niedziela, 18 lutego 2018

MIDQUEL - JESTEM ZWIERZĘCIEM (WIKSA)

Było ciężko, ale wyrobiłam się i oto jestem!
Pierwszy raz pisałam rozdział z perspektywy antagonisty i muszę powiedzieć, że nie było łatwo. Wiksa coś nie chciał współpracować, ale dzięki uporowi udało mi się skończyć w terminie. Aż jestem z siebie dumna.
Rozdział ten jest podzielony na części, by można było zobaczyć etapy podróży Wiksy oraz jego rosnącą złość i chęć zemsty. To jest też wstęp do akcji, która zacznie się w kolejnych rozdziałach. Mam nadzieję, że nie wyszło mi tak źle, jak mi się wydaje ;)

~~~

1
   – Wracaj tu! – krzyknąłem, patrząc na zbliżające się do mnie truposze. Gdybym mógł wstać, roztrzaskałbym im czaszki gołymi rękoma, ale nie mogłem. Nóż wbity w moje udo odebrał mi władzę w nodze.
   Jednak nie zamierzałem dać tym martwym skurwielom wygrać. Drugą, sprawną nogą, podciąłem najbliższego zombiaka. Truposz upadł, a to dało mi kilka chwil czasu na odsunięcie się. Zaciskałem dłoń wokół ostrza zatopionego w moim udzie, które promieniowało bólem przy każdym ruchu. Nie bądź cipa – skarciłem się i zacisnąłem zęby.
   Ten skurwiel nadal tam stał. Dałem mu wszystko, obdarzyłem zaufaniem, mogłem zrobić z niego swoją prawą rękę, a on po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem, napluł mi w twarz. Współpracował z tą suką, przez którą miałem same problemy. Cały czas kłamał, udając jednego z nas, a tak naprawdę próbował mnie zniszczyć. I udało mu się to.
   – Wszystko obróciło się w gruzy – powiedział, nim wyszedł na zewnątrz.
Gdybym mógł wstać – gdybym tylko nie był pieprzonym kaleką bez jednej ręki – zabiłbym go. Roztrzaskałbym mu głowę o mur, a potem rzucił jego parszywe, zdradzieckie ścierwo zombie. Ale wcześniej znalazłbym tą jego sukę – Saszę – i torturowałbym ją, aż błagałaby o śmierć.
   Ale nie mogłem. Świadomość tego napełniła mnie wściekłością. Zacisnąłem pięść i uderzyłem nią w podłogę tak mocno, że promieniujący ból rozszedł mi się po całej ręce i dotarł aż do barku. Krzyczałem głośno, aż gardło odmówiło mi posłuszeństwa. Wrzeszczałem na zbliżające się zombie, które zapewne myślały, że mogą mnie pokonać.
   Nikt nie może – pomyślałem i wyjąłem ostrze noża z nogi. Nawet nie poczułem bólu.
   – Chodźcie, skurwiele – powiedziałem do pierwszego ożywieńca, który potknął się o własne nogi i padł tuż przede mną. – Cipa – skomentowałem to krótko i wbiłem mu nóż w jego paskudną gębę.
   Podniosłem się, przeklinając brak ręki. Bez niej nie było łatwo mi się poruszać.
   Daria też za to zapłaci – poprzysiągłem sobie. To ona strzeliła i zrobiła ze mnie kalekę. Odetnę jej obie ręce. I nogi.
   Trójka zombie nie byłaby dla mnie zagrożeniem, gdybym był tylko w pełni sprawny. Bez jednej ręki i ranny nie mogłem z nimi walczyć. Byłem zmuszony się wycofać, co jeszcze bardziej mnie rozwścieczyło. Uciekali tylko tchórze, a ja nim nie byłem. Byłem zwierzęciem, które musiało zapolować na swoich wrogów i rozerwać ich gardła.
   Utykając i mrużąc oczy przez wszechobecny, drażniący dym, zmierzałem do okna na końcu korytarza. Mijałem wiele ciał, nad którymi żerowały zombie. To, że zginęli moi ludzie, nie poruszyło mnie w żadnym stopniu. Byli słabi – tłumaczyłem sobie. Słabe jednostki musiały ginąć, żeby silne mogły żyć. Taka była kolej rzeczy i tylko kompletni idioci tego nie rozumieli. Ja tak i dlatego udało mi się przetrwać do tego czasu. I dlatego nie mogłem też umrzeć.
   – Chodź tutaj, ścierwojadzie! – krzyknąłem do zombiaka, który stanął mi na drodze. Ruszył na mnie dość sprawnym krokiem, wcale nie tak ślamazarnym, jakim poruszały się inne truposze. Był nawet szybszy ode mnie. ten fakt wybił mnie z rytmu, przez co za późno uniosłem nóż. Ożywieniec chwycił mnie za ramiona, a wtedy przekonałem się, że rzeczywiście był silniejszy, niż standardowe zombie. Ale to nie znaczyło, że mógł mnie pokonać.
   Natarłem na truposza, cały czas ściskając mu gardło i trzymając na dystans kikutem lewej ręki. Dziwne było, że cały czas miałem wrażenie, jakby była cała, chociaż kończyła się w połowie przedramienia. Przez to nawet nie czułem bólu, gdy mocniej naciskałem na ranę.
Zombie się rzucał i wciąż kłapał zębami próbując ugryźć mnie w rękę.
   – Po moim trupie, skurwielu! – wycedziłem przez zęby i całym sobą pchnąłem zombiaka na zabite dyktą okno. Tak, jak myślałem – rozległ się trzask i oboje wypadliśmy na zewnątrz.
   Upadek nie trwał długo i nie był nawet taki zły. Zderzenie z twardym betonem zamortyzował wciąż wijący się pode mną truposz, choć nie będący już tak żwawy. Kość jego prawej ręki pękła i sterczała mu z ramienia, a nogi miał wygięte pod nienaturalnym kątem – pewnie też połamane.
   – Jebane ścierwo – Splunąłem na unieruchomionego truposza i wyprostowałem się.
   Po placu chodziły zombie, których przyciągały płomienie szkoły. Idioci, wchodzili w ogień i podpalali się. Ta bezmyślność doprowadzała mnie do szału. Gdyby tylko te kupy mięsa były choć trochę inteligentne, gdyby dało się nimi kierować… Kurwa. To by było coś. Myśl, że mógłbym mieć na swoich usługach hordy tych żywych ścierw była zajebista. Mógłbym je wykorzystać do zniszczenia moich wrogów. Mógłbym…
   Uniosłem nóż, który ciągle ściskałem w dłoni i odwróciłem się za siebie, gotów zaatakować tego, którego kroki usłyszałem.
   – Szefie! To ja! – Jakiś facet, którego w tych ciemnościach nie rozpoznałem, schował głowę w ramionach i skulił się jak dzieciak.
   – Jaki, kurwa, „ja”? – zapytałem zirytowany.
   – Pablo! To znaczy Paweł! Jestem z tobą!
   Opuściłem nóż patrząc wciąż podejrzliwie na Pabla. Coś zaczynało mi świtać. To był ten sam koleś, z którym przyjechał ten zdrajca – Adam. On mógł z nim spiskować – pomyślałem. Kierowany tą myślą chwyciłem Pawła za przód bluzy i potrząsnąłem nim mocno.
   – Pomagałeś Adamowi? – zapytałem ostro. – Razem mnie sabotowaliście? Gadaj!
   – N-nie – zająknął się ten, kręcąc przecząco głową. – To on chciał uciec z hotelu. Ja byłem z wami od początku. Mówiłem ci o Saszy, byłem szczery, nie chciałem…
   – Zamknij się już – Przewróciłem oczami i puściłem Pabla. Zaczynał mnie już irytować, ale w tamtej chwili mogłem polegać tylko na nim. Gorzej, niż miałbym być sam – prychnąłem patrząc na tą trzęsącą się i kaleką pokrakę.
   Oderwałem rękaw swojej koszulki i obwiązałem tym kawałkiem materiały ranę na udzie. Ta wciąż krwawiła, ale nie było czasu, by się tym zająć. Musieliśmy wrócić do hotelu. Tam Rysiek miał się mną należycie zająć.
    – Idziemy – Oparłem się na ramieniu Pabla, który ugiął się pod moim ciężarem.
Opuściliśmy plac szkoły, a potem zaczęliśmy się oddalać od płonącego budynku. Ulice miasta były czyste, co było nam na rękę. Wszystkie zombiaki z okolicy zwabił ogień i hałas, więc nie mieliśmy problemów z oddaleniem się od miejsca mojej porażki.
   Wściekłość mnie przepełniała. Prawdopodobnie straciłem znaczą cześć swoich ludzi, a co za tym idzie również broń oraz siłę. Sam fakt, że zginęli ludzie, niewiele mnie obchodził. Ważniejsze było to, że nie miałem już silnej grupy, a przecież to było najważniejsze. Siła i władza. Te dwie rzeczy pomagały mi przeżyć przed tym, jak świat poszedł się jebać i po tym.
   Nigdy nie byłem dobrym człowiekiem – nie zamierzałem temu zaprzeczać. Ale robiłem to, by przetrwać i chociaż ponosiłem za to kary, nie żałowałem. To właśnie dzięki tym życiowym lekcjom byłem osobą idealną do życia w tym świecie. Ja nie musiałem się przystosować. Ja już miałem to w sobie i dzięki temu wciąż żyłem, w przeciwieństwie do tych słabiaków. Nawet teraz, gdy nie miałem prawa wyjść z areny całym, udało mi się to i szedłem po zemstę.
   Moi wrogowie – ich lista robiła się coraz dłuższa i wszyscy oni związani byli z jedną osobą. To ona była powodem zdrad i śmierci moich ludzi, utraty ręki, stracenia areny. Dla tej suki Adam wbił mi nóż w plecy i odważył się stanąć naprzeciw mnie. Powinienem był ją zabić już na początku – pomyślałem ze złością. Wtedy, gdy spotkaliśmy się pod sklepem z bronią, nie doceniłem jej. Choć zabiła dwóch moich, ja pozwoliłem jej uciec. To było zbyt wspaniałomyślne z mojej strony i teraz ponosiłem za to konsekwencje. Potem znowu straciłem ludzi, których zabiła wraz z tym gościem. Jak on miał? Max. Tak, Max. Kolejne imię na liście. On z nią współpracował, więc jego dni też były policzone. Tak samo jak tych z posterunku. Ale z nimi miałem inny kłopot. Garda mówił, że była z nimi Lena.
   Z moją siostrą miałem jeden, ale poważny problem – nie słuchała mnie. Mimo tego wszystkiego, co przez całe życie dla niej robiłem, ona postanowiła ot tak ode mnie uciec. Gdyby nie to, że była to moja krew, nie darowałbym jej tego. Niestety jednak, byłem za nią odpowiedzialny i musiałem ją znaleźć. Choćby tylko po to, by ją zabić. Nie chciałbym tego, ale gdyby zwróciłaby się przeciw mnie, nie miałbym innego wyjścia.
   – Tam stoi jakiś samochód – Pablo zatrzymał się i wskazał na stojące po drugiej stronie ulicy auto. – Sprawdzę, czy jest sprawne. Szefie?
   Oparłem się o ścianę i rozmasowałem bolące udo. Krew już nie leciała, ale rana bolała kurewsko.
   – Idź – powiedziałem, byleby tylko pozbyć się tego przygłupa. Zabiję go, gdy już nie będzie mi potrzebny – postanowiłem.
   Sasza, Max, Adam i wszyscy ich sprzymierzeńcy – to była lista ludzi, którzy musieli zapłacić za mój upadek. Nie wątpiłem, że jeszcze się ona wydłuży – i to znacznie, gdy już odwiedzę ich ten cały klasztor. Jak przyjemna była wizja mojego pojawienia się tam i możliwości wymierzenia im wszystkim kary. Żadne z nich nie przeżyje, ale nie umrą od razu. O nie. Będę ich zabijał powoli, aż zaczną sami błagać o śmierć. A ta suka będzie cierpiała najdłużej. Ma na to moje słowo.
   Podniosłem wzrok na Pabla, któremu jakoś udało się odpalić auto.
   – Może nie jest aż tak nieprzydatny – mruknąłem, gdy samochód zatrzymał się przede mną. Zająłem miejsce pasażera i odchyliłem się na fotelu. – Jedź do hotelu. Mam dość tej nocy.
   – Jasne, szefie – Pablo ruszył z miejsca, a ja przymknąłem oczy. Potrzebowałem odpoczynku i butelki dobrej whisky. A potem – potem mogłem jechać po zemstę.

2
   Zapłacą za to. Wszyscy. Co do jednego, parszywego skurwysyna.
   Choć miałem tylko jedną dłoń, to miałem wrażenie, że zaciskam w pięści obie. To uczucie było na tyle realne, że aż czułem drżenie mięśni w fantomowej kończynie i miałem wrażenie, że jestem w stanie uderzyć dach samochodu, a nawet go przebić.
   Hotel spłonął. W oknach wciąż migotały języki ognia, a jaśniejące niebo zasłaniał czarny, duszący dym. Brama leżała wyrwana z zawiasów, po terenie chodziły zombie, a ja stałem w bezruchu i patrzyłem na zgliszcza tego, co udało mi się stworzyć, a co zostało mi odebrane. Wszystko straciłem. Wszystko.
Czułem na sobie spojrzenia Pabla, które irytowały mnie jeszcze bardziej. Gdyby tylko spróbował się odezwać, wyładowałbym całą złość na nim. I gdzieś miałbym to, że zostałbym sam.
   Kto mnie zdradził? – zapytałem się. Adam sam na pewno by nie spalił hotelu, więc ktoś musiał mu pomóc. Pewnie ci jego kumple. Tak. Na pewno oni.
   – Co teraz zrobimy? – zapytał Pablo, czym naraził się na moje ostre spojrzenie. Pod jego naciskiem skulił się jak tchórz, którym był.
   Opanuj się. Jest ci jeszcze potrzebny – skarciłem się i wziąłem uspokajający wdech. Niewiele on pomógł. Widok spalonego hotelu i myśl, że zostałem bez niczego, doprowadzała mnie do szału.
    – Szukamy schronienia – powiedziałem otwierając drzwi do auta. – Potem się zobaczy.
   Gdzie byli wszyscy? – to pytanie ciągle chodziło mi po głowie. Nie zostawiłem hotelu pustego. Powinna tam zostać co najmniej dwudziestka ludzi, więc jak to się stało, że przegrali? Kto ich zaatakował?
   Znasz odpowiedź, na to pytanie.
   Zacisnąłem dłoń mocno, aż ręka zaczęła mi drżeć. Ci skurwiele z klasztoru po raz ostatni ze mną zadarli. Nawet jeśli wcześniej mieli jakieś szanse, to teraz spadły one do zera. Stając do walki ze mną, wypisali na siebie wyrok, który miałem zamiar wykonać osobiście.

3
   Ostrze przebiło się przez czaszkę zombie, wchodząc przez prawy oczodół, uszkadzając mózg i wychodząc z tyłu głowy truposza. Wątłe ciało zawisło na mojej protezie, gdy nadal trzymałem ramię w górze. Walka lewą ręką szła mi coraz lepiej, a odkąd stworzyłem sobie protezę, ożywieńce nie stanowiły już dla mnie większego zagrożenia.
   – Przeklęte ścierwo – Opuściłem ramię, a głowa zombie zsunęła się z kilkudziesięciocentymetrowego kawałka ostrej stali. Ciało truposza upadło na brudną podłogę sklepu, który przeszukiwałem.
   Siedemnaście dni – tyle czasu musiałem znosić zimno, głód, niewygodę i głupotę mojego towarzysza. Wiele razy zastanawiałem się, czy po prostu nie zostawić tego idiotę, albo zrobić mu przysługi i po prostu zabić, ale zawsze rozmyślałem się. Czasem się przydawał, w szczególności jeśli chodziło o robienie za przynętę. Do tego się akurat nadawał.
   Wyjrzałem przez okno, gdzie Pablo stał na czatach i pilnował, czy okolica jest czysta. W tej części miasta zombie było sporo, ale postanowiłem zaryzykować. Ostatnia puszka konserwy skończyła się poprzedniego dnia, a po tym wszystkim, co udało mi się przetrwać, śmierć z głodu byłaby jeszcze większą porażką, niż utrata hotelu.
Do czerwonego koszyka zgarnąłem z półki wszystkie puszki, jakie tam stały. Kilka z nich spadło na podłogę, robiąc przy tym sporo hałasu. Przekląłem pod nosem, gdy zza drzwi prowadzących na zaplecze znowu wzmogło się warczenie i łupanie.
   – Zamknij się tam – syknąłem, podnosząc zrzucone konserwy.
   Gdy podnosiłem się, w lustrze za ladą zobaczyłem swoje odbicie. Jeszcze kilka tygodni temu miałem wszystko – ludzi, schronienie, broń, kobiety. A teraz? Wychudzony, okaleczony, zarośnięty i pozbawiony dachu nad głową zbierałem żarcie z podłogi, a za towarzysza miałem jakiegoś przygłupa. Twoi wrogowie śmieją się z twojej porażki, a ty urządzasz sobie zakupy. Aż taką ciotą się stałeś?
   Chciałem zaprotestować. Nie byłem ofiarą, tylko zwierzęciem. To ja polowałem, a nie na odwrót. Ale tak było kiedyś, gdy jeszcze miałem broń, ludzi i siłę.
   Tylko to cię powstrzymuje przed zemstą?
   – Nie mam czym walczyć – powiedziałem do swojego odbicia.
   Tak mówią przegrani, którzy zgubili swoje jaja.
   – Nie jestem przegranym – sprzeciwiłem się ostro, rzucając trzymaną przez siebie puszkę gdzieś na bok.
   Udowodnij to. Znajdź resztki swojej godności i jedź tam. Zniszcz ich. Pokaż, że jeszcze jesteś zwierzęciem.
   Wyprostowałem się i wyszedłem ze sklepu. Pablo spojrzał na mnie zaskoczony, gdy minąłem go bez słowa i rzuciłem koszyk na ulicę. Metalowe puszki rozsypały się i potoczyły na różne strony.
   – Zbieraj to – warknąłem do towarzysza i sam odszedłem na bok.  
   Głowę miałem pełną planów. Planów, które miały mi pomóc wrócić do gry. Dość już wegetowania. Dość użalania się nad sobą. Z pokorą przyjmowania swojego losu. Zbyt długo pozwoliłem sobie żyć jak szczur, którego przegoniono z własnego gniazda. Koniec z wymówkami. Nadeszła pora zemsty.
   Zombie warknął, gdy wyszedł zza rogu i zobaczył naszą dwójkę. Wlepiłem nienawistne spojrzenie w białe oczy truposza. Zawsze musiały wszystko utrudniać.
   Pablo wyciągnął zza paska nóż, ale dałem mu znak, by został na miejscu. W walce wręcz był do niczego, a ja miałem ochotę się wyżyć.
   Natarłem na truposza, chwytając go za przód koszuli i podnosząc. Wbiłem mu ostrze protezy w podgardle, aż te przeszło na wylot tuż nad jego nosem. Cuchnąca, ciemnoczerwona i pełna skrzepów krew spłynęła mi na ręce. Nim jeszcze odrzuciłem od siebie ścierwo, kątem oka dostrzegłem kolejnego zombie.
   – Szefie!
   Obejrzałem się na Pabla, który wskazywał na kilkuosobową grupę ożywieńców, która wyszła z drugiej strony ulicy. Zaczynały nas odcinać, a ich liczba nie pozwalała nam na walkę. Chociaż nienawidziłem tego robić, to musieliśmy szybko uciekać.
   – Na co czekasz, kretynie? – syknąłem, chwytając Pabla za kołnierz jego kurtki i ciągnąc go za sobą.
   Minęliśmy mniejszą grupę, z ledwością unikając złapania przez tamtejszych osobników, których palce prawie zacisnęły się na moim ramieniu. Skręciliśmy w boczną uliczkę, wbiegając na podwórko między dwoma blokami. Przez to, że wciąż utykałem, a taki bieg mocno nadwerężał moją nogę, szybko zacząłem odstawać od mojego towarzysza. Ten znajdował się spory kawałek przede mną i miał dość sił, by uciec nieumarłym. Ale tego nie zrobił.
    Gdy noga całkowicie odmówiła mi posłuszeństwa zmuszony byłem zatrzymać się.
   – Kurwa mać – syknąłem oddychając ciężko i obejrzałem się na grupę zombie za sobą. Było ich wielu. Bardzo wielu.
   Zacisnąłem zęby ze złości i przygotowałem się do walki. Już miałem nadziać pierwszego truposza na ostrze, gdy przede mną pojawił się Pablo. Sam rzucił się na zombie, przewracając je i zaatakował go swoim nożem.
   – Chodźmy, szefie! Szybko! – Złapał mnie za ramię i przewiesił je sobie przez kark.
   Starając się nie myśleć o bólu nogi stawiałem kolejne kroki. Opuściliśmy podwórko, ale na ulicy wcale nie było bezpieczniej. Z grupą zombie na ogonie nie mogliśmy daleko uciec, co było winą mojej nogi.
   – Trzeba się ich pozbyć – powiedziałem, zatrzymując się. Horda zdążyła już wylać się z podwórka i pierwsze truposze ruszyły w naszą stronę.
   – Nie damy im wszystkim rady – Pablo ze strachem patrzył na ożywieńców. Tego faceta nie potrafiłem zrozumieć. Dopiero co w heroicznym czynie rzucił się na zombie, a teraz drżał ze strachu na ich widok.
   Nic nie może mi przeszkodzić w zemście – pomyślałem, uważnie lustrując mojego towarzysza.
   – Tak musi być, kolego – powiedziałem.
   – Co…
   Nie zdążył nawet dokończyć, gdy westchnął głośno, a na twarzy wymalowało mu się zaskoczenie. Przerażone oczy spojrzały w dół, prosto na ostrze mojej protezy, którą pomógł mi stworzyć, a która sterczała zatopiona w jego brzuchu. Ponownie otworzył usta, ale zamiast słów, wypłynęła mu z nich stróżka krwi. Pablo skrzywił się i upadł na ziemię.
   – Ura… towałem cię – powiedział cicho, z wyrzutem.
   – Nie prosiłem o to – odparłem.


   Zombie ożywiły się, czując świeże mięso. Musiałem szybko zniknąć, bo taka przekąska nie starczyłaby im na długo. Strzepnąłem krew Pabla z protezy i utykając ruszyłem dalej. Słyszałem jeszcze jakieś niewyraźne słowa mojego towarzysza, w których zapewne mnie przeklinał, ale te zaraz przemieniły się w krzyki. Wrzaski mężczyzny zwabiały truposze i towarzyszyły mi aż do końca ulicy. Wtedy ucichły, a ja rozpocząłem samotną wędrówkę.

4
   Ognisko dogasało, a wraz z nim zmniejszał się okręg światła, w którym się znajdowałem. Ostatnie drwa wrzuciłem godzinę wcześniej. Pozostałe były zbyt mokre, by się zapalić.
   Chuchnąłem w skostniałą z zimna dłoń i potarłem nią lewe ramię. Niewiele to pomogło i jedynym już, na co liczyłem, to było to, by nie zaczął padać śnieg. Marna osłona z folii nad głową nie uratowałaby mnie przed nim. Ledwie co radziłem sobie z zimnem. I głodem.
   Cztery dni wcześniej opuściłem Głogów. Przez dwa pierwsze dni jechałem autem, które cudem udało mi się znaleźć, ale po wyczerpaniu i tak niewielkiego zapasu paliwa, zostało mi nic innego, jak iść pieszo. Opóźniło to znacznie moją podróż, ale nie miałem innego wyjścia. Chęć zemsty i złość napędzała mnie do stawiania kolejnych kroków, gdy już opadałem z sił.
   Skromne zapasy jedzenia były na wyczerpaniu od poprzedniego dnia. Żołądek miałem boleśnie ściśnięty, ubranie przemoczone, a w niektórych miejscach nawet zamarznięte na kość. Nie czułem też palców u stóp, co nie wróżyło dobrze.
   A mimo to się nie poddawałem.
   – Zapłacicie za to. Wszyscy. Co do jednego – Kołysałem się w przód i w tył, wpatrując w żarzące węgielki, które zaraz miały zgasnąć.
   Tak, jak robiłem to każdej nocy przed snem, zacząłem wyobrażać sobie twarze swoich wrogów, wykrzywione w bólach. Słyszałem to, jak błagają o śmierć. To było jak miód na moje uszy. I już niedługo miało się to spełnić.
Dzierzbiny były niedaleko i sądziłem, że za nie więcej, jak dwa dni, uda mi się tam dotrzeć. Ta myśl motywowała mnie jeszcze bardziej i sprawiała, że gotów byłem wstać nawet w tamtej chwili i iść po zemstę. Gdyby nie to, że musiałem być wypoczęty, zrobiłbym to. Jednak potrzebowałem sił.
   Oparłem się wygodniej o pień drzewa za plecami i przymknąłem oczy. Dzięki temu, że miałem płytki sen, nie obawiałem się zostania zaskoczonym przez zombie. Byłem w stanie usłyszeć każdy niepokojący trzask i w kilka chwil być gotowym do walki.
   Jestem zwierzęciem.
   Nie śniłem. A nawet jeśli, to nie pamiętałem swoich snów. Ale tym razem było inaczej. Widziałem senną wizję wyraźnie i tak realnie, że było to aż przerażające.
   Widziałem klasztor, choć nigdy tam nie byłem. Gdybym chciał go opisać, to nawet nie potrafiłbym tego zrobić. cały budynek płonął, wokół było pełno dymu, a miejsce powoli obracało się w gruzy. Stałem przed otwartą bramą i patrzyłem na płomienie, powoli pożerające wrogie mi miejsce. Z rozkoszą słuchałem krzyków, płaczu i błagań. W dłoni trzymałem odciętą głowę, która wciąż żyła. Kłapała zębami, jakby chciała coś powiedzieć, a na bladej twarzy zastygł jej wyraz przerażenia.
   – Wygrałem powiedziałem do głowy, choć ta nie mogła mi odpowiedzieć.
   Byłem sam, a mimo to udało mi się zniszczyć klasztor. Dokonałem niemożliwego. Byłem niepokonany.
Nagły trzask wyrwał mnie ze snu, co przyjąłem ze złością. Wciąż czułem ciepło płomieni, ogarniających klasztor i zapach krwi. Najlepszy był jednak widok martwej Saszy. To było to, czego najbardziej pragnąłem – śmierci przyczyny mojego upadku.
   Jednak o tym musiałem myśleć później. Zerwałem się na równe nogi, strącając przy tym folię z mojego prowizorycznego szałasu na poboczu drogi. Pierwsze, co zobaczyłem, to skierowane w moim kierunku lufy. Ognisko jeszcze nie wygasło, więc mogłem dostrzec też zarysy kilku sylwetek, stojących w półkolu przede mną. Podniosłem protezę z ostrzem, gotów stawić czoła nawet broni palnej. Tanio skóry sprzedać nie zamierzałem.
   – Dawać, skurwysyny – syknąłem pochylając się lekko do przodu. – Takie z was cipy, że boicie się podejść do mnie bez tych spluw? Śmiało! Zabawimy się jak prawdziwi faceci.
   Kilka osób wymieniło spojrzenia, a u innych wyczułem zwątpienie. Jednak uwagę przyciągnęła jedna postać, która trzymała się z boku. Jego twarz skrywał kaptur, ale i tak go rozpoznałem.
   – Andrzej – powiedziałem, opuszczając ręce i prostując się.
   Policjant, którego znałem od lat, łapówkarz i skurwysyn, który pomógł mi w zaplanowaniu ataku na posterunek tej szmaty, Iwony, żył. Był na arenie, gdy doszło do tego całego syfu. Widziałem, jak uciekał z kilkoma innymi tchórzami, gdy truposzy zaczęło się robić zbyt wielu. Wcześniej jednak pomógł mi zejść na dół. Uratował mi tym życie.
   – Tak myślałem, że ci się uda – Podszedł do mnie i wyciągnął dłoń. Spojrzałem na nią wrogo, ale ścisnąłem ją.
   – Zawsze mi się udaje – odparłem hardo i spojrzałem na resztę grupy.
   Ośmiu mężczyzn patrzyło na mnie niepewnie, czworo wciąż trzymało bronie w górze. Wyglądali na twardych, zahartowanych w realiach otoczenia gości. Ich twarze wydawały mi się być znajome, więc prawdopodobne było, że kiedyś byli moimi ludźmi. Był wśród nich Garda – jeden z moich najbardziej zaufanych współpracowników. Skinął mi głową, na co odpowiedziałem tym samym.
   – Co tu robisz, Wiksa? – zapytał mnie Andrzej, przyglądając mi się uważnie. Zobaczyłem zaskoczenie na jego twarzy, gdy zobaczył moją protezę.
   – Idę po zemstę – odparłem krótko, na co mężczyzna pokiwał głową i uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
    – Więc wygląda na to, że mamy wspólny cel. Wracamy do aut, panowie – zarządził Andrzej, zwracając się do mężczyzn. Wszyscy bez słowa sprzeciwu ruszyli w stronę oddalonych o kawałek czterech aut. Musieli zapewne zobaczyć ogień i to ich zainteresowało. Dzięki temu mnie znaleźli.
   – Twoi ludzie? – zapytałem, gdy zostaliśmy sami w tyle.
   Andrzej prychnął i splunął na ziemię.
   – Jestem chujowy w rządzeniu i dobrze o tym wiesz – sarknął. – Po prostu idziemy razem w jednym kierunku. Rozumiesz?
   Pokiwałem głową. Rozumiałem. Rozumiałem, aż za dobrze.
   Banda dziewięciu uzbrojonych, pozbawionych skrupułów, zdesperowanych facetów, których łączy tylko jeden cel – odpłacić pięknym za nadobne ludziom, którzy odebrali nam wszystkim schronienie. Aż prosili się o silnego przywódcę, który poprowadzi ich ku zemście. Jak wszystko zaczyna się pięknie układać – pomyślałem z zadowoleniem.
   – Wiesz w ogóle, kto spalił hotel? – zapytał Andrzej, gdy już siedzieliśmy w jednym z aut.
   – Pewnie te skurwysyny z klasztoru – odparłem zmęczony. Padałem z nóg, a ciepło samochodu sprawiało, że stawałem się senny.
   – Chuja tam! – wtrącił siedzący obok mnie, ryży facet. – Waldek, Reszka i Rysiek. Sukinkoty podłożyli ogień przed wejściem, a potem zabrali furgonetkę i rozjebali bramę.
   – Pojechali na pomoc twojemu przyjacielowi – Andrzej uśmiechnął się do mnie kwaśno. – Zaufałeś złym ludziom, Wiksa. Następny taki błąd może cię kosztować o wiele więcej.
   Nie musiał mi tego mówić. Dobrze wiedziałem, że upadek hotelu to w sporej części moja wina. Zaufałem Adamowi, a ten zdradził mnie dla tej suki. To był błąd, ale czasu cofnąć nie mogłem. Jedyne, co mogłem zrobić, to odzyskać to, co moje.

5
   Klasztor. To miejsce naprawdę idealnie nadawało się do przetrwania. Miało wszystko to, co było potrzebne w tym świecie. Jedynym jego problemem było to, że nie należało do mnie.
   Jeszcze – pomyślałem.
   Z miejsca, gdzie stałem, dobrze widziałem to, co działo się za murem. Każdego ranka wchodziłem na dach magazynu, gdzie aktualnie się ukrywaliśmy, i za pomocą lornetki obserwowałem życie szczęśliwych mieszkańców klasztoru. Wystarczyło kilka dni, bym poznał ich rozkład wart, zauważył kto się tam najbardziej liczy, poznał ilość fartownych skurwieli, których musiałem się pozbyć. I w końcu zobaczyłem też moich wrogów.
   Saszę poznałem od razu. Wyróżniała się spomiędzy innych kobiet z klasztoru i wyglądało na to, że tam rządziła. Ale nawet się tego spodziewałem. Od razu widać było, że jest łasa na władzę. Często brała udział w wypadach. Parę razy nawet im towarzyszyłem, oczywiście jako niewidzialny obserwator. Dzięki temu poznałem ją bliżej, widziałem ją w akcji, poznawałem zwyczaje i dowiadywałem się wielu ciekawych rzeczy. Zyskiwałem nad nią przewagę, a ona żyła w nieświadomości przekonana, że jestem martwy. Wszyscy tak myśleli, a to działało na moją korzyść. Jako duch, mogłem więcej.
   Zobaczyłem też, kim jest owy Max, który miał czelność zabić moich ludzi i współdziałał z Saszą. Był to facet w moim wieku, zazwyczaj trzymający się z tą suką. Wyglądało na to, że działają wspólnie, ale on nie opuszczał murów klasztoru. Powodów tego nie znałem, ale gość nie wyglądał na tchórza i czułem, że realizując mój plan, będę musiał się z nim liczyć.
   Największym zaskoczeniem był dla mnie widok mojej siostry. Była tam. Z moimi wrogami. Na początku poczułem złość, ale w końcu uznałem to za punkt na moją korzyść. Wystarczyło tylko znaleźć okazję i się z nią skontaktować. Ze słów Gardy wynikało, że może być z jakimś kolesiem, który również znajdował się w klasztorze, ale był też na posterunku.
   Obecność tych zdrajców – Adama, Waldka i reszty nawet mnie nie dziwiła. Jasne było, że ci tchórze polecą szukać schronienia właśnie w klasztorze. Nie wiedzieli jednak, że tym samym sprowadzili śmierć nie tylko na siebie, ale i na wszystkich mieszkańców obozu.
   – Tyle moich przeciwników, skupionych w jednym miejscu – powiedziałem, dłubiąc końcem ostrza mojej protezy w stosie skrzynek, które służyły za stół. – Żal przegapić taką okazję.
   – Nie dostaniemy się do środka – stwierdził Andrzej, patrząc na żarzącą się końcówkę papierosa, którego obracał w palcach. – Brama jest solidna i mają straże. Nie podejdziemy nawet na sto metrów.
   Uśmiechnąłem się, słysząc ten banalny, idiotyczny tok myślenia. Andrzej wyglądał na urażonego.
   – Nie jestem idiotą, przyjacielu – Pochyliłem się nad stołem, zmniejszając tym dystans między nami. – Gdyby tak było, już dawno bym zginął. A tak nie jest. Chyba, że myślisz inaczej?
   Andrzej przewrócił oczami i zaciągnął się mocno dymem. Czekałem tylko, aż popiół spadnie na jego gęsty, siwo-czarny zarost podpali go sobie.
   – Nie pierdol, Wiksa, tylko mów, jaki masz plan – powiedział zirytowany.
   Wstałem ze skrzynki i podszedłem do zasłoniętego kartonami okna. Odchyliłem kawałek zasłony i spojrzałem na znajdujący się w oddali klasztor.
   Chciałem go. Takie miejsce nie powinno należeć do bandy idiotów, którzy nie potrafią nim zarządzać. Musiałem je dostać i to za wszelką cenę. Jednak atak z zewnątrz nie wchodził w grę. Nie mieliśmy dość sił, więc pozostawało tylko zniszczenie tej pięknej idylli od środka. A do tego potrzebowaliśmy sprzymierzeńca.
   – Przyjmują ludzi – powiedziałem i nie czekając na jakiekolwiek słowa Andrzeja, kontynuowałem. – Wyślemy im wilka w owczej skórze, a on skontaktuje mnie z moją siostrą.
   – Skąd pomysł, że będzie chciała z tobą współpracować? – prychnął mężczyzna. – Uciekła od ciebie.
   Poruszyłem fantomowymi palcami lewej ręki. Dziwne to było uczucie, ale dało się przyzwyczaić. Tak, jak do protezy. Zauważyłem, że z nią było mi łatwiej, choć brzmieć to mogło dziwnie. W prawej ręce mogłem trzymać pistolet, a lewa sama w sobie była bronią. Przewyższałem innych ludzi dwukrotnie.
   – To moja krew – powiedziałem, nie odrywając wzroku od bramy klasztoru. Na dachu stojącego za nią autobusu zobaczyłem postać. Ktoś miał wartę i właśnie pieprzył ją na całej linii. Tuż pod jego nosem znajdowaliśmy się my i planowaliśmy jak zabić wszystkich, których miał chronić.
   Wróciłem na swoje miejsce, przepełniony entuzjazmem. Im bliżej była godzina zero tym bardziej podekscytowany byłem. Wszystko miałem zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Wystarczyła tylko niewielka pomoc od wewnątrz.
   – Lena nam pomoże – powiedziałem pewnie. – Jesteśmy tacy sami i nie opuści okazji, by zyskać władzę. Pragnie jej tak samo, jak ja.
   Andrzej nie wyglądał na przekonanego. Zgasił niedopałek na desce skrzynki, po czym rzucił go na podłogę.
   – Obyś miał rację.
   – Przekonasz się. Gdy czegoś chcę, to zawsze to dostaję. Pamiętaj o tym i słuchaj mnie, a nie zginiesz.
   – Trzymam cię za słowo – Andrzej wstał z miejsca i ruszył w inną część magazynu.
   Zostałem sam i od razu zaatakowały mnie myśli tego, co zdarzy się za kilka dni. Nic nie miało prawa się nie udać. Nie mnie.
   – Jestem blisko, Saszo – powiedziałem cicho, uśmiechając się do siebie. – A ty nawet o tym nie wiesz.

6
   Minęły dwa dni odkąd wysłaliśmy Siwego do klasztoru, w roli posłańca, ale i szpiega. Miał przekazać Lenie wiadomość ode mnie, a gdyby ta odmówiła (czemu nie wierzyłem), sam miał stać się naszym wilkiem wśród owieczek.
   Siedziałem przy stole, na którym stała otwarta butelka whisky. Obracałem w dłoniach brudną szklankę, patrząc na płomień świecy znajdującej się przede mną. Moi ludzie milczeli, choć zazwyczaj rozmawiali między sobą. Im też udzielił się nastrój oczekiwania. Znali mój plan i popierali mnie. Także pragnęli zemsty.
   Wydłużający się czas oczekiwania zaczynał mnie drażnić. Całą swoją wiarę pokładałem w swojej siostrze. Siwy był idiotą i nie potrafiłby zrobić niczego porządnie, nawet jeśli by mu to rozrysować i pokazać palcem. Lena była sprytna i zawzięta. Potrzebowałem jej do realizacji mojego planu.
   Nagły pisk sprawił, że poderwałem głowę. Reszta moich ludzi chwyciła za bronie i wymierzyła je w znajdujący się na drugim końcu pomieszczenia mrok. Słysząc powolne kroki, uśmiechnąłem się.


   – Dobrze cię widzieć, siostrzyczko – powiedziałem do kroczącej dumnie i pewnie dziewczyny.
   – Daruj sobie, braciszku – odparła złośliwie i splotła ręce na piersi. – A wszyscy mówili, że nie żyjesz.
   – Przejęłaś się tym? – Spojrzałem na nią znad szklanki.
   – Nie bardzo.
   Parsknąłem śmiechem i wziąłem spory łyk alkoholu. Lena w tym czasie usiadła przede mną, z zimną obojętnością wymalowaną na twarzy. Jej wzrok padł na mój kikut.
   – Niezłe, co? – Uniosłem protezę, by mogła zobaczyć ją w całej okazałości. – To po części zasługa twojej ukochanej Saszy. Tak samo jak spalenie hotelu i śmierć wielu moich ludzi. Ona i Adam dali mi boleśnie w kość.
   – Nie obchodzi mnie to.
   – A ja sądzę, że gdyby tak było, to nie pojawiłabyś się tu – powiedziałem i poczułem, że trafiłem w sedno.
   Odkąd pamiętałem, Lena nie znosiła rozkazów. Zawsze się buntowała i sama chciała rządzić. Potrafiła przy tym udawać niewiniątko, o które nic się nie podejrzewało. Czasami ta maska spadała, a wtedy wszyscy mogli zobaczyć zimną, wyrachowaną sukę, którą w głębi duszy była. Teraz ja to widziałem.
   – Pomogę ci – powiedziała. – Ale pod trzema warunkami.
   Pokręciłem rozbawiony głową i wyprostowałem się.
   – Słucham.
   – Robowi nic nie może się stać.
   – To twój chłopak?
   – Nie twoja sprawa – syknęła wrogo, a ja uniosłem ręce w obronnym geście. – Nie mogę być o nic podejrzewana.
   – A po trzecie?
   Lena uniosła dumnie głowę, a w jej niebieskich oczach zobaczyłem błysk. Widywałem go już wcześniej i nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
   – Sasza ma zginąć – powiedziała takim tonem, jakby był to wyrok.
   Patrzyłem na nią w milczeniu, aż pojąłem. Nie wiedziałem, czym Sasza zaskarbiła sobie taką nienawiść Leny, ale pewien byłem jednego – była jak w potrzasku – z wrogami wśród przyjaciół i wrogami za nimi.
   – Siostro – Wziąłem drugą szklankę i napełniłem ją whisky. – To mogę ci obiecać.


Oboje unieśliśmy szkło i uderzyliśmy nimi o siebie, pieczętując tym swoją umowę.

Pora zaczynać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz