkowłosej dziewczyny. Brew z kolczykiem uniosła się.
– W czym?
Skinęłam głową w kierunku
bocznej ściany kościoła i ruszyłam pierwsza we wskazanym kierunku. Mężczyźni
przy drzwiach nawet nas nie zauważyli, a Agata pochłonięta była rozmową z
Edwardem, więc ominęły nas pytania oraz sprzeczanie się, czy to aby na pewno dobry
pomysł.
Stanęłam pod daszkiem,
znajdującym się nad drzwiami do jakiegoś pomieszczenia w kościele i zrobiłam z
dłoni „koszyczek”.
– Wejdź na górę. Zaraz mnie
wciągniesz – powiedziałam.
Nie bez powodu wzięłam właśnie
Librę. Była niska i chuda, ale miała dość sporo siły. O tym przekonałam się
boleśnie.
– Nie powiemy im? – zapytała,
stając na moich splecionych palcach. Napięłam mięśnie ramion, by utrzymać Librę
wystarczająco długo, by ta mogła wejść na daszek.
– Niech się trochę pomęczą –
odparłam przez zaciśnięte zęby, gdy musiałam wyżej unieść ręce. Odetchnęłam,
gdy ciężar znikł, a Libra znalazła się na górze. – Pomóż mi.
Czarnowłosa chwyciła moją
wyciągniętą rękę i pociągnęła w górę. Byłam cięższa od Libry, ale ta bez
większego problemu wciągnęła mnie do siebie. Naprawdę, nie wiedziałam, skąd ona
bierze tyle sił w tak małym ciele, ale w tamtym momencie byłam wdzięczna za
taką anomalię.
Jedno z kilkumetrowych okien z
witrażami znajdowało się dokładnie naprzeciw nas. Wyciągnęłam swój pistolet i
za pomocą kolby rozbiłam kolorowe szkiełka, robiąc przy tym trochę hałasu. Nie
mogło to nie zaalarmować reszty naszej grupy.
– Co wy wyprawiacie? – zapytał
Rob, który pojawił się jako pierwszy.
– Nie znasz powiedzenia: gdy
ktoś zamyka ci drzwi, wybij okno?
Spojrzałam na Librę marszcząc
brwi, pewna, że coś pokręciła, ale nie poprawiłam jej. Rękawem kurtki zrzuciłam
szkła z parapetu okna i zerknęłam do wnętrza kościoła. Oprócz typowo
kościelnego wystroju w postaci długich ław, ołtarza i mnóstwa religijnych
przedmiotów nie zobaczyłam nic podejrzanego.
– Otworzymy wam inne drzwi –
powiedziałam. – Pewnie gdzieś jest klucz od zakrystii.
– Uważajcie tam – przestrzegł
nas Hindus.
– Postaramy się nie działać
lekkomyślnie – odparłam i usiadłam na parapecie, zanim zobaczyłabym minę Maxa.
Od parapetu do podłogi
kościoła dzieliły mnie zaledwie dwa metry. Nie była to duża wysokość, ale
podczas skoku źle postawiłam nogę, przez co kostka wygięła mi się i poczułam
ostry ból.
– W porządku? – zapytała z
góry Libra.
– Źle stanęłam. Zaraz przejdzie
– odparłam krzywiąc się i rozmasowując bolące miejsce.
Głuchy huk świadczył o tym, że
Libra także znalazła się na ziemi.
– Zabite drzwi – Wskazała na
pozabijane deskami wrota, których nasi towarzysze nie zdołali otworzyć. –
Chodźmy sprawdzić, czy jest jakieś inne wejście.
Libra ruszyła w stronę
zakrystii. Ja jednak pozostałam na miejscu, patrząc na zabite drzwi. Ktoś
musiał przebywać w kościele, skoro tak zadbał o bezpieczeństwo. Ale gdzie ten „ktoś” teraz był?
Ta myśl pochłonęła mnie tak
bardzo, że nie zauważyłam wyłaniającej się z mroku postaci. Dopiero dobiegający
z bliska pomruk zaalarmował mnie. Odwróciłam się gwałtownie i szybko odskoczyłam
na bok, co uratowało mnie przed wyciągającymi się w moją stronę łapami. Postać
wpadła na ścianę, warcząc przy tym i szykując się do ponownego ataku. Sięgnęłam
po swój nóż, ale wtedy ktoś złapał mnie za ramiona od tyłu. Krzyknęłam, kątem
oka widząc kłapiące zęby bardzo blisko swojej twarzy. Z całej siły natarłam
plecami na ścianę, ale wcale nie uwolniłam się od napastnika.
– Schyl się! – Libra krzyknęła,
a ja wykonałam jej polecenie. Rozległ się huk wystrzału, po czym na kark
spłynęła mi chłodna maź, a truposz za mną zwiotczał.
Od razu, po odzyskaniu
wolności, wyciągnęłam nóż i zaatakowałam drugiego zombie. Był to ksiądz, ubrany
w sutannę, na nosie miał mocno przekrzywione okulary i prawie łysą, siwą głowę.
Wyciągnął obwiązaną bandażem rękę w moją stronę, ale zdołałam się uchylić, nim
zdążył mnie złapać. Libra chwyciła ożywieńca za ramiona, dając mi tym samym czyste
pole do ataku. Wbiłam nóż w podgardle truposza i przekręciłam ostrze, gdy te
znalazło się w mózgu.
– Cholera – Libra z niesmakiem
spojrzała na swoje dłonie, całe brudne od krwi. – Mało brakowało.
– Tak – powiedziałam, patrząc
na leżące na podłodze ciała. – Niewiele.
Spojrzałyśmy obie w kierunku
drzwi głównych, zza których znowu dochodziły łoskoty. Pewnie reszta,
zaalarmowana wystrzałem, chciała się dostać do środka.
– Otwórzmy im, zanim je
rozwalą – powiedziałam.
Ruszyłyśmy w kierunku drzwi,
gdy usłyszałam warczenie. Jego źródło nie znajdowało się jednak w pobliżu.
Dopiero po chwili zorientowałam się, że dochodzi ono z góry. Spojrzałam na
chór, który znajdował się nad naszymi głowami i zobaczyłam kolejnego zombie.
Truposz był niebezpiecznie przechylony przez barierkę i od upadku dzieliły go
sekundy.
– Uważaj! – Odepchnęłam Librę
i sama rzuciłam się na bok.
Wpadłam prosto na jedną z
dużych ław, boleśnie się przy tym obijając. Zombie rozmiażdżył się o kościelną
posadzkę chwilę później, spadając prosto na głowę. Rozległ się trzask
pękających kręgów, gdy szyja truposza została złamana na pół. Mimo to,
ożywieniec wciąż żył.
– Kurwa – dobiegł mnie głos
Libry.
Podniosłam się z ziemi i
ruszyłam do dziewczyny. Ta klęczała miedzy kawałkami kolorowego witrażu i
trzymała się za lewe przedramię. Wystawał z niego spory fragment szkła, a rękaw
kurtki Libry oraz podłoga szybko zabarwiły się krwią. Nie musiałam być
lekarzem, by wiedzieć, że to poważna rana, którą szybko trzeba się zająć.
– Poczekaj tu. Sprowadzę
resztę – powiedziałam zaciskając swój pasek na ręce dziewczyny. Miałam
nadzieję, że to zmniejszy krwawienie.
– Nigdzie się nie wybieram –
odparła, bardziej krzywiąc się z bólu, niż uśmiechając.
Biegiem ruszyłam do zakrystii,
gdzie tak, jak sądziłam, znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Wielkim szczęściem
okazał się wiszący na haku przy nich pęk kluczy. Po dłuższej chwili szukania
odpowiedniego, który pasowałby do zamka, otworzyłam drzwi.
– Tutaj! – zawołałam.
Pierwszy przybiegł Rob, który
wyglądał na zaniepokojonego.
– Wszystko w porządku?
Strzelałyście? Nic wam nie jest? – pytał.
– Libra jest ranna. Mocno
krwawi – wyjaśniłam i zwróciłam się do Edwarda, który również pojawił się na
miejscu. – Musisz ją opatrzyć.
– Dobrze – starszy mężczyzna
od razu ruszył do środka, a za nim Rob i ja. Za sobą słyszałam kroki, co
świadczyło, że i reszta to nas dołączyła.
Gdy wróciłam do kościoła,
Edward już kucał przed Librą.
– Muszę rozciąć rękaw –
powiedział, wyjmując swój nóż sprężynowy. Rozległ się dźwięk rozdzieranego
rękawa oraz ciche jęki Libry, która starała się nie pokazać, jak bardzo cierpi.
Jednak sam widok zagłębionego w ręce dziewczyny niebieskiego kawałka szkła
sprawił, że i mnie przeszły dreszcze.
– Wyciągnij to ze mnie – w
głosie Libry zabrzmiała panika.
– Nie mogę. Szkło jest teraz „korkiem”, który powstrzymuje większość
krwawienia. Jeśli je teraz wyciągnę, możesz się wykrwawić.
– To co możemy zrobić? –
zapytał Rob.
Polegaliśmy na Edwardzie, choć
ten nie był lekarzem. Jednak znał się na tym najwięcej z nas wszystkich, więc
odpowiedzialność za ranę Libry spadła na niego.
– Potrzebne mi będą bandaże i
coś, czym mógłbym zszyć ranę – powiedział, wyraźnie zdenerwowany wizją
przeprowadzenia takiego zabiegu. – I jakieś środki przeciwbólowe.
– Po drodze widziałem sklep.
Pójdę tam – zaoferował się Rob.
– Pójdę z tobą – powiedziałam
od razu.
Rob spojrzał na mnie
niepewnie, ale nic nie powiedział. Dobrze wiedział, że poszłabym nawet jeśli by
mi zabronił. Czułam się poniekąd odpowiedzialna za to, co przytrafiło się
Librze i chciałam jej pomóc.
– Iść z wami? – zapytała
Agata.
– Nie. Zostańcie tutaj –
powiedziałam, poprawiając broń w kaburze, po czym rozejrzałam się wokoło. – A
gdzie Max?
– Został z więźniem. Pójść po
niego?
Zacisnęłam usta i potrząsnęłam
przecząco głową.
– Gotowa? – zapytał Rob.
– Chodźmy – odparłam i
pierwsza wyszłam na zewnątrz.
Powoli zmierzchało i
temperatura wyraźnie spadła. Śnieg błyszczał, co zwiastowało mroźną noc.
Wcisnęłam dłonie w kieszenie kurtki i w milczeniu ruszyłam z Robem w stronę
sklepu.
Radnica nie była dużą
miejscowością, ale żadne z nas jej nie znało, więc musieliśmy zachować
ostrożność. Było to słuszne postępowanie,
bo już chwilę po opuszczeniu terenu kościoła, Rob zwrócił moją uwagę na
skrzypienie śniegu dochodzące zza gęsto rosnących krzewów na terenie
pobliskiego domu. Od razu sięgnęliśmy po swoje noże, szykując się do walki.
– Troje – powiedział krótko
Rob i miał rację. Zza drzew wyszła trzyosobowa grupka nieumarłych i od razu
ruszyła w naszym kierunku.
Nigdy nie ignorowałam zombie,
choćby i był tylko jeden. Truposze miały to do siebie, że potrafiły zaskakiwać.
Nie raz już widziałam, bądź sama znajdowałam się w sytuacji, gdy pozornie
niegroźny zombie okazywał się być tym, z rodzaju tych sprawniejszych. Trzeba
było każdego z nich traktować jak największe niebezpieczeństwo i być
przygotowanym na każdą ewentualność.
– Biorę tego z lewej –
powiedziałam, podnosząc nóż blokując ewentualny atak ożywieńca drugim
przedramieniem.
Zwabiłam mój cel – chudego,
al. wysokiego mężczyznę bez butów – na bok, gwiżdżąc na niego. Przysunęłam się
aż do metalowego ogrodzenia, które zakończone było u góry ostrymi stożkami. Gdy
tylko zombie przysunął się wystarczająco blisko, chwyciłam go za kołnierz
kurtki i pociągnęłam go mocno w dół. Truposz nadział się obojgiem oczu na płot,
ale nie wystarczająco mocno, by mogło ono uszkodzić jego mózg. Zrobiłam to już
sama, wbijając nóż w potylicę ożywieńca. Gdy obejrzałam się na Roba, ten
powalał właśnie drugiego truposza. Pochłonięty próbą wbicia ostrza noża w
czaszkę zombie, zapomniał o tym trzecim truposzu, który znalazł się
niebezpiecznie blisko mojego brata.
– Rob! – krzyknęłam, alarmując
tym chłopaka i sama rzucając się mu z pomocą.
Chwyciłam truposza za kaptur
jego bluzy, tym samym ratując brata przed ugryzieniem, po czym odciągnęłam
zombie. Powinnam była go zaraz potem puścić, ale nie zrobiłam tego. I to był
błąd. Ożywieniec był dość silny i nim się obejrzałam, odwrócił się w moją
stronę i natarł na mnie całym swoim ciężarem. Nogi mi się zaplątały, a dodając
do tego ciało rosłego mężczyzny, poskutkowało to moim upadkiem i przygnieceniem
przez ożywieńca. W ostatniej chwili udało mi się podnieść rękę, nim ta została
unieruchomiona pod ciałem zombie i położyłam ją na czole truposza, próbując
odsunąć od siebie jego kłapiące zęby. Mój kciuk zatopił się w lewym oku
przemienionego, ale to go wcale nie powstrzymywało. Dopiero gdy Rob chwycił go
za krótkie włosy i szarpnął jego głowę do tyłu, truposz zwiotczał.
– Nic ci nie jest? – zapytał,
pomagając mi wstać.
– Raczej nie – odparłam
strzepując śnieg z ramion i starając się brzmieć przy tym jak najbardziej
beztrosko.
I może, gdyby Rob nie znał
mnie tak dobrze, uwierzyłby w to.
– Dlaczego go nie puściłaś? –
W jego głosie brzmiała wyraźna złość. – Prawie cię ugryzł.
– Ale tego nie zrobił. Chodźmy
już.
Minęłam chłopaka, ale myliłam
się, jeśli myślałam, że ten odpuści. Był tak samo uparty jak pewien inny dupek,
który od ostatnich kilku dni za cel obrał sobie doprowadzanie mnie do granic
wytrzymałości.
– Przestań bawić się w męczennicę
i w końcu zacznij kogoś słuchać!
Zatrzymałam się zamykając oczy
i biorąc głęboki wdech. Nie chciałam się kłócić. Nie teraz i nie z Robem.
Jednak jego słowa mnie dotknęły. Starałam się postępować słusznie i dbać o
bezpieczeństwo moich bliskich, a w zamian dostawałam jedynie pretensje i
traciłam zaufanie.
– Dobrze – powiedziałam cicho.
– Ale teraz moglibyśmy w końcu iść dalej?
Nie widziałam Roba, ale mogłam
przysiąść, że w tym momencie strzelił karkiem. Zawsze tak robił, gdy był zły.
Nieduży sklep spożywczy, do
którego dotarliśmy, nie miał wyjątkowo trudnych zabezpieczeń. Dzięki łomowi
oraz niewielkiemu wysiłkowi, już po chwili drzwi stanęły otworem.
W milczeniu zbieraliśmy potrzebne
rzeczy do naszych plecaków, a ciszę przerywały jedynie krótkie pytania i
jeszcze krótsze odpowiedzi. Nie było to dorosłe zachowanie, ale nie chciałam na
nowo zaczynać kłótni. Nie było to ani potrzebne, ani bezpieczne. Sądząc po
koślawych śladach na śniegu, w okolicy mogło być całkiem sporo zombie.
Gdy już miałam siatkę pełną
bandaży oraz innych środków do opatrywania ran, a Rob kończył zbieranie
puszkowanej żywności, która mogła się nam przydać, wyszłam na zewnątrz.
Było zimno i już prawie
całkiem ciemno. Gdyby wszyscy przystali na mój pomysł i pojechalibyśmy do
Kamienia, nie dość, że jeszcze bylibyśmy w drodze, to zmuszeni byśmy byli
jechać w mroku. Zdawałam sobie sprawę, że nie byłam wszystkowiedząca i nie
miałam racji we wszystkim, ale miałam wrażenie, że ludzie wokół postrzegają
moje błędy wyraźniej, a przez to tracą zaufanie wobec mnie. Może tak mi się
tylko wydawało, ale nie potrafiłam zmienić mojego toku myślenia.
– Co jest między tobą, a
Adamem?
Zaskoczona obejrzałam się na
Roba. Spodziewałam się, że w końcu o to zapyta, ale nie sądziłam, że zrobi to w
takim momencie.
– Po co pytasz, skoro wiesz? –
zapytałam, wzruszając ramionami.
Rob, tak samo jak wszyscy
inni, widzieli moje pożegnanie z Adamem, a ja nie czułam potrzeby ogłaszania
tego wszem i wobec. To była moja sprawa, więc nikomu nie było nic do tego.
– Ufasz mu? – nie odpuszczał
Rob, co zaczynało mnie drażnić.
– Będziesz się bawił w Maxa? –
zapytałam zirytowana. – Tak. Ufam mu. Gdyby było inaczej, z pewnością bym z nim
nie była. Szczęśliwy?
– Nie bardzo – mruknął cicho,
ale i tak to usłyszałam.
Zatrzymałam się i odwróciłam. Musiałam mocno zagryzać
policzek, by powstrzymać się przed wybuchnięciem. Nie wiedziałam, czy Rob i Max
mieli jakąś zmowę, ale obaj próbowali mi pokazać, że mogą mną kierować.
– O co ci chodzi, Rob? – zapytałam ostro. – Ty jesteś z
Leną, chociaż wszyscy wiedzą, że jest siostrą Wiksy.
Musiałam trafić w czuły punkt Roba, bo wyraz twarzy mojego
przyjaciela diametralnie się zmienił. W nerwowym geście potarł policzek, jakby
zastanawiał się, czy ma o czymś mi powiedzieć. To z kolei sprawiło, że i ja
spuściłam z tonu. Miałam wrażenie, że Rob również się z czymś męczy, tylko to
przede mną ukrywa.
– Ta wyprawa nie jest tylko po to, by zawrzeć pokój –
powiedziałam, chcąc załagodzić sytuację. – Chcę, by klasztor był bezpieczny.
Byśmy my wszyscy byli bezpieczni. A do tego potrzebujemy przede wszystkim choć
odrobiny zaufania.
Rob spiął się cały i odwrócił wzrok.
– Zrobiłaś go członkiem Rady, z nikim tego nie ustalając –
powiedział w końcu. – Choć rozumiem twoją decyzję, to nie mogę się z nią
zgadzać. Są jeszcze osoby, które dla których niektóre sprawy się są zakończone,
a Adam jest z nimi złączony. To, że jest w Radzie, źle wygląda.
Z sykiem wypuściłam powietrze z płuc i pokręciłam zrezygnowana
głową. Pod pewnymi względami Rob był taki sam jak ja. Oboje byliśmy okropnie
uparci i gdy już mieliśmy swoje racje, nie tak łatwo udało się nam je zmienić.
– Chodzi ci o Wiksę – stwierdziłam, zerkając na brata.
– Sama wiesz, że jego śmierć wcale nie jest taka pewna –
odparł ten. – Ale jeśli ufasz Adamowi, to ja zaufam tobie i będę wierzyć, że
wiesz, co robisz.
Pokiwałam głową i poprawiłam plecak na ramionach.
– Wracajmy już do kościoła.
Nie zdążyłam nawet zrobić kroku, gdy nagle usłyszałam za
sobą skrzypnięcia śniegu, a potem ktoś przyłożył mi coś chłodnego do tyłu głowy.
Zdębiałam i od razu uniosłam obie ręce w górę. Patrzyłam przed siebie,
obserwując jak inny mężczyzna podchodzi do Maxa, mierząc do niego ze strzelby.
Mój przyjaciel również pokazał gest poddania się.
– Jezu – odezwał się męski, zachrypnięty głos zza moich
pleców. – Kłócą się jak ja, z moją starą. No. Kłóciłem.
– A ty nie chciałeś dzisiaj wychodzić z obozu - prychnął
nieznajomy, który strzelbą szturchnął Roba w ramię. – A tu proszę! Niespodzianka!
– Sklep jest jeszcze pełen – powiedziałam spokojnie. –
Możecie wziąć sobie wszystko.
– Och, kochanie - Mężczyzna z rdzawą, niechlujną brodą
spojrzał na mnie w obrzydliwy sposób. – Z całą pewnością weźmiemy. O to się
martwić nie musisz.
Jak na zawołanie poczułam dłonie na swoich pośladkach.
Odsunęłam się od nich, starając się nie prowokować mężczyzn do użycia swoich
broni. Ci tylko zaśmiali się głośno.
– Takie zadziorne lubię najbardziej – Brodaty zerwał z
ramienia Roba karabin. Ten z trudem panował nad sobą, co było bardzo dobrze
widać. – Co? Wściekasz się, bo Karol
maca twoją dziewczynę? Zobaczysz, co zrobi z nią potem. Wtedy to będziesz
wkurzony. Jak będzie wystarczająco silna, to ci ją potem oddamy.
Gniewny pomruk za moimi plecami mówił coś całkiem innego.
Drugi z mężczyzn usłyszał to i posłał swojemu kompanowi porozumiewawcze
spojrzenie. Domyślałam się, o co im chodziło. Rob także.
Mój brat patrzył gdzieś przed siebie, najpierw mrużąc oczy,
a potem na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Macie jeszcze czas, by się wycofać – powiedział pewnym
siebie głosem.
– Jesteś ślepy, czy głupi? – zakpił stojący za mną Karol. –
To my rządzimy!
– Nie lubimy zabijać – wtrącił się brodaty, który był
bardziej opanowany od swojego towarzysza. – Staramy się w ogóle tego nie robić.
Dlatego zaproponuję ci korzystny dla nas wszystkich układ: spadasz stąd żywy z
tym, co masz, a dziewczyna zostaje. Druga opcja nie jest już tak przyjemna, bo
w niej zabijamy cię, dziewczyna zostaje i bierzemy wszystko, co macie. Chyba
widzisz, co jest lepszym wyborem?
Szarpnęłam się, gdy cuchnące paliwem, szorstkie palce
zacisnęły się na moich policzkach, a przy uchu poczułam ciepły oddech
towarzyszący rechotaniu mężczyzny. Karol trzymał mnie mocno, przepełniając mnie
obrzydzeniem i wściekłością.
Rob nie ruszył się z miejsca i był tak pewny siebie, że aż
dopiero wtedy dostrzegłam, że nie jest już chłopakiem. Ciemnoblond zarost, jaki
nosił, dodawał mu powagi, a spojrzenie miał dorosłego mężczyzny i mógł nim
przerazić. Do tej pory nie dostrzegałam tych zmian, jakie w nim zaszły.
– Zrozum, koleś – Brodaty spuścił z tonu. Jego głos był
zmęczony i zirytowany. – Jesteśmy facetami i mamy swoje potrzeby. Mało kobiet
się ostatnimi czasy spotyka. Rozumiesz?
– A Bóg kazał się dzielić! - krzyknął Karol wprost do mojego
ucha.
– No właśnie – Brodacz strzelił palcami w kierunku
towarzysza, po czym znowu zwrócił się do Roba. – To jak będzie? Spadasz, czy
zostajesz?
Rob spojrzał na brodacza i zrobił coś, co zmroziło mi krew w
żyłach. Uśmiechnął się, a potem cofnął. Najpierw niepewnie, a potem już
pewniej. Gdy przechodził obok mnie, przystanął i skinął ledwie widocznie głową.
Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, co chciał mi tym przekazać.
– Mądra decyzja, koleś! – Pochwalił go brodacz.
Rob obejrzał się na niego, z lodowatą obojętnością w oczach.
– Tak. Z pewnością.
Nim się zorientowałam, Rob rzucił się na mnie, wyrywając
mnie z uścisku Karola, a moment później padł strzał. Niemal czarna w tym
świetle krew mojego niedoszłego oprawcy trysnęła na śnieg, a z gardła wydobyło
się ciche charczenie. Mężczyzna upadł na kolana, trzymając się za rozerwane
gardło, a gdy jego usta otworzyły się, wypłynęła z nich kolejna fala krwi.
- Co do...
Brodacz nie zdążył nawet dokończyć, gdy padł kolejny strzał.
Niestety chybiony. Mężczyzna jedynie upadł na ziemię, a wtedy Rob chwycił mnie
za ramię i poderwał na równe nogi. Nie wiedziałam, dlaczego musimy uciekać, aż
nie zobaczyłam wielu sylwetek, które pojawiły się na ulicy. Truposze, zwabione
hałasem, zaczęły sunąć powoli po świeże zdobycze.
Nagle jeden z ożywieńców stanął nam na drodze. Odruchowo
chciałam sięgnąć po swój pistolet, ale kabura okazała się być pusta. Gdy już
miałam sięgnąć po nóż, przy głowie zombie pojawiła się lufa karabinu. Rozległ
się głośny huk, a truposz padł martwy.
– Biegnijcie! – Max wymierzył w kolejnego ożywieńca i
pociągnął za spust.
Nie mogliśmy biec od razu do kościoła. Gdyby zombie podążyły
za nami, zostalibyśmy zamknięci w pułapce na nie wiadomo jak długo. Dlatego też
przeskoczyliśmy płot i znaleźliśmy się na podwórku czyjegoś domu. Rob pociągnął
mnie za budynek, a po chwili dołączył i do nas Max. Byłam zaskoczona jego
obecnością, ale cieszyłam się też z tego. Dzięki temu wciąż żyliśmy.
– Dużo ich? – zapytałam.
– Całkiem sporo – odparł Max, wyglądając zza rogu. – Na
razie zgubiły trop.
– Musimy poczekać, aż same się rozejdą – stwierdził Rob, za
co spojrzałam na niego oburzona.
– Cholera wie, ile to potrwa, a nasi nie wiedzą co się
dzieje, a Libra może się przez ten czas wykrwawić. Nie możemy tyle czekać.
– Jeśli masz jakiś magiczny sposób, by się dostać
niezauważoną na drugą stronę ulicę, to proszę bardzo – sarknął Max.
– Gdybyś najpierw myślał, a potem strzelał, nie mielibyśmy
takiego problemu – odgryzłam się.
– Przestaniecie? – Rob syknął, patrząc z dezaprobatą na
naszą dwójkę. To naprawdę nie jest najlepszy moment na kłótnie.
Westchnęłam i oparłam się o ścianę. Gorączkowo szukałam
rozwiązania z tej sytuacji, ale jęki oraz warczenie truposzy skutecznie mnie rozpraszało.
Jednak jeden dźwięk nie dochodził z ulicy.
Przed nami znajdowała się nieduża szopa, obok której pełno
było różnych gratów oraz złomu. Widziałam wyraźnie kilka puszek, jakieś
metalowe części, a także beczkę. Wśród tego małego złomowiska było też coś, co
się ruszało. Dopiero gdy wyszło na zewnątrz, rozpoznałam w tym kota. Zwierze
powoli i ostrożnie stąpało po szczycie usypiska, a ja modliłam się, by nie
popełniło żadnego błędu i nie narobiło hałasu. Niestety. Jedna z puszek osunęła
się, kot głośno parsknął i zeskoczył na ziemię, powodując tym małą, ale głośną
lawinę z metalowych przedmiotów. Zacisnęłam oczy i przeklęłam pod nosem,
wyciągając nóż.
– Chyba pora u…
Nim zdążył skończyć, rozległ się głuchy huk. Przejeżdżające
z dużą prędkością samochody przebiły się przez chmarę zombie, masakrując je i
przy okazji uszkadzając pot. Ogrodzenie przechyliło się i truposze wpadły na
podwórko.
– Tędy! – zawołałam, pierwsza ruszając w stronę przeciwnego
końca domu.
Ledwie jednak wybiegłam zza rogu, gdy drogę zagrodziła mi
inna grupa truposzy. Cofnęłam się szybko, unikając tym złapania i wraz z moimi
towarzyszami wspięłam się na płot oddzielający posesje. Rob pierwszy
przeskoczył na drugą stroną i już miałam podać mu rękę, by mnie wciągnął, gdy
poczułam mocne szarpnięcie w tył. Spadłam na ziemię i zobaczyłam za sobą
zombie, który czołgał się w moją stronę. Kątem oka zobaczyłam jak Max siłuje
się z innym ożywieńcem i znajduje się w nie lepszej sytuacji, niż ja. Kopnęłam ożywieńca
w twarz, ale ten wcale mnie nie puścił. Kościste palce wbiły się boleśnie w
moją łydkę i za nic nie chciały puścić. W panice zaczęłam szarpać się,
jednocześnie próbując przeczołgać się do przodu. Nagle usłyszałam tąpniecie, a
potem zacisk na moich nogach znikł. Poderwałam się z ziemi akurat w momencie,
gdy Rob wyjmował szpadel z czaszki zombie.
Nie było czasu na podziękowania.
Przyjaciel pchnął mnie w stronę płotu, na który od razu się wspięłam. Słysząc
za sobą swoich towarzyszy, ruszyłam biegiem przez podwórko, po czym wybiegłam
na ulicę. Większość zombie wciąż znajdowało się na niej, więc nie zatrzymując
się, skierowaliśmy swoje kroki w stronę kościoła. Zombie, które stawały nam na
drodze, zabijaliśmy od razu. Rob wziął skądś szpadel, którą sprawnie powalał
truposzy, a Max uderzał je swoim karabinem. Ja musiałam radzić sobie ze swoim nożem.
W końcu zobaczyłam budynek kościoła, który dzięki białemu
kolorowi świetnie wyróżniał się na tle mrocznej okolicy. Choć jeszcze przed
chwilą czułam, że nie dam rady biec, widząc cel przyśpieszyłam. Pojedyncze
zombie, które stały mi na drodze, omijałam, nie chcąc ryzykować złapania tuż
przed naszym azylem. Przeskoczyłam przez niski płotek, który otaczał świątynię,
po czym od razu zaczęłam walić do drzwi od zakrystii. Te jednak nie otworzyły
się od razu.
– Co się dzieje? – zapytał Rob, gdy on i Max dołączyli do
mnie.
Zaczęłam walić pięścią w drzwi i szarpać za klamkę. Zombie
podchodziły coraz bliżej. W końcu jednak, po sekundach, które zdawały się trwać
wieki, rozległ się chrzęst zamka. Nim drzwi zdążyły dobrze się otworzyć, cała
nasza trójka wpadła do środka, w ostatniej chwili unikając pochwycenia przez
truposzy.
Oparłam się plecami o drzwi i odetchnęłam z ulgą. Za sobą
słyszałam chrobotanie, łupnięcia i wycie zombie, ale tymi musieliśmy zająć się
później. Najpierw dostarczyć opatrunki dla Libry, potem…
Widok stojącego przed nami Radka sprawił, że poczułam ścisk
w gardle. Wystarczyło tylko, bym zobaczyła jego wyraz twarzy, bym wiedziała, że
to nie koniec problemów na tą noc. I niestety się nie pomyliłam.
– No nareszcie – odezwał się męski, znajomy głos, dochodzący
z mrocznego kąta zakrystii. Z ciemności wyszedł brodaty mężczyzna, który
uśmiechał się do nas paskudnie. – Długo musieliśmy na was czekać.
Miał broń Roba – to pierwsze rzuciło mi się w oczy. Drugim
było kilka postaci przy ołtarzu, których nie znałam, a które kręciły się w
pobliżu moich towarzyszy. Trzecim był fakt, że znaleźliśmy się w niebezpiecznie
beznadziejnej sytuacji.
– Oddawaj – Brodacz wyciągnął rękę w stronę Maxa. Ten,
wyraźnie niechętnie i wściekły, oddał mu swój karabin. – Zakładam, że z tej
samej broni zabiłeś mojego kumpla?
Max nie odpowiedział, ale też nie musiał. Brodacz z sykiem
wciągnął powietrze i przyłożył lufę strzelby do czoła Maxa. Wstrzymałam oddech,
widząc palec mężczyzny, który kierował się do spustu. Wściekłość i chęć zemsty
na twarzy Brodacza była aż nazbyt widoczna, a mimo to powstrzymywał się przed
odwetem. Odsunął się za to na bok, machając strzelbą w stronę wejścia do kościoła.
Zrozumieliśmy przekaz i ruszyliśmy gęsiego przed siebie,
zwracając uwagę wszystkich zgromadzonych. Obcych było ośmioro, mieli bronie i
przewagę nad nami. Mogli zabić nas bez większego problemu.
Spojrzałam na Edwarda, który siedział na podłodze obok
Libry. Dziewczyna nie wyglądała najlepiej. Szkło wciąż tkwiło w jej ręce, a
usztywniający ranę materiał przesiąkł na wylot krwią. Potrzebowała pomocy. I to
szybko.
Agata siedziała w ławce, a obok niej znajdował się gruby
facet z podwójnym podbródkiem. Wzrok kobiety oraz to, w jaki sposób była
obejmowana, napawał mnie złością i obrzydzeniem.
Hindus został przywiązany do słupa podtrzymującego chór. Po
skroni spływała mu stróżka krwi, a dolną wargę miał spuchniętą.
Jedynie Maciek nie wyglądał, jakby został w jakimkolwiek
stopniu źle potraktowany przez nieznajomych. Nadal miał związane ręce, ale
trzymał warczącego Znajdę za obrożę. Gdyby tego nie robił, pies z pewnością
rzuciłby się na napastników.
– Smith! To oni! – zawołał Brodacz, który szedł za nami.
Stojący pod ołtarzem mężczyzna odwrócił się do nas z
pytaniem wymalowanym na twarzy. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Niemalże
białe, długie włosy związane miał w niski kucyk, sięgający mu do połowy pleców,
a twarz zadziwiająco gładką, choć pełną zmarszczek. W kąciku ust żuł zapałkę,
która zmieniała co chwilę swoje położenie, z jednej strony, na drugą. Nosił
dość sporo biżuterii, która dźwięczała przy każdym jego kroku. Mnóstwo złotych
i srebrnych naszyjników, bransoletek oraz pierścieni upodabniała go do jakiegoś
barona. Przy grubym, skórzanym pasie, miał dwie kabury z bronią, nóż oraz kilka
woreczków, które odbijały mu się od nóg.
Smith zszedł z podwyższenia i zatrzymał się przed nami.
Jasne, nieco mętne oczy przyjrzały się uważnie naszej trójce. Gdy jego wzrok
padł na mnie, mężczyzna uśmiechnął się, zagryzając końcówkę zapałki.
– Nawet nie wiecie, w jakie gówno się wpieprzyliście –
powiedział lekko charczącym głosem, a mnie przeszły ciarki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz