Było ciężko, ale wyrobiłam się i oto jestem!
Pierwszy raz pisałam rozdział z perspektywy antagonisty i muszę powiedzieć, że nie było łatwo. Wiksa coś nie chciał współpracować, ale dzięki uporowi udało mi się skończyć w terminie. Aż jestem z siebie dumna.
Rozdział ten jest podzielony na części, by można było zobaczyć etapy podróży Wiksy oraz jego rosnącą złość i chęć zemsty. To jest też wstęp do akcji, która zacznie się w kolejnych rozdziałach. Mam nadzieję, że nie wyszło mi tak źle, jak mi się wydaje ;)
~~~
1
– Wracaj tu! – krzyknąłem, patrząc na zbliżające się do
mnie truposze. Gdybym mógł wstać, roztrzaskałbym im czaszki gołymi rękoma, ale
nie mogłem. Nóż wbity w moje udo odebrał mi władzę w nodze.
Jednak nie zamierzałem dać tym martwym skurwielom wygrać.
Drugą, sprawną nogą, podciąłem najbliższego zombiaka. Truposz upadł, a to dało
mi kilka chwil czasu na odsunięcie się. Zaciskałem dłoń wokół ostrza
zatopionego w moim udzie, które promieniowało bólem przy każdym ruchu. Nie bądź cipa – skarciłem się i
zacisnąłem zęby.
Ten skurwiel nadal tam stał. Dałem mu wszystko,
obdarzyłem zaufaniem, mogłem zrobić z niego swoją prawą rękę, a on po tym
wszystkim, co dla niego zrobiłem, napluł mi w twarz. Współpracował z tą suką,
przez którą miałem same problemy. Cały czas kłamał, udając jednego z nas, a tak
naprawdę próbował mnie zniszczyć. I udało
mu się to.
– Wszystko obróciło się w gruzy – powiedział, nim wyszedł
na zewnątrz.
Gdybym mógł wstać – gdybym tylko nie był pieprzonym
kaleką bez jednej ręki – zabiłbym go. Roztrzaskałbym mu głowę o mur, a potem
rzucił jego parszywe, zdradzieckie ścierwo zombie. Ale wcześniej znalazłbym tą
jego sukę – Saszę – i torturowałbym ją, aż błagałaby o śmierć.
Ale nie mogłem. Świadomość tego napełniła mnie
wściekłością. Zacisnąłem pięść i uderzyłem nią w podłogę tak mocno, że
promieniujący ból rozszedł mi się po całej ręce i dotarł aż do barku.
Krzyczałem głośno, aż gardło odmówiło mi posłuszeństwa. Wrzeszczałem na
zbliżające się zombie, które zapewne myślały, że mogą mnie pokonać.
Nikt nie może – pomyślałem i wyjąłem ostrze noża z nogi. Nawet nie
poczułem bólu.
– Chodźcie, skurwiele – powiedziałem do pierwszego
ożywieńca, który potknął się o własne nogi i padł tuż przede mną. – Cipa –
skomentowałem to krótko i wbiłem mu nóż w jego paskudną gębę.
Podniosłem się, przeklinając brak ręki. Bez niej nie było
łatwo mi się poruszać.
Daria też za to zapłaci – poprzysiągłem sobie. To ona strzeliła i zrobiła ze mnie kalekę. Odetnę jej obie ręce. I nogi.
Trójka zombie nie byłaby dla mnie zagrożeniem, gdybym był
tylko w pełni sprawny. Bez jednej ręki i ranny nie mogłem z nimi walczyć. Byłem
zmuszony się wycofać, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. Uciekali tylko
tchórze, a ja nim nie byłem. Byłem zwierzęciem, które musiało zapolować na
swoich wrogów i rozerwać ich gardła.
Utykając i mrużąc oczy przez wszechobecny, drażniący dym,
zmierzałem do okna na końcu korytarza. Mijałem wiele ciał, nad którymi żerowały
zombie. To, że zginęli moi ludzie, nie poruszyło mnie w żadnym stopniu. Byli słabi – tłumaczyłem sobie. Słabe
jednostki musiały ginąć, żeby silne mogły żyć. Taka była kolej rzeczy i tylko
kompletni idioci tego nie rozumieli. Ja tak i dlatego udało mi się przetrwać do
tego czasu. I dlatego nie mogłem też umrzeć.
– Chodź tutaj, ścierwojadzie! – krzyknąłem do zombiaka,
który stanął mi na drodze. Ruszył na mnie dość sprawnym krokiem, wcale nie tak
ślamazarnym, jakim poruszały się inne truposze. Był nawet szybszy ode mnie. ten
fakt wybił mnie z rytmu, przez co za późno uniosłem nóż. Ożywieniec chwycił
mnie za ramiona, a wtedy przekonałem się, że rzeczywiście był silniejszy, niż
standardowe zombie. Ale to nie znaczyło, że mógł mnie pokonać.
Natarłem na truposza, cały czas ściskając mu gardło i
trzymając na dystans kikutem lewej ręki. Dziwne było, że cały czas miałem
wrażenie, jakby była cała, chociaż kończyła się w połowie przedramienia. Przez
to nawet nie czułem bólu, gdy mocniej naciskałem na ranę.
Zombie się rzucał i wciąż kłapał zębami próbując ugryźć mnie
w rękę.
– Po moim trupie, skurwielu! – wycedziłem przez zęby i
całym sobą pchnąłem zombiaka na zabite dyktą okno. Tak, jak myślałem – rozległ
się trzask i oboje wypadliśmy na zewnątrz.
Upadek nie trwał długo i nie był nawet taki zły.
Zderzenie z twardym betonem zamortyzował wciąż wijący się pode mną truposz,
choć nie będący już tak żwawy. Kość jego prawej ręki pękła i sterczała mu z
ramienia, a nogi miał wygięte pod nienaturalnym kątem – pewnie też połamane.
– Jebane ścierwo – Splunąłem na unieruchomionego truposza
i wyprostowałem się.
Po placu chodziły zombie, których przyciągały płomienie
szkoły. Idioci, wchodzili w ogień i podpalali się. Ta bezmyślność doprowadzała
mnie do szału. Gdyby tylko te kupy mięsa były choć trochę inteligentne, gdyby
dało się nimi kierować… Kurwa. To by było coś. Myśl, że mógłbym mieć na swoich
usługach hordy tych żywych ścierw była zajebista. Mógłbym je wykorzystać do
zniszczenia moich wrogów. Mógłbym…
Uniosłem nóż, który ciągle ściskałem w dłoni i odwróciłem
się za siebie, gotów zaatakować tego, którego kroki usłyszałem.
– Szefie! To ja! – Jakiś facet, którego w tych
ciemnościach nie rozpoznałem, schował głowę w ramionach i skulił się jak
dzieciak.
– Jaki, kurwa, „ja”? – zapytałem zirytowany.
– Pablo! To znaczy Paweł! Jestem z tobą!
Opuściłem nóż patrząc wciąż podejrzliwie na Pabla. Coś
zaczynało mi świtać. To był ten sam koleś, z którym przyjechał ten zdrajca –
Adam. On mógł z nim spiskować – pomyślałem.
Kierowany tą myślą chwyciłem Pawła za przód bluzy i potrząsnąłem nim mocno.
– Pomagałeś Adamowi? – zapytałem ostro. – Razem mnie
sabotowaliście? Gadaj!
– N-nie – zająknął się ten, kręcąc przecząco głową. – To
on chciał uciec z hotelu. Ja byłem z wami od początku. Mówiłem ci o Saszy,
byłem szczery, nie chciałem…
– Zamknij się już – Przewróciłem oczami i puściłem Pabla.
Zaczynał mnie już irytować, ale w tamtej chwili mogłem polegać tylko na nim. Gorzej, niż miałbym być sam – prychnąłem
patrząc na tą trzęsącą się i kaleką pokrakę.
Oderwałem rękaw swojej koszulki i obwiązałem tym
kawałkiem materiały ranę na udzie. Ta wciąż krwawiła, ale nie było czasu, by
się tym zająć. Musieliśmy wrócić do hotelu. Tam Rysiek miał się mną należycie
zająć.
– Idziemy –
Oparłem się na ramieniu Pabla, który ugiął się pod moim ciężarem.
Opuściliśmy plac szkoły, a potem zaczęliśmy się oddalać
od płonącego budynku. Ulice miasta były czyste, co było nam na rękę. Wszystkie
zombiaki z okolicy zwabił ogień i hałas, więc nie mieliśmy problemów z
oddaleniem się od miejsca mojej porażki.
Wściekłość mnie przepełniała. Prawdopodobnie straciłem
znaczą cześć swoich ludzi, a co za tym idzie również broń oraz siłę. Sam fakt,
że zginęli ludzie, niewiele mnie obchodził. Ważniejsze było to, że nie miałem
już silnej grupy, a przecież to było najważniejsze. Siła i władza. Te dwie
rzeczy pomagały mi przeżyć przed tym, jak świat poszedł się jebać i po tym.
Nigdy nie byłem dobrym człowiekiem – nie zamierzałem temu
zaprzeczać. Ale robiłem to, by przetrwać i chociaż ponosiłem za to kary, nie
żałowałem. To właśnie dzięki tym życiowym lekcjom byłem osobą idealną do życia
w tym świecie. Ja nie musiałem się przystosować. Ja już miałem to w sobie i dzięki temu wciąż żyłem, w przeciwieństwie do tych słabiaków. Nawet teraz,
gdy nie miałem prawa wyjść z areny całym, udało mi się to i szedłem po zemstę.
Moi wrogowie – ich lista robiła się coraz dłuższa i
wszyscy oni związani byli z jedną osobą. To ona była powodem zdrad i śmierci
moich ludzi, utraty ręki, stracenia areny. Dla tej suki Adam wbił mi nóż w
plecy i odważył się stanąć naprzeciw mnie. Powinienem
był ją zabić już na początku – pomyślałem ze złością. Wtedy, gdy
spotkaliśmy się pod sklepem z bronią, nie doceniłem jej. Choć zabiła dwóch
moich, ja pozwoliłem jej uciec. To było zbyt wspaniałomyślne z mojej strony i
teraz ponosiłem za to konsekwencje. Potem znowu straciłem ludzi, których zabiła
wraz z tym gościem. Jak on miał? Max.
Tak, Max. Kolejne imię na liście. On z nią współpracował, więc jego dni też
były policzone. Tak samo jak tych z posterunku. Ale z nimi miałem inny kłopot.
Garda mówił, że była z nimi Lena.
Z moją siostrą miałem jeden, ale poważny problem – nie
słuchała mnie. Mimo tego wszystkiego, co przez całe życie dla niej robiłem, ona
postanowiła ot tak ode mnie uciec. Gdyby nie to, że była to moja krew, nie
darowałbym jej tego. Niestety jednak, byłem za nią odpowiedzialny i musiałem ją
znaleźć. Choćby tylko po to, by ją zabić.
Nie chciałbym tego, ale gdyby zwróciłaby się przeciw mnie, nie miałbym
innego wyjścia.
– Tam stoi jakiś samochód – Pablo zatrzymał się i wskazał
na stojące po drugiej stronie ulicy auto. – Sprawdzę, czy jest sprawne. Szefie?
Oparłem się o ścianę i rozmasowałem bolące udo. Krew już
nie leciała, ale rana bolała kurewsko.
– Idź – powiedziałem, byleby tylko pozbyć się tego
przygłupa. Zabiję go, gdy już nie będzie
mi potrzebny – postanowiłem.
Sasza, Max, Adam i wszyscy ich sprzymierzeńcy – to była
lista ludzi, którzy musieli zapłacić za mój upadek. Nie wątpiłem, że jeszcze
się ona wydłuży – i to znacznie, gdy już odwiedzę ich ten cały klasztor. Jak
przyjemna była wizja mojego pojawienia się tam i możliwości wymierzenia im
wszystkim kary. Żadne z nich nie
przeżyje, ale nie umrą od razu. O nie. Będę ich zabijał powoli, aż zaczną sami
błagać o śmierć. A ta suka będzie cierpiała najdłużej. Ma na to moje słowo.
Podniosłem wzrok na Pabla, któremu jakoś udało się
odpalić auto.
– Może nie jest aż tak nieprzydatny – mruknąłem, gdy
samochód zatrzymał się przede mną. Zająłem miejsce pasażera i odchyliłem się na
fotelu. – Jedź do hotelu. Mam dość tej nocy.
– Jasne, szefie – Pablo ruszył z miejsca, a ja
przymknąłem oczy. Potrzebowałem odpoczynku i butelki dobrej whisky. A potem –
potem mogłem jechać po zemstę.
2
Zapłacą za to. Wszyscy. Co do jednego, parszywego skurwysyna.
Choć miałem tylko jedną dłoń, to miałem wrażenie, że
zaciskam w pięści obie. To uczucie było na tyle realne, że aż czułem drżenie
mięśni w fantomowej kończynie i miałem wrażenie, że jestem w stanie uderzyć
dach samochodu, a nawet go przebić.
Hotel spłonął. W oknach wciąż migotały języki ognia, a
jaśniejące niebo zasłaniał czarny, duszący dym. Brama leżała wyrwana z
zawiasów, po terenie chodziły zombie, a ja stałem w bezruchu i patrzyłem na
zgliszcza tego, co udało mi się stworzyć, a co zostało mi odebrane. Wszystko straciłem. Wszystko.
Czułem na sobie spojrzenia Pabla, które irytowały mnie
jeszcze bardziej. Gdyby tylko spróbował się odezwać, wyładowałbym całą złość na
nim. I gdzieś miałbym to, że zostałbym sam.
Kto mnie zdradził? – zapytałem się. Adam sam na
pewno by nie spalił hotelu, więc ktoś musiał mu pomóc. Pewnie ci jego kumple. Tak. Na pewno oni.
– Co teraz zrobimy? – zapytał Pablo, czym naraził się na
moje ostre spojrzenie. Pod jego naciskiem skulił się jak tchórz, którym był.
Opanuj się. Jest ci jeszcze potrzebny – skarciłem
się i wziąłem uspokajający wdech. Niewiele on pomógł. Widok spalonego hotelu i
myśl, że zostałem bez niczego, doprowadzała mnie do szału.
– Szukamy
schronienia – powiedziałem otwierając drzwi do auta. – Potem się zobaczy.
Gdzie byli wszyscy? – to pytanie ciągle chodziło mi
po głowie. Nie zostawiłem hotelu pustego. Powinna tam zostać co najmniej
dwudziestka ludzi, więc jak to się stało, że przegrali? Kto ich zaatakował?
Znasz odpowiedź, na to pytanie.
Zacisnąłem dłoń mocno, aż ręka zaczęła mi drżeć. Ci
skurwiele z klasztoru po raz ostatni ze mną zadarli. Nawet jeśli wcześniej
mieli jakieś szanse, to teraz spadły one do zera. Stając do walki ze mną,
wypisali na siebie wyrok, który miałem zamiar wykonać osobiście.
3
Ostrze przebiło się przez czaszkę zombie, wchodząc przez
prawy oczodół, uszkadzając mózg i wychodząc z tyłu głowy truposza. Wątłe ciało
zawisło na mojej protezie, gdy nadal trzymałem ramię w górze. Walka lewą ręką
szła mi coraz lepiej, a odkąd stworzyłem sobie protezę, ożywieńce nie stanowiły
już dla mnie większego zagrożenia.
– Przeklęte ścierwo – Opuściłem ramię, a głowa zombie
zsunęła się z kilkudziesięciocentymetrowego kawałka ostrej stali. Ciało
truposza upadło na brudną podłogę sklepu, który przeszukiwałem.
Siedemnaście dni – tyle czasu musiałem znosić zimno,
głód, niewygodę i głupotę mojego towarzysza. Wiele razy zastanawiałem się, czy
po prostu nie zostawić tego idiotę, albo zrobić mu przysługi i po prostu zabić,
ale zawsze rozmyślałem się. Czasem się przydawał, w szczególności jeśli
chodziło o robienie za przynętę. Do tego się akurat nadawał.
Wyjrzałem przez okno, gdzie Pablo stał na czatach i
pilnował, czy okolica jest czysta. W tej części miasta zombie było sporo, ale
postanowiłem zaryzykować. Ostatnia puszka konserwy skończyła się poprzedniego
dnia, a po tym wszystkim, co udało mi się przetrwać, śmierć z głodu byłaby
jeszcze większą porażką, niż utrata hotelu.
Do czerwonego koszyka zgarnąłem z półki wszystkie puszki,
jakie tam stały. Kilka z nich spadło na podłogę, robiąc przy tym sporo hałasu.
Przekląłem pod nosem, gdy zza drzwi prowadzących na zaplecze znowu wzmogło się
warczenie i łupanie.
– Zamknij się tam – syknąłem, podnosząc zrzucone
konserwy.
Gdy podnosiłem się, w lustrze za ladą zobaczyłem swoje
odbicie. Jeszcze kilka tygodni temu miałem wszystko – ludzi, schronienie, broń,
kobiety. A teraz? Wychudzony, okaleczony, zarośnięty i pozbawiony dachu nad
głową zbierałem żarcie z podłogi, a za towarzysza miałem jakiegoś przygłupa. Twoi wrogowie śmieją się z twojej porażki, a
ty urządzasz sobie zakupy. Aż taką ciotą się stałeś?
Chciałem zaprotestować. Nie byłem ofiarą, tylko
zwierzęciem. To ja polowałem, a nie na odwrót. Ale tak było kiedyś, gdy jeszcze
miałem broń, ludzi i siłę.
Tylko to cię powstrzymuje przed zemstą?
– Nie mam czym walczyć – powiedziałem do swojego odbicia.
Tak mówią przegrani, którzy zgubili swoje jaja.
– Nie jestem przegranym – sprzeciwiłem się ostro,
rzucając trzymaną przez siebie puszkę gdzieś na bok.
Udowodnij to. Znajdź resztki swojej godności i jedź tam. Zniszcz ich.
Pokaż, że jeszcze jesteś zwierzęciem.
Wyprostowałem się i wyszedłem ze sklepu. Pablo spojrzał
na mnie zaskoczony, gdy minąłem go bez słowa i rzuciłem koszyk na ulicę.
Metalowe puszki rozsypały się i potoczyły na różne strony.
– Zbieraj to – warknąłem do towarzysza i sam odszedłem na
bok.
Głowę miałem pełną planów. Planów, które miały mi pomóc
wrócić do gry. Dość już wegetowania. Dość użalania się nad sobą. Z pokorą
przyjmowania swojego losu. Zbyt długo pozwoliłem sobie żyć jak szczur, którego
przegoniono z własnego gniazda. Koniec z wymówkami. Nadeszła pora zemsty.
Zombie warknął, gdy wyszedł zza rogu i zobaczył naszą
dwójkę. Wlepiłem nienawistne spojrzenie w białe oczy truposza. Zawsze musiały
wszystko utrudniać.
Pablo wyciągnął zza paska nóż, ale dałem mu znak, by
został na miejscu. W walce wręcz był do niczego, a ja miałem ochotę się wyżyć.
Natarłem na truposza, chwytając go za przód koszuli i
podnosząc. Wbiłem mu ostrze protezy w podgardle, aż te przeszło na wylot tuż
nad jego nosem. Cuchnąca, ciemnoczerwona i pełna skrzepów krew spłynęła mi na
ręce. Nim jeszcze odrzuciłem od siebie ścierwo, kątem oka dostrzegłem kolejnego
zombie.
– Szefie!
Obejrzałem się na Pabla, który wskazywał na kilkuosobową
grupę ożywieńców, która wyszła z drugiej strony ulicy. Zaczynały nas odcinać, a
ich liczba nie pozwalała nam na walkę. Chociaż nienawidziłem tego robić, to
musieliśmy szybko uciekać.
– Na co czekasz, kretynie? – syknąłem, chwytając Pabla za
kołnierz jego kurtki i ciągnąc go za sobą.
Minęliśmy mniejszą grupę, z ledwością unikając złapania
przez tamtejszych osobników, których palce prawie zacisnęły się na moim
ramieniu. Skręciliśmy w boczną uliczkę, wbiegając na podwórko między dwoma
blokami. Przez to, że wciąż utykałem, a taki bieg mocno nadwerężał moją nogę,
szybko zacząłem odstawać od mojego towarzysza. Ten znajdował się spory kawałek
przede mną i miał dość sił, by uciec nieumarłym. Ale tego nie zrobił.
Gdy noga
całkowicie odmówiła mi posłuszeństwa zmuszony byłem zatrzymać się.
– Kurwa mać – syknąłem oddychając ciężko i obejrzałem się
na grupę zombie za sobą. Było ich wielu. Bardzo wielu.
Zacisnąłem zęby ze złości i przygotowałem się do walki.
Już miałem nadziać pierwszego truposza na ostrze, gdy przede mną pojawił się
Pablo. Sam rzucił się na zombie, przewracając je i zaatakował go swoim nożem.
– Chodźmy, szefie! Szybko! – Złapał mnie za ramię i
przewiesił je sobie przez kark.
Starając się nie myśleć o bólu nogi stawiałem kolejne
kroki. Opuściliśmy podwórko, ale na ulicy wcale nie było bezpieczniej. Z grupą
zombie na ogonie nie mogliśmy daleko uciec, co było winą mojej nogi.
– Trzeba się ich pozbyć – powiedziałem, zatrzymując się.
Horda zdążyła już wylać się z podwórka i pierwsze truposze ruszyły w naszą
stronę.
– Nie damy im wszystkim rady – Pablo ze strachem patrzył
na ożywieńców. Tego faceta nie potrafiłem zrozumieć. Dopiero co w heroicznym
czynie rzucił się na zombie, a teraz drżał ze strachu na ich widok.
Nic nie może mi przeszkodzić w zemście – pomyślałem,
uważnie lustrując mojego towarzysza.
– Tak musi być, kolego – powiedziałem.
– Co…
Nie zdążył nawet dokończyć, gdy westchnął głośno, a na
twarzy wymalowało mu się zaskoczenie. Przerażone oczy spojrzały w dół, prosto
na ostrze mojej protezy, którą pomógł mi stworzyć, a która sterczała zatopiona
w jego brzuchu. Ponownie otworzył usta, ale zamiast słów, wypłynęła mu z nich
stróżka krwi. Pablo skrzywił się i upadł na ziemię.
– Ura… towałem cię – powiedział cicho, z wyrzutem.
– Nie prosiłem o to – odparłem.
Zombie ożywiły się, czując świeże mięso. Musiałem szybko
zniknąć, bo taka przekąska nie starczyłaby im na długo. Strzepnąłem krew Pabla
z protezy i utykając ruszyłem dalej. Słyszałem jeszcze jakieś niewyraźne słowa
mojego towarzysza, w których zapewne mnie przeklinał, ale te zaraz przemieniły
się w krzyki. Wrzaski mężczyzny zwabiały truposze i towarzyszyły mi aż do końca
ulicy. Wtedy ucichły, a ja rozpocząłem samotną wędrówkę.
4
Ognisko dogasało, a wraz z nim zmniejszał się okręg
światła, w którym się znajdowałem. Ostatnie drwa wrzuciłem godzinę wcześniej.
Pozostałe były zbyt mokre, by się zapalić.
Chuchnąłem w skostniałą z zimna dłoń i potarłem nią lewe
ramię. Niewiele to pomogło i jedynym już, na co liczyłem, to było to, by nie
zaczął padać śnieg. Marna osłona z folii nad głową nie uratowałaby mnie przed
nim. Ledwie co radziłem sobie z zimnem. I głodem.
Cztery dni wcześniej opuściłem Głogów. Przez dwa pierwsze
dni jechałem autem, które cudem udało mi się znaleźć, ale po wyczerpaniu i tak
niewielkiego zapasu paliwa, zostało mi nic innego, jak iść pieszo. Opóźniło to
znacznie moją podróż, ale nie miałem innego wyjścia. Chęć zemsty i złość
napędzała mnie do stawiania kolejnych kroków, gdy już opadałem z sił.
Skromne zapasy jedzenia były na wyczerpaniu od
poprzedniego dnia. Żołądek miałem boleśnie ściśnięty, ubranie przemoczone, a w
niektórych miejscach nawet zamarznięte na kość. Nie czułem też palców u stóp,
co nie wróżyło dobrze.
A mimo to się nie poddawałem.
– Zapłacicie za to. Wszyscy. Co do jednego – Kołysałem
się w przód i w tył, wpatrując w żarzące węgielki, które zaraz miały zgasnąć.
Tak, jak robiłem to każdej nocy przed snem, zacząłem
wyobrażać sobie twarze swoich wrogów, wykrzywione w bólach. Słyszałem to, jak
błagają o śmierć. To było jak miód na moje uszy. I już niedługo miało się to
spełnić.
Dzierzbiny były niedaleko i sądziłem, że za nie więcej,
jak dwa dni, uda mi się tam dotrzeć. Ta myśl motywowała mnie jeszcze bardziej i
sprawiała, że gotów byłem wstać nawet w tamtej chwili i iść po zemstę. Gdyby
nie to, że musiałem być wypoczęty, zrobiłbym to. Jednak potrzebowałem sił.
Oparłem się wygodniej o pień drzewa za plecami i
przymknąłem oczy. Dzięki temu, że miałem płytki sen, nie obawiałem się zostania
zaskoczonym przez zombie. Byłem w stanie usłyszeć każdy niepokojący trzask i w
kilka chwil być gotowym do walki.
Jestem zwierzęciem.
Nie śniłem. A nawet jeśli, to nie pamiętałem swoich snów.
Ale tym razem było inaczej. Widziałem senną wizję wyraźnie i tak realnie, że
było to aż przerażające.
Widziałem klasztor, choć nigdy tam nie byłem. Gdybym chciał
go opisać, to nawet nie potrafiłbym tego zrobić. cały budynek płonął, wokół
było pełno dymu, a miejsce powoli obracało się w gruzy. Stałem przed otwartą
bramą i patrzyłem na płomienie, powoli pożerające wrogie mi miejsce. Z rozkoszą
słuchałem krzyków, płaczu i błagań. W dłoni trzymałem odciętą głowę, która
wciąż żyła. Kłapała zębami, jakby chciała coś powiedzieć, a na bladej twarzy
zastygł jej wyraz przerażenia.
– Wygrałem – powiedziałem
do głowy, choć ta nie mogła mi odpowiedzieć.
Byłem sam, a mimo to udało mi się zniszczyć klasztor.
Dokonałem niemożliwego. Byłem niepokonany.
Nagły trzask wyrwał mnie ze snu, co przyjąłem ze złością.
Wciąż czułem ciepło płomieni, ogarniających klasztor i zapach krwi. Najlepszy
był jednak widok martwej Saszy. To było to, czego najbardziej pragnąłem –
śmierci przyczyny mojego upadku.
Jednak o tym musiałem myśleć później. Zerwałem się na
równe nogi, strącając przy tym folię z mojego prowizorycznego szałasu na
poboczu drogi. Pierwsze, co zobaczyłem, to skierowane w moim kierunku lufy.
Ognisko jeszcze nie wygasło, więc mogłem dostrzec też zarysy kilku sylwetek,
stojących w półkolu przede mną. Podniosłem protezę z ostrzem, gotów stawić
czoła nawet broni palnej. Tanio skóry sprzedać nie zamierzałem.
– Dawać, skurwysyny – syknąłem pochylając się lekko do
przodu. – Takie z was cipy, że boicie się podejść do mnie bez tych spluw?
Śmiało! Zabawimy się jak prawdziwi faceci.
Kilka osób wymieniło spojrzenia, a u innych wyczułem
zwątpienie. Jednak uwagę przyciągnęła jedna postać, która trzymała się z boku.
Jego twarz skrywał kaptur, ale i tak go rozpoznałem.
– Andrzej – powiedziałem, opuszczając ręce i prostując
się.
Policjant, którego znałem od lat, łapówkarz i skurwysyn,
który pomógł mi w zaplanowaniu ataku na posterunek tej szmaty, Iwony, żył. Był
na arenie, gdy doszło do tego całego syfu. Widziałem, jak uciekał z kilkoma
innymi tchórzami, gdy truposzy zaczęło się robić zbyt wielu. Wcześniej jednak
pomógł mi zejść na dół. Uratował mi tym życie.
– Tak myślałem, że ci się uda – Podszedł do mnie i
wyciągnął dłoń. Spojrzałem na nią wrogo, ale ścisnąłem ją.
– Zawsze mi się udaje – odparłem hardo i spojrzałem na
resztę grupy.
Ośmiu mężczyzn patrzyło na mnie niepewnie, czworo wciąż
trzymało bronie w górze. Wyglądali na twardych, zahartowanych w realiach otoczenia
gości. Ich twarze wydawały mi się być znajome, więc prawdopodobne było, że
kiedyś byli moimi ludźmi. Był wśród nich Garda – jeden z moich najbardziej
zaufanych współpracowników. Skinął mi głową, na co odpowiedziałem tym samym.
– Co tu robisz, Wiksa? – zapytał mnie Andrzej,
przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem zaskoczenie na jego twarzy, gdy
zobaczył moją protezę.
– Idę po zemstę – odparłem krótko, na co mężczyzna
pokiwał głową i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
– Więc wygląda na
to, że mamy wspólny cel. Wracamy do aut, panowie – zarządził Andrzej, zwracając
się do mężczyzn. Wszyscy bez słowa sprzeciwu ruszyli w stronę oddalonych o
kawałek czterech aut. Musieli zapewne zobaczyć ogień i to ich zainteresowało. Dzięki
temu mnie znaleźli.
– Twoi ludzie? – zapytałem, gdy zostaliśmy sami w tyle.
Andrzej prychnął i splunął na ziemię.
– Jestem chujowy w rządzeniu i dobrze o tym wiesz –
sarknął. – Po prostu idziemy razem w jednym kierunku. Rozumiesz?
Pokiwałem głową. Rozumiałem. Rozumiałem, aż za dobrze.
Banda dziewięciu uzbrojonych, pozbawionych skrupułów,
zdesperowanych facetów, których łączy tylko jeden cel – odpłacić pięknym za
nadobne ludziom, którzy odebrali nam wszystkim schronienie. Aż prosili się o
silnego przywódcę, który poprowadzi ich ku zemście. Jak wszystko zaczyna się pięknie układać – pomyślałem z
zadowoleniem.
– Wiesz w ogóle, kto spalił hotel? – zapytał Andrzej, gdy
już siedzieliśmy w jednym z aut.
– Pewnie te skurwysyny z klasztoru – odparłem zmęczony. Padałem
z nóg, a ciepło samochodu sprawiało, że stawałem się senny.
– Chuja tam! – wtrącił siedzący obok mnie, ryży facet. –
Waldek, Reszka i Rysiek. Sukinkoty podłożyli ogień przed wejściem, a potem
zabrali furgonetkę i rozjebali bramę.
– Pojechali na pomoc twojemu przyjacielowi – Andrzej
uśmiechnął się do mnie kwaśno. – Zaufałeś złym ludziom, Wiksa. Następny taki
błąd może cię kosztować o wiele więcej.
Nie musiał mi tego mówić. Dobrze wiedziałem, że upadek
hotelu to w sporej części moja wina. Zaufałem Adamowi, a ten zdradził mnie dla
tej suki. To był błąd, ale czasu cofnąć nie mogłem. Jedyne, co mogłem zrobić,
to odzyskać to, co moje.
5
Klasztor. To miejsce naprawdę idealnie nadawało się do
przetrwania. Miało wszystko to, co było potrzebne w tym świecie. Jedynym jego
problemem było to, że nie należało do mnie.
Jeszcze – pomyślałem.
Z miejsca, gdzie stałem, dobrze widziałem to, co działo
się za murem. Każdego ranka wchodziłem na dach magazynu, gdzie aktualnie się
ukrywaliśmy, i za pomocą lornetki obserwowałem życie szczęśliwych mieszkańców
klasztoru. Wystarczyło kilka dni, bym poznał ich rozkład wart, zauważył kto się
tam najbardziej liczy, poznał ilość fartownych skurwieli, których musiałem się
pozbyć. I w końcu zobaczyłem też moich wrogów.
Saszę poznałem od razu. Wyróżniała się spomiędzy innych
kobiet z klasztoru i wyglądało na to, że tam rządziła. Ale nawet się tego
spodziewałem. Od razu widać było, że jest łasa na władzę. Często brała udział w
wypadach. Parę razy nawet im towarzyszyłem, oczywiście jako niewidzialny
obserwator. Dzięki temu poznałem ją bliżej, widziałem ją w akcji, poznawałem zwyczaje
i dowiadywałem się wielu ciekawych rzeczy. Zyskiwałem nad nią przewagę, a ona
żyła w nieświadomości przekonana, że jestem martwy. Wszyscy tak myśleli, a to
działało na moją korzyść. Jako duch, mogłem więcej.
Zobaczyłem też, kim jest owy Max, który miał czelność
zabić moich ludzi i współdziałał z Saszą. Był to facet w moim wieku, zazwyczaj
trzymający się z tą suką. Wyglądało na to, że działają wspólnie, ale on nie
opuszczał murów klasztoru. Powodów tego nie znałem, ale gość nie wyglądał na
tchórza i czułem, że realizując mój plan, będę musiał się z nim liczyć.
Największym zaskoczeniem był dla mnie widok mojej
siostry. Była tam. Z moimi wrogami. Na początku poczułem złość, ale w końcu
uznałem to za punkt na moją korzyść. Wystarczyło tylko znaleźć okazję i się z
nią skontaktować. Ze słów Gardy wynikało, że może być z jakimś kolesiem, który
również znajdował się w klasztorze, ale był też na posterunku.
Obecność tych zdrajców – Adama, Waldka i reszty nawet
mnie nie dziwiła. Jasne było, że ci tchórze polecą szukać schronienia właśnie w
klasztorze. Nie wiedzieli jednak, że tym samym sprowadzili śmierć nie tylko na
siebie, ale i na wszystkich mieszkańców obozu.
– Tyle moich przeciwników, skupionych w jednym miejscu –
powiedziałem, dłubiąc końcem ostrza mojej protezy w stosie skrzynek, które
służyły za stół. – Żal przegapić taką okazję.
– Nie dostaniemy się do środka – stwierdził Andrzej,
patrząc na żarzącą się końcówkę papierosa, którego obracał w palcach. – Brama
jest solidna i mają straże. Nie podejdziemy nawet na sto metrów.
Uśmiechnąłem się, słysząc ten banalny, idiotyczny tok
myślenia. Andrzej wyglądał na urażonego.
– Nie jestem idiotą, przyjacielu – Pochyliłem się nad
stołem, zmniejszając tym dystans między nami. – Gdyby tak było, już dawno bym
zginął. A tak nie jest. Chyba, że myślisz inaczej?
Andrzej przewrócił oczami i zaciągnął się mocno dymem.
Czekałem tylko, aż popiół spadnie na jego gęsty, siwo-czarny zarost podpali go sobie.
– Nie pierdol, Wiksa, tylko mów, jaki masz plan –
powiedział zirytowany.
Wstałem ze skrzynki i podszedłem do zasłoniętego
kartonami okna. Odchyliłem kawałek zasłony i spojrzałem na znajdujący się w
oddali klasztor.
Chciałem go. Takie miejsce nie powinno należeć do bandy
idiotów, którzy nie potrafią nim zarządzać. Musiałem je dostać i to za wszelką
cenę. Jednak atak z zewnątrz nie wchodził w grę. Nie mieliśmy dość sił, więc
pozostawało tylko zniszczenie tej pięknej idylli od środka. A do tego
potrzebowaliśmy sprzymierzeńca.
– Przyjmują ludzi – powiedziałem i nie czekając na
jakiekolwiek słowa Andrzeja, kontynuowałem. – Wyślemy im wilka w owczej skórze,
a on skontaktuje mnie z moją siostrą.
– Skąd pomysł, że będzie chciała z tobą współpracować? –
prychnął mężczyzna. – Uciekła od ciebie.
Poruszyłem fantomowymi palcami lewej ręki. Dziwne to było
uczucie, ale dało się przyzwyczaić. Tak, jak do protezy. Zauważyłem, że z nią
było mi łatwiej, choć brzmieć to mogło dziwnie. W prawej ręce mogłem trzymać pistolet,
a lewa sama w sobie była bronią. Przewyższałem innych ludzi dwukrotnie.
– To moja krew – powiedziałem, nie odrywając wzroku od
bramy klasztoru. Na dachu stojącego za nią autobusu zobaczyłem postać. Ktoś miał
wartę i właśnie pieprzył ją na całej linii. Tuż pod jego nosem znajdowaliśmy
się my i planowaliśmy jak zabić wszystkich, których miał chronić.
Wróciłem na swoje miejsce, przepełniony entuzjazmem. Im bliżej
była godzina zero tym bardziej
podekscytowany byłem. Wszystko miałem zaplanowane w najdrobniejszych
szczegółach. Wystarczyła tylko niewielka pomoc od wewnątrz.
– Lena nam pomoże – powiedziałem pewnie. – Jesteśmy tacy
sami i nie opuści okazji, by zyskać władzę. Pragnie jej tak samo, jak ja.
Andrzej nie wyglądał na przekonanego. Zgasił niedopałek
na desce skrzynki, po czym rzucił go na podłogę.
– Obyś miał rację.
– Przekonasz się. Gdy czegoś chcę, to zawsze to dostaję. Pamiętaj
o tym i słuchaj mnie, a nie zginiesz.
– Trzymam cię za słowo – Andrzej wstał z miejsca i ruszył
w inną część magazynu.
Zostałem sam i od razu zaatakowały mnie myśli tego, co
zdarzy się za kilka dni. Nic nie miało prawa się nie udać. Nie mnie.
– Jestem blisko, Saszo – powiedziałem cicho, uśmiechając
się do siebie. – A ty nawet o tym nie wiesz.
6
Minęły dwa dni odkąd wysłaliśmy Siwego do klasztoru, w
roli posłańca, ale i szpiega. Miał przekazać Lenie wiadomość ode mnie, a gdyby
ta odmówiła (czemu nie wierzyłem), sam miał stać się naszym wilkiem wśród
owieczek.
Siedziałem przy stole, na którym stała otwarta butelka
whisky. Obracałem w dłoniach brudną szklankę, patrząc na płomień świecy
znajdującej się przede mną. Moi ludzie milczeli, choć zazwyczaj rozmawiali
między sobą. Im też udzielił się nastrój oczekiwania. Znali mój plan i
popierali mnie. Także pragnęli zemsty.
Wydłużający się czas oczekiwania zaczynał mnie drażnić. Całą
swoją wiarę pokładałem w swojej siostrze. Siwy był idiotą i nie potrafiłby
zrobić niczego porządnie, nawet jeśli by mu to rozrysować i pokazać palcem. Lena
była sprytna i zawzięta. Potrzebowałem jej do realizacji mojego planu.
Nagły pisk sprawił, że poderwałem głowę. Reszta moich
ludzi chwyciła za bronie i wymierzyła je w znajdujący się na drugim końcu
pomieszczenia mrok. Słysząc powolne kroki, uśmiechnąłem się.
– Dobrze cię widzieć, siostrzyczko – powiedziałem do
kroczącej dumnie i pewnie dziewczyny.
– Daruj sobie, braciszku – odparła złośliwie i splotła
ręce na piersi. – A wszyscy mówili, że nie żyjesz.
– Przejęłaś się tym? – Spojrzałem na nią znad szklanki.
– Nie bardzo.
Parsknąłem śmiechem i wziąłem spory łyk alkoholu. Lena w
tym czasie usiadła przede mną, z zimną obojętnością wymalowaną na twarzy. Jej wzrok
padł na mój kikut.
– Niezłe, co? – Uniosłem protezę, by mogła zobaczyć ją w
całej okazałości. – To po części zasługa twojej ukochanej Saszy. Tak samo jak
spalenie hotelu i śmierć wielu moich ludzi. Ona i Adam dali mi boleśnie w kość.
– Nie obchodzi mnie to.
– A ja sądzę, że gdyby tak było, to nie pojawiłabyś się
tu – powiedziałem i poczułem, że trafiłem w sedno.
Odkąd pamiętałem, Lena nie znosiła rozkazów. Zawsze się buntowała
i sama chciała rządzić. Potrafiła przy tym udawać niewiniątko, o które nic się
nie podejrzewało. Czasami ta maska spadała, a wtedy wszyscy mogli zobaczyć
zimną, wyrachowaną sukę, którą w głębi duszy była. Teraz ja to widziałem.
– Pomogę ci – powiedziała. – Ale pod trzema warunkami.
Pokręciłem rozbawiony głową i wyprostowałem się.
– Słucham.
– Robowi nic nie może się stać.
– To twój chłopak?
– Nie twoja sprawa – syknęła wrogo, a ja uniosłem ręce w
obronnym geście. – Nie mogę być o nic podejrzewana.
– A po trzecie?
Lena uniosła dumnie głowę, a w jej niebieskich oczach
zobaczyłem błysk. Widywałem go już wcześniej i nigdy nie zwiastował niczego
dobrego.
– Sasza ma zginąć – powiedziała takim tonem, jakby był to
wyrok.
Patrzyłem na nią w milczeniu, aż pojąłem. Nie wiedziałem,
czym Sasza zaskarbiła sobie taką nienawiść Leny, ale pewien byłem jednego –
była jak w potrzasku – z wrogami wśród przyjaciół i wrogami za nimi.
– Siostro – Wziąłem drugą szklankę i napełniłem ją
whisky. – To mogę ci obiecać.
Oboje unieśliśmy szkło i uderzyliśmy nimi o siebie, pieczętując
tym swoją umowę.
Pora zaczynać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz