poniedziałek, 12 lutego 2018

ROZDZIAŁ 13 - WSPÓLNE DECYZJE (ADAM)

Długo mnie tu nie było, co przyznaję ze wstydem :(
Jednak teraz mam całe 2 tygodnie wolnego, więc i więcej czasu na pisanie ;)
Ten rozdział miał się pojawić wczoraj, ale postanowiłam jeszcze go sprawdzić i poprawić kilka błędów. Pisanie go zajęło mi sporo czasu, ale rozplanowanie spotkania Rady naprawdę było dużym wysiłkiem, który (jak sądzę) nie poszedł na marne. 
Na koniec - jak zwykle - zostawiłam cliffhanger, którego po prostu nie mogłam sobie odpuścić :D Kolejny rozdział będzie już midquelem. Z czyjej perspektywy? - o tym przekonacie się za kilka dni, choć zapewne będziecie się mogli domyślić ;) 

~~~

1
   Ziemia była zamarznięta i sporo było w niej kamieni. Przy co drugim wbiciu szpadla, rozlegał się nieprzyjemny zgrzyt, a przez ręce przechodził mi dreszcz. Ramiona bolały mnie już od walczenia z zmarzliną, a w kurtce było mi niebywale gorąco, choć padał śnieg. Nie zamierzałem jednak przestać, ani zrobić sobie przerwy. Za każdym razem, gdy w głowie pojawiała mi się taka myśl, przypominałem sobie o Filipie, którego ciało znajdowało się w kościele i wracałem do pracy. Chciałem, by pogrzeb odbył się jeszcze tego samego dnia. Chociaż tyle mogłem zrobić dla tego chłopaka i Reszki, którego grobem miał być tylko kopiec z krzyżem.
   Kolejny zgrzyt metalu z kamieniem rozzłościł mnie. Rzuciłem łopatę na bok i pochyliłem się nad półmetrowym dołem, skąd wyciągnąłem zagrzebaną w ziemi, dość sporą skałę. Ta z oporem opuściła swoje miejsce, obcierając mi przy tym opuszki palców. Zły cisnąłem nią przed siebie, trafiając w mur. Stojący na warcie strażnik odwrócił się do mnie, marszcząc brwi. Uniosłem dłoń i ponownie podniosłem łopatę.
   – Niezły rzut.
   Zaskoczony obejrzałem się za siebie i zobaczyłem stojącą nieopodal Zuzę. Rudowłosa miała kaptur nisko naciągnięty na czoło i obejmowała się za ramiona. Wielokrotnie powtarzała, że nie znosi zimy i jest bardzo wdzięczna Radzie, że ci nie zmuszają jej do udziału w wypadach. Lekarze byli potrzebni, więc narażanie ich byłoby strzałem w kolano.
   – Dzięki – mruknąłem, uderzając końcem łopaty w ziemię. – Potrzebujesz czegoś?
   Zuza podeszła bliżej i dopiero wtedy zobaczyłem, że trzyma coś w dłoni. Gdy zobaczyła, na co patrzę, otworzyła rękę, pokazując mi naszyjnik z niebieskimi i pomarańczowymi koralikami.
   – Reszka mi to dał – powiedziała ze smutnym uśmiechem. – Powiedział, że to moje kolory. Uparty osioł, starał się do samego końca. Mogłam mu powiedzieć, że gramy w tej samej lidze.
   Zrozumiałem aluzję i uśmiechnąłem się pod nosem. Zaraz jednak znowu spoważniałem.
   – Przykro mi, że tak się stało. To… to w ogóle nie miało tak być.
   – Nie winię cię – Zuza wolno pokręciła głową. – Nikt nie jest winny. Tak się po prostu stało i już. Ludzie umierają i nieprędko się to zmieni. Być może nigdy. Nie musimy się z tym godzić, ale możemy to zaakceptować. W końcu nikt z nas nie wie, czy to nie jest nasz ostatni dzień.
   Uderzałem końcem szpadla w twardą ziemię, przyswajając do wiadomości słowa Zuzy.
Wiele było w nich prawdy. Dzisiejszego dnia przekonałem się boleśnie o ich brutalnej prawdzie. Śmierć Reszki na moich oczach, a potem dobicie Filipa sprawiło, że zacząłem myśleć o tym, co mnie jeszcze czeka. Wybuch apokalipsy rozpocząłem uciekając. Czy tak miało być już do końca? Zawsze już miałem czuć ten powiew niebezpieczeństwa na karku? Klasztor był bezpieczny – owszem – ale na jak długo? Nie wydawało mi się, że ta idylla mogłaby trwać wiecznie. Nie w tym świecie.
   – Cierpiał?
   Spojrzałem na pusty dół, którego dno zdążyła już pokryć cienka warstwa śniegu.
   – Nie – powiedziałem, choć nie była to do końca prawda, ale nie chciałem dobijać Zuzy jeszcze bardziej. – Nie cierpiał. Uratował nam życie.
   Zuza pokiwała głową i odwróciła się. Nie wróciła jednak do klasztoru, a zawitała do znajdującej się nieopodal szopy na narzędzia. Wróciła stamtąd z szpadlem, który wbiła w ziemię. Przez chwilę obserwowałem, z jaką zaciekłością przebija się przez kolejne warstwy zmarzliny, stopniowo zwiększając głębokość grobu.
   – Będzie szybciej, jeśli mi pomożesz – powiedziała z wyrzutem.
   Nie pozostało mi nic innego, jak zacząć kopać.

2
   Pogrzeb nie był jakąś wyszukaną uroczystością. Nie było kwiatów, nikt nie płakał i nie zawodził, nie było nawet trumny. Jednak najgorszy był z tego jeden pusty grób. Ciało Reszki nie mogło w nim spocząć, dlatego Zuza położyła na dnie dołu koraliki, które dostała od chłopaka. Ten widok poruszył każdego, choć niewielu dało to po sobie poznać.
   Było już ciemno, a śnieg dalej padał. Oświetlały nas reflektory aut, które ustawiono w półkole, skierowane w stronę niewielkiego skweru, który zaadaptowano na cmentarz. Znajdowały się tam już pięć innych grobów należących do osób, których nie dane mi było poznać. Teraz było ich już aż siedem.
    Prawie wszyscy mieszkańcy klasztoru zbili się w jedną grupę, obserwując, jak Hindus i Marek wkładają zawinięte w prześcieradło ciało Filipa do grobu. Wśród tego tłumu nie zauważyłem Saszy, ale nie miałem o to do niej pretensji. Po tej całej akcji z Zenkiem pewnie miała wszystkiego dość. Brakowało też Maxa, Roba, Cześka i Jarka. Domyślałem się, że zajmują się tym mężczyzną, którego przywieziono.
   Doły zostały przysypane ziemią, a gdy tak się stało, Hindus wbił szpadel w ziemię i odwrócił się do nas z niepewnością w oczach.
   – Może ktoś coś powie? – zaproponował nieśmiało.
   Rozejrzałem się wokół, tak samo, jak pozostali. Nikt nie rwał się do przemowy.
   Ja jednak nie tyle chciałem, a musiałem coś powiedzieć.
   Wystąpiłem o krok na przód.
   – Myśleliśmy, że klasztor okażą się dla nas domem. Bezpiecznym domem – zacząłem patrząc po twarzach wszystkich zebranych. Wykazały ono jedno, to samo uczucie - smutek. Kilka kobiet płakało. – I tak jest. Ale na zewnątrz, wszystko jest inne. Ludzie umierają i być może to się nie zmieni. Wielu z was straciło swoich bliskich. Zginęli wasi przyjaciele, członkowie rodziny i jestem pewien, że żaden z nich na to nie zasłużył. Wśród naszych zmarłych były osoby ważne dla naszego obozu. Wspierały nas, pomagały w podejmowaniu trudnych decyzji, dodawały siły i otuchy. Ich stratę odczujemy boleśnie. Każdego dnia, godziny, czy minuty będziemy myśleć o nich, o tym, co by zrobili, jak by się zachowali. Będziemy cierpieć i za nimi tęsknić. – Urwałem, czując jak łzy same cisną mi się do oczu. Spojrzałem w czarne niebo, z którego spadały grube, białe płatki śniegu. Odwróciłem wzrok i wtedy zobaczyłem postać, stojącą przed drzwiami klasztoru. Nawet z takiej odległości rozpoznałem w niej Saszę. Jej obecność dodała mi sił, którą od razu chciałem przekazać reszcie. – Ale podniesiemy się z tej straty. Pamięć o naszych bliskich zachowamy do końca i będzie ona dla nas wzmocnieniem. Bo tego potrzebujemy - wsparcia. Od tego momentu będziemy nową grupą. Silniejszą. Świadomą otaczającego nas zewsząd zagrożenia. Gotową stawić czoła wszystkiemu i wszystkim. Niech ta tragedia nas nie złamie, ale uczyni silniejszymi. Zróbmy to dla nich – Wskazałem na groby. – Jak i dla siebie samych. Przetrwamy to. Razem. 
   Nie oczekiwałem braw, ani wybuchów płaczu. Milczenie oznaczało, że ludzie myśleli nad moimi słowami. Popierali mnie, bądź nie - to było nieważne. Ja zrobiłem swoje.
    Mieszkańcy klasztoru zaczęli się rozchodzić. Najpierw niepewnie, a dopiero potem coraz liczniej, aż w końcu pozostałem sam.
   Śnieg skrzypiał pod moimi nogami, gdy podszedłem do drewnianej tablicy przy grobie Reszki. Zabawne, bo nawet nie wiedziałem, że miał na imię Dominik. Waldek dopiero to powiedział, gdy Edward zajął się tworzeniem nagrobka. Zaskakujące było, jak mało można było wiedzieć o człowieku, choć wydawało się, że zna go się bardzo dobrze. A potem okazywało się, że po ponad miesiącu znajomości nie znałem nawet prawdziwego imienia swojego przyjaciela i współlokatora. 
   – Przykro mi, stary – powiedziałem, wypuszczając z ust kłąb białej pary. – Tak cholernie mi przykro.
   Zwiesiłem głowę, czując nieznośną, przytłaczającą bezradność. Chyba dopiero wtedy zeszło ze mnie całe napięcie, a powróciły normalne, ludzkie emocje. Przetarłem szczypiące mnie oczy i westchnąłem, wyprostowując się. Gdy już miałem ruszyć w kierunku klasztoru, zobaczyłem stojącą obok jednego z aut Darię.


   Twarz dziewczyny niemal ginęła w obszernym kapturze jej kurtki, naokoło otoczonym futrem. Trzymała ręce w głębokich kieszeniach i opierała się biodrem o bok samochodu, patrząc na mnie uważnie.
   Od przyjazdu do klasztoru nie rozmawialiśmy twarzą w twarz. Uznałem, że lepiej nie wracać do tego, co wydarzyło się w tamtym domu. Daria miała Waldka, a ja… Ja wciąż czekałem.
   – To, co powiedziałeś – Dziewczyna zrobiła kilka kroków w moim kierunku – to podniosło wielu na duchu. Waldka w szczególności.
   Widziałem reakcję przyjaciela, gdy wróciliśmy z wypadu. Nie musiałem nawet nic mówić, bo on już wiedział. I bardzo to przeżył. Reszka, tak samo jak Szósty, był jego przyjacielem. I obaj już nie żyli.
   – Ale to nic nie zmienia – powiedziałem ponuro. Po moim niedawnym optymizmie nie został nawet ślad.
   – Mylisz się. Ktoś musi przypominać ludziom, że są silni, dopóki sami się tego nie nauczą.
   – I to niby ja mam być tym „kimś’? – prychnąłem zaskoczony niedorzecznością tego pomysłu. Nie widziałem się w roli, jaką sugerowała mi Daria. To członkowie Rady byli od dodawania sił ludziom. Max, Sasza, Rob, Jarek i reszta –pokazali, że są stworzeni do życia w tym świecie. Ja się tylko dostosowałem.
   Szybkie kroki na śniegu, któremu towarzyszyły skrzypnięcia, zwiastowały czyjeś przybycie. Z ledwością poznałem w opatulonej szalikiem i w czapce nisko naciągniętej na czoło osobę Młodego.
   – Sasza chce cię widzieć – powiedział, zwracając się do mnie. Jego głos był nieco stłumiony przez grubą warstwę szalika na ustach.
   – O co chodzi? – zapytałem.
   – Nie wiem – Chłopak wzruszył ramionami i poprawił strzelbę, która zsunęła mu się z ramienia. –    Ja tylko przekazuje wieści. Jest w gabinecie.
   Młody ruszył w stronę jednej ze skończonych już wież, gdzie zapewne miał pełnić wartę. Ja sam już miałem pójść w stronę klasztoru, gdy Daria stanęła mi na drodze.
   – Posłuchaj – powiedziała, patrząc na mnie uważnie. – Znam Saszę i wiem, jaka potrafi być. Jeśli raz ją okłamiesz albo zdradzisz, nie zapomni ci tego. Mi nie zapomniała i lepiej uważaj, bo stąpasz po kruchym lodzie i masz więcej do stracenia niż ja.
   Nie odpowiedziałem na to. Pozostawiając dziewczynę ruszyłem do klasztoru, wciąż jednak prześladowany przez jej słowa. Nie wiedziałem skąd, ale ona wiedziała, co mnie trapiło przez ostatnie tygodnie. Ta jedna, mała niepewność rosła z każdym dniem, napełniając mnie obawami i coraz większym strachem. Codziennie patrzyłem w stronę bramy, na drogę, prowadzącą do klasztoru, spodziewając się w końcu zobaczyć konwój aut z Wiksą na jego czele.
   W klasztorze było ciepło, co od razu poczułem. Zdejmując kurtkę ruszyłem schodami na górę, jednocześnie strzepując z włosów resztki topiącego się już śniegu. Gdy mijałem korytarz z mieszczącymi się tam sypialniami, na jego końcu zobaczyłem Maxa. On również mnie zauważył, ale nie przerwał rozmowy ze stojącym obok Cześkiem. Chłód w jego spojrzeniu był aż nazbyt wyraźny więc powstrzymałem się od jakichkolwiek przyjacielskich gestów.
   Do gabinetu wszedłem bez pukania. Widok Saszy, siedzącej na skraju stołu przed obcym mi mężczyzną był zastanawiający. Pobity i przywiązany do krzesła facet mówił coś akurat do dziewczyny, ale zamilkł, gdy zauważył moją obecność. Sasza obejrzała się przez ramię i skinęła mi głową, dając znak, bym podszedł bliżej.
   – Kontynuuj – zachęciła więźnia, gdy ten patrzył na mnie niepewnie.
   Wyglądał na mniej więcej w wieku Maxa, co jednak ciężko było określić przez ślady pobicia na twarzy, krew i pojawiającą się już opuchliznę. Brązowe włosy miał mokre, tak samo jak koszulkę, którą pokrywały też czerwone plamy. Przez dwa razy większe wargi, jego słowa były nieco niewyraźne.
   – Przyjadą tu. Prędzej, czy później – powiedział obojętnym, ale pewnym siebie tonem. – Topór nie lubi tracić ludzi. Coś o tym wiesz, nie?
   Topór – ten przydomek sprawił, że aż przeszły mnie ciarki. Miałem okazję go poznać i to wystarczyło, bym uznał go za człowieka niebezpiecznego.
   – Niech więc przyjedzie – Głos Saszy był pozbawiony jakiegokolwiek lęku. – Chętnie się z nim spotkam.
   Pewność siebie Saszy była godna podziwu. Imponujące było to, jak potrafiła ukryć swoje wszystkie obawy i lęki. Zachowanie zimnej krwi w obliczu jawnych gróźb nie było niczym łatwym.
Jednak niespodziewany śmiech więźnia wytrącił zarówno Saszę jak i mnie z równowagi.
   – Co cię tak bawi? – zapytałem ostro.
   – Wasza krótkowzroczność – odparł mężczyzna patrząc na mnie pobłażliwie. – Jesteście tak pewni siebie. Tak odważni! A nie widzicie nawet, że ktoś kopie pod wami dół. Bardzo głęboki dół, w który jak nic wpadniecie.
   Wymieniłem z Saszą spojrzenia. Oba wyrażały to samo – niepewność i strach.
   – O czym ty mówisz? – zapytałem już spokojniej.
   – O tym – Mężczyzna westchnął, a cwaniacki uśmieszek nie schodził mu z ust – że przyjmujecie bardzo dużo osób. Trudno zapanować nad taką zgrają i  mieć pewność, że wszystkim można ufać.
   To była prawda. W klasztorze znajdowało się akurat około pięćdziesiąt osób, a na te czasy było to dużo. Mnie samemu ciężko było spamiętać nawet nowe twarze, a co dopiero ich poznać. Kilka osób kojarzyłem jedynie z widzenia. Ważne było, by znać osoby, z którymi się żyje. Szczególnie teraz, gdy każdy nie koniecznie był tym, za kogo się podawał. Jeśli rzeczywiście mieliśmy wśród siebie zdrajcę, to miał on doskonałe warunki do inwigilowania nas.
   – Spędzisz tu trochę czasu – powiedziała nagle Sasza, a w jej głosie wychwyciłem lekkie drżenie.
   – Nigdzie mi się nie śpieszy – Więzień uniósł lekko przywiązane do oparć dłonie. – Nie chciałbym przegapić najlepszej zabawy.
   Sasza zagryzła policzek i ruszyła do wyjścia. Ja także podążyłem za nią, rzucając mężczyźnie ostatnie, pełne wątpliwości spojrzenie. Ten odpowiedział złośliwym uśmieszkiem, który zniknął mi z oczu, gdy zamknąłem drzwi.
   – To są chyba jakieś żarty – mruknęła wściekła Sasza, gdy weszliśmy do jej pokoju. Chodziła nerwowo od ściany do ściany, niczym dzikie zwierzę zamknięte w klatce.
   Usiadłem na łóżku, dłuższą chwilę w milczeniu słuchając pełnych złości komentarzy Saszy i przekleństw rzucanych pod adresem więźnia, Topora, a nawet Roba i Maxa – czego nie rozumiałem, ale nie wnikałem w szczegóły. Całe opanowanie Saszy zniknęło, a nadeszła pora na uwolnienie wszystkich tłumionych emocji.
   – Powinniśmy byli zamknąć bramę – powiedziała na koniec monologu, zatrzymując się na środku pokoju.
   – Możliwe – wzruszyłem ramionami, strzelając kostkami. – Ale i tak byśmy tego nie zrobili.
   Sasza przewróciła oczami i podeszła do okna. Milczała dłuższą chwilę, patrząc w niewiadomym przeze mnie kierunku. Dopiero później zorientowałem się, że widok stamtąd padał idealnie na cmentarz.
   – Nie znoszę, gdy masz rację – mruknęła splatając ręce na piersi.
   – Ty nie możesz jej ciągle mieć – odparłem trochę się przekomarzając.
   Ku mojemu zaskoczeniu – Sasza się uśmiechnęła. Rzadko miałem okazję to wiedzieć, więc pojawienie się chwilowego uśmiechu na jej twarzy uznałem za osobiste zwycięstwo.
   – A ty? – zapytała. – Jak myślisz? Co powinniśmy zrobić?
   Zmieszałem się, słysząc to pytanie. Pierwszy raz któryś z członków Rady pytał mnie o zdanie i poradę. Nie znaczyło to jednak, że nie chciałem pomóc Saszy.
   – Najlepiej jest zwołać Radę i przedstawić im sytuację – zacząłem, pocierając wnętrze dłoni o siebie. – Dobrze by też było, by dołączyły do niej nowe osoby.
   Sasza zmarszczyła brwi, słysząc tą propozycję, ale wydawał się być zainteresowana moim pomysłem.
   – Odpowiedni by był Rysiek – powiedziałem. – Jest lekarzem i wiele wniósłby do spotkań. No i Libra – dodałem, patrząc niepewnie na Saszę.
   – Libra – powtórzyła unosząc wysoko brwi.
   – Ma charakterek, ale zna się też na wielu rzeczach – argumentowałem. – No i można by było wykorzystać gdzieś jej tą żywiołowość.
   Sasza zagryzła policzek, zapewne ważąc w myślach moje słowa. Brak ostatecznego przyjęcia, bądź odrzucenia ich uznałem za pozwolenie na dalsze wygłaszanie swoich pomysłów.
   – Trzeba też pojechać do Krosna, bo wszystko wskazuje na to, że obóz Topora jest gdzieś w tamtejszych okolicach.
   – Dopiero co jedna grupa wróciła stamtąd ledwie żywa – zauważyła sceptycznie Sasza.
   – I dlatego też właśnie trzeba tam pojechać i zakończyć dalszy rozlew krwi, zanim na dobre się on zacznie.
   Zdawałem sobie sprawę, że po dowiedzeniu się, że wśród nas jest zdrajca, próba pertraktacji z Toporem to czysta głupota. Też mężczyzna nie miał dobrych zamiarów co do nas, skoro zdecydował się nas śledzić, ale rozejm był nam potrzebny. Świat należał do martwych, więc żywi musieli trzymać się razem.
   Przerwałem swoje rozmyślania, gdy zorientowałem się, że Sasza uważnie mi się przygląda.
   – Mogę ci ufać, Adamie? – zapytała.
   Nikomu nie można ufać – to zdanie cisnęło mi się na usta, ale nie wypowiedziałem go.
   – Zrobię wszystko, by cię nie zawieść – powiedziałem pewnie.
   Znajdowaliśmy się może trzy metry od siebie, ale ta odległość niezauważalnie przeze mnie się zmniejszyła. Sasza stała przede mną może na odległość pół metra i patrzyła na mnie z góry. Jej postawa – choć wciąż stanowcza – była też w pewien sposób pociągająca. Silne kobiety miały w sobie to coś.
   – Czego ty właściwie chcesz, Adamie? – zapytała.
   – Życia – odparłem krótko. – Domu, bezpieczeństwa, szczęścia – wymieniłem.
   Sasza zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, zobaczyłem w nich błysk.
   – To nie aż tak dużo – powiedziała, a jej palce ostrożnie dotknęły włosów, które opadły mi na czoło.
   – Dla mnie tak – Wyciągnąłem ręce i przyciągnąłem Saszę do siebie, aż wylądowałem plecami na materacu. Gdy poczułem jej wargi na swoich poczułem, że moje pragnienia mogą się jednak spełnić.



3
   Obudziło mnie skrzypnięcie materacu oraz dziwne uczucie chłodu. Zanim jeszcze otworzyłem oczy, wyciągnąłem rękę na bok, ale jedyne na co trafiłem, to pusta część materaca.
   – Mogłabyś choć raz zrobić sobie wolne – mruknąłem przecierając oczy.
   Odpowiedziało mi nie aż tak odległe prychnięcie. Przewróciłem się na bok i zobaczyłem odwróconą do mnie plecami Saszę, która usiadła z powrotem na łóżku, by móc ubrać buty.
   – Nie zginęliby bez ciebie przez jeden dzień – powiedziałem, sunąc palcami wzdłuż ramienia Saszy, kierując się w górę, w stronę karku. Na przeszkodzie stanęły mi jednak włosy, sięgające do łopatek dziewczyny. Gdy chciałem je odsunąć, ta wzdrygnęła się i odwróciła do mnie.
   – Może innym razem – powiedziała z nerwowym uśmiechem, kładąc mi dłoń na policzku.
   – Wszystko w porządku? – zapytałem.
   Sasza w odpowiedzi jedynie pocałowała mnie krótko i pośpiesznie ubrała podkoszulkę, a na nią koszulę w czerwono-czarną kratę.
   – Dzisiaj Rob jedzie z grupą do tartaku. Zwołamy radę, gdy wrócą – mówiła, zapewne po to, by odwrócić moją uwagę od jej dziwnego zachowania. Z marnym skutkiem. – Wciąż myślisz, że wcielenie Ryśka i Libry do Rady to dobry pomysł?
   – Libry zbyt dobrze nie znam, ale na Ryśku można polegać – powiedziałem. – Angażuje się w sprawy klasztoru, przyucza Wiktorię i stara się pomagać, jak może. Ufam mu, a Libra…
   Nie zdążyłem dokończyć, bo przerwało mi pukanie do drzwi.
   – Od samego rana – mruknęła niezadowolona Sasza, podchodząc do drzwi. – O co cho…
   Podobno wiele można wyczytać z ludzkich oczu. „Oczy, to zwierciadła duszy” – jak brzmi słynne powiedzenie. Wystarczy tylko jedno spojrzenie by wiedzieć, czy ktoś jest zły, szczęśliwy, smutny czy zdenerwowany. Ja nigdy nie miałem problemów z odczytywaniem tych ukrytych uczuć.  Właśnie ta umiejętność pozwoliła mi wywnioskować z kamiennej twarzy Maxa to, co naprawdę myślał. Jeszcze nigdy nie patrzył na mnie w ten sposób. Gdyby wzrok mógł zabijać, byłbym już martwy.
   – Co się dzieje, Max? – zapytała Sasza, niemniej skrępowana tą sytuacją niż ja.
   – Jadę z Robem i resztą do tartaku. Pomyślałem, że chciałabyś o tym wiedzieć – powiedział beznamiętnie.
   – Jasne, dzięki.
   Max skinął głową i odszedł, każdym swoim ruchem dając do zrozumienia, że jest zły.
   Sasza z niemałą ulgą wypisaną na twarzy zamknęła drzwi.
   – Chyba się trochę zdenerwował – stwierdziłem, pocierając tył głowy.
   – Chyba? – prychnęła Sasza. – Mało brakowało, a sięgnąłby po broń. Później z nim porozmawiam.
Sasza podniosła kaburę z bronią i przypięła ją do biodra. Obserwowałem, jak to robi i jak później związuje włosy w kucyk.
   – Nie musisz się mu tłumaczyć – stwierdziłem.
   – Wiem, ale nie o to chodzi – westchnęła. – Jego zachowanie jest coraz bardziej uciążliwe i to nie tylko w stosunku do ciebie. Nie możemy sobie na coś takiego pozwalać. W szczególności teraz, gdy jesteśmy o krok od wojny.
   – Naprawdę myślisz, że do tego dojdzie?
   Sasza zagryzła wargę, patrząc gdzieś przed siebie. Ciężar, jaki nosiła na swoich barkach, wyraźnie wymalował jej się na twarzy.
   – Uwierz, wolałabym tego uniknąć, ale jeśli już będziemy musieli chwycić za broń, to wszyscy razem.

4
   Siedziałem na jednym z krzeseł przy stole w gabinecie, pomiędzy Librą, a Cześkiem. W powietrzu dało się wyczuć napięcie oraz niepewność członków Rady, którzy pojawili się na zebraniu, nie znając powodu jego zwołania. Obecność więźnia, którego przywiózł Jarek oraz Rafała, którego sprowadziła Sasza jeszcze bardziej zastanawiało zgromadzonych. Podejrzewano, że chodzi o coś poważnego, ale nie wiedzieli o co.
   Zerknąłem na Librę, która nerwowo stukała paznokciami w blat. Gdy powiedziałem jej, że ma stawić się na zebraniu Rady, była zaskoczona. Pewnie sądziła, że po zaatakowaniu Saszy, ostatnim, czego by ta chciała, byłaby jej obecność w tym spotkaniu. Ale Sasza nie była głupia. Widziała potencjał Libry i potrafiłaby go wykorzystać.
   W końcu drzwi do gabinetu otworzyły się, a do środka weszła pozostała trójka członków Rady na czele z Saszą. Rob spojrzał na mnie zaskoczony i zapytał o coś Saszę. Ta odpowiedziała mu coś spokojnie, po czym podeszła na koniec stołu. Zerknęła na więźnia, którego ranami już ktoś się zajął. Sasza musiała jeszcze z nim rozmawiać na osobności, bo ten patrzył na nią nie bez strachu.
   – Mów – poleciła mu ostro.
   – Nazywam się Maciej. A wy macie pośród siebie kreta.
   Po sali poniósł się szmer rozmów pełnych oburzenia. Wszyscy zerkali na siebie podejrzliwie, jakby oczekiwali, że to on właśnie jest zdrajcą. Tylko Sasza i ja siedzieliśmy spokojnie, czekając na ostudzenie emocji.
   – Jak słyszeliście – Sasza odezwała się, tym samym ucinając dyskusje – wśród nas jest zdrajca, który szpieguje nas dla Topora. Nie wiemy, kim on jest i to na razie nie ważne.
   – Co? – Olgierd poderwał się z miejsca. – Nie ważne? Wśród nas jest wróg, a ty mówisz, że to nie ważne?
   – Przymknij się, z łaski swojej, Olgierd i słuchaj – warknął zirytowany Edward. Sasza skinęła mu głową, wyrażając wdzięczność.
   – Nie ważne, bo spotkamy się z Toporem i spróbujemy zawrzeć rozejm – oświadczyła Sasza. Jej słowa wywołały kolejną falę szmerów.
   – To rozsądne? – zapytała Agata pełna wątpliwości. – Ten człowiek podobno jest niebezpieczny.
   – I dlatego musimy wynegocjować pokój. Potrzebni są nam sojusznicy, a nie kolejni wrogowie – tu urwała i spojrzała na Rafała. Mężczyzna niespokojnie poruszył się na krześle i spuścił wzrok. – Ale to nie jest ostateczna decyzja. Chcę, żebyście wszyscy wyrazili swoje zdanie, a potem razem wybierzemy najlepsze rozwiązanie. Edward – Sasza zwróciła się do najstarszego mężczyzny z naszego grona. – Zaczniesz?
   Sześćdziesięcioletni mężczyzna obdarzył Saszę ciepłym uśmiechem, który ta odwzajemniła. Między tą dwójką dało się zauważyć szczególną więź. Starzec – jako jeden z niewielu albo i jedyny – potrafił ściągnąć Saszę na ziemię i przekonać ją nie tyle do zmiany zdania, co przemyślenia swoich decyzji. Naprawdę było niewiele było przypadków, by zdanie Edwarda zostało zignorowane. Był on jedną z najbardziej poważanych osób, dlatego też dostał możliwość jako pierwszy wypowiedzenia się.
   – To bardzo śmiała decyzja – powiedział typowym dla siebie, spokojnym głosem. Zmarszczki wokół jego oczu oraz ust uwydatniły się, gdy mężczyzna rozciągnął wąskie usta w łagodnym uśmiechu. – I w pełni ją popieram. Wojny nam niepotrzebne. Wystarczająco problemów mamy z martwymi, żeby jeszcze dokładać sobie do tego żywych. Jestem za tym, by zawrzeć pokój – jakikolwiek by on nie był.
   Ostatnie słowa nieco zmąciły moją pewność, co do przekonań Edwarda wobec naszej grupy. Wydawało mi się, że starszy mężczyzna nie wierzy w naszą przewagę i jest przekonany, że rozejm może być dla nas jedynym ratunkiem.
   Kolejny zawarł głos – choć bez pozwolenia – Olgierd.
   Mężczyzna wstał z krzesła, nim Edward w ogóle zdążył usiąść. Wyraźnie było widać, że jest zdenerwowany słowami poprzednika. Grube płaty policzków zaczerwieniły się, aż miałem obawę, że mężczyzna zacznie zaraz toczyć pianę.
   – Nie wiesz chyba o czym mówisz, dziadku! – skierował swój ostry, głośny ton w kierunku Edwarda, próbując zmiażdżyć go spojrzeniem. Daremno. Starzec był tak samo spokojny, jak zawsze.    – Pokój? Słyszysz siebie w ogóle? Z takimi nie zawiera się pokoju, a strzela w łeb przy najbliższej okazji! I to z bliskiej odległości, żeby mieć pewność, że się trafiło.
   – Dobrze znasz Topora, skoro tak mówisz – prychnął ironicznie Rob. – Jeszcze ktoś gotów będzie pomyśleć, że to ty jesteś szpiegiem.
   Choć oczywistym było, że ani Rob, ani nikt z zebranych nie myślał, że Olgierd jest kretem, to ta sugestia najpierw zaskoczyła, a potem rozsierdziła mężczyznę.
   – Czy ty właśnie sugerujesz, że jestem zdrajcą? – Olgierd zacisnął sporych rozmiarów pięści i wbił w Roba pełne wściekłości spojrzenie. Ten pokręcił głową, uśmiechając się złośliwie.
   – To byłoby niedorzeczne, zważywszy na to, jakim tchórzem jesteś – parsknął.
   Atak – albo chociaż jego próba – były nieuniknione ze strony Olgierda. Tęga postać mężczyzny ruszyła w kierunku Roba, ale przeszkodą okazał się mu nie tyle Max, zagradzający drogę, co zirytowany głos Saszy.
   – Usiądź, albo wyjdź, Olgierd! – wykrzyknęła, uderzając otwartą dłonią w blat stołu, aż kilka osób podskoczyło. W szarych oczach zobaczyłem wściekłe ogniki, których celem był Olgierd.
   Mężczyzna nie ruszył się z miejsca, tocząc bitwę na spojrzenia z wyższym od siebie Maxem. Wszyscy doskonale wiedzieli, on też, że w starciu z moim bratem nie miał szans. Siła fizyczna oraz nieugiętość wygrywał z jego strachliwym charakterem z miażdżącą przewagą. Jedyną bronią Olgierda była próba sprowokowania Roba.
   – Potrzebujesz obrońcy? – prychnął, ale w jego głosie dało się wychwycić nutkę drżenia.
   – Olgierd! – ostry, rzadko słyszany ton Saszy przeciął powietrze w gabinecie i na moment zmroził krew w żyłach nas wszystkim. To i gwałtowne zerwanie się dziewczyny z miejsca sprawiło, że Olgierd stracił rezon. Jednak to nie uspokoiło Saszy. – Powiedz tylko swoje stanowisko i wyjdź. Wykluczam cię z obrad Rady na czas nieokreślony.
   Olgierd lubił władzę, co wiedział każdy mieszkaniec klasztoru. Wydawanie poleceń oraz przynależność do Rady dawała mu poczucie, że rządzi, choć zgodne to było z prawdą tylko w niewielkim stopniu. W momencie, gdy pozbawiono go tych przywilejów, został z niczym. Kolejnym, zwykłym obywatelem, który niewiele mógł wnieść do spraw klasztoru.
   – Nie możesz – powiedział, już spokojniej i potulniej, jakby chciał przekonać wszystkich, że już spuścił z tonu.
   – A jednak – Sasza wciąż miażdżyła mężczyznę wzrokiem, opierając się obiema rękami na blacie stołu, jak zwierzę gotowe do skoku. – Mów i wynoś się.
   Olgierd znowu się spiął i przywrócił pełną złości oraz pogardy minę. Zacisnął pięści, jakby chciał zawalczyć nimi o swoje, ale zrezygnował. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem. Donośne trzaśnięcie drzwiami skutecznie oczyściło atmosferę ze złych emocji.
   – Czyli możemy uznać, że jego głos był nieważny – stwierdził Edward, notując owy przebieg wydarzeń w swoim notesie.
   Sasza usiadła z powrotem na krzesło i z jej twarzy dało się wyczytać zmęczenie. Współczułem jej tego, ile sił starała się wkładać w godny rozwój klasztoru, a zawsze zjawiał się ktoś, kto brutalnie te starania niweczył. Była silna, ale sama całego ciężaru nieść nie mogła.
   – Rob? Zaczniesz? – zapytała, zerkając z ukosa na przyjaciela. Ten skinął głową i wstał z miejsca.
   – Wszystkim nam zależy na bezpieczeństwie klasztoru – zaczął powoli, starając się nawiązać kontakt wzrokowy z każdym z uczestników spotkania. Było to sprytne posunięcie. W ten sposób pokazywał, że mówi szczerze i budował z nimi więź porozumienia, przez co mógł zyskać ich poparcie. – Wielu ma tutaj rodziny lub przyjaciół. Chcemy, by to miejsce przetrwało tak, jak do tej pory…
   Ale? – dokończyłem w myślach, bo wiedziałem, że jest jakieś „ale”.
   – …ale nie możemy sobie pozwolić na rozejm. Nie z tymi ludźmi. Nie z Toporem. Z ciężkim sercem, ale zgadzam się z Olgierdem. Powinniśmy zaatakować ich, zanim zrobią to oni.


   Moment ciszy, jaki zapadł po ostatnim słowie Roba, przerwał śmiech. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę więźnia, siedzącego kawałek dalej. Dotychczas słuchał w milczeniu i z obojętnością, ale teraz postanowił to zmienić.
   – Jeden do zera, panowie i panie! I–haaa! – zawołał, naśladując rżenie konia. – Paskudny samobój drużyny Klasztor! Obóz Topór wysuwa się na prowadzenie!
   – Zamknij się, albo cię zaknebluję – powiedziała beznamiętnie Sasza, nawet nie patrząc na Macieja. Ten bujał się w przód i w tył, nie zaważając na krępujące go więzy.
   Zachowywał się tak, jakby jego obecność tu była celowa. Jakby od początku jego zadaniem było trafić do klasztoru i obserwować na zebraniu Rady spór jego członków dotyczący tego, co zrobić z Toporem. To było niedorzeczne, ale nie potrafiłem odsunąć od siebie tych myśli.
   – Czesiek – Sasza skinęła w stronę znajdującego się po jej lewej stronie mężczyzny. Ten – jako jedyny – nie wstał z krzesła. Jego obojętność była tak wyraźna, że aż drażniąca. W końcu chodziło o ważną dla klasztoru sprawę.
   – Nie będę się roztrząsał nad kwestiami moralnymi, bo nie o tym teraz mowa. Powiem krótko: powinniśmy zniszczyć tych skurkowańców jak najszybciej się da.
   Nie trudno było policzyć, że były już dwa głosy za pokojem i taka sama ilość za wojną. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, co każdy zauważył.
   – Moim zdaniem – Agata uniosła prawą dłoń, a gdy już zyskała uwagę, kontynuowała – to jakieś szaleństwo, co chcecie zrobić – Spojrzała groźnie na Roba i Cześka. – Nie jesteście ludźmi pokroju Olgierda, więc dlaczego chcecie działać jak on?
   – Nie o to tu chodzi, złotko – Czesiek zerknął na kobietę z ukosa.
   – Chyba jednak o to, złotko – Uśmiechnęła się do mężczyzny złośliwie. – Jesteśmy ludźmi, do jasnej cholery! Zapomnieliście, kto jest prawdziwym wrogiem? Jeżeli istnieje choć cień szans na połączenie sił, to powinniśmy go wykorzystać. Chyba, że zgubiliście już tą resztkę człowieczeństwa, jaka się w was ostała.
   Agata dość mocno zatrząsnęła sumieniami zebranych, ale nie zdołała przekonać głosujących za wojną. Ci wciąż twardo obstawiali przy swoim i chyba nic nie mogło ich zmusić do zmiany stanowiska.
   – Agata ma rację – odezwał się niespodziewanie Jarek. Spojrzał na siedzącą na prawo towarzyszkę, która podziękowała mu skinieniem i cieniem uśmiechu na ustach. – Jeśli już mamy walczyć, to na pewno nie przeciw żywym. Za dużo dobrych ludzi już straciliśmy.
   Zacząłem się coraz bardziej denerwować kierunkiem, w którym zmierzało to głosowanie. Przewaga osób, które chciały pokoju, nagle wyrównała się z tymi, pragnących zniszczyć Topora, a teraz to ich było więcej. Opinie niektórych osób były zaskakujące i już dawno przestałem spekulować, jak zakończy się to zebranie.
   – Rysiek – Sasza zwróciła się do dotychczas milczącego lekarza. Ten drgnął, jakby wytrącony ze swoich własnych przemyśleń. – Powiesz, co myślisz?
   Mężczyzna chrząknął i zdjął okulary, które położył sobie na kolanach. Skrawkiem koszuli zaczął czyścić szkła.
   – Z całym szacunkiem – zaczął cicho, nie podnosząc wzroku, aż okulary znowu nie znalazły się na jego nosie – ale jestem za tym, by zniszczyć tamtą grupę.
   Rysiek nie wyglądał na skorego do uzasadnienia swojego zdania i nikt też tego od niego nie wymagał. Ja jednak domyślałem się, że jego postawa może mieć związek z jego doświadczenia z czasów, gdy jeszcze należeliśmy do grupy Wiksy. Sam opatrywał rany Kuby i wiedział, do czego zdolny może być Topór.
   Wszyscy odruchowo spojrzeli na siedzącej po lewej stronie Ryśka Łucję. Kobieta wyraźnie speszyła się tym nagłym zainteresowaniem. Nerwowym ruchem przejechała dłonią po spiętych w koka, rudych włosach.
   – Jak wiecie, moim głównym zadaniem jest opiekowanie się dziećmi. Widzę, jak one to przeżywają i choć może się wam wydawać, że trzymacie je z dala od świata na zewnątrz, to one doskonale zdają sobie sprawę z tego, co się tam dzieje. Nie chcę, by musiały jeszcze patrzeć, jak tamci ludzie odbierają im miejsce, które uznają za bezpieczne. Dlatego – tu głos kobiety się załamał, ale ona sama wciąż zachowywała kamienny wyraz twarzy. – Dlatego chciałabym, byście pozbyli się zagrożenia, nim ono nas dosięgnie.
   Tego się nie spodziewałem. Łucja była łagodną kobietą, stroniącą od wszelkich konfliktów, zupełnie nie pasującą do tego świata. Jej głos za tym, by rozpocząć wojnę, jeszcze bardziej przełamał moje wyobrażenia co do tego spotkania. Tutaj nikt już nie był taki, jak się wydawał.
   – Ja wstrzymam się od głosu – powiedziała niespodziewanie Libra.
   – Dlaczego? – zapytała spokojnie Sasza. Wydawać by się mogło, że w ogóle nie zależy jej na zdaniu dziewczyny.
   – Za krótko jestem w Radzie – Libra wzruszyła ramionami, spuszczając wzrok na swoje kolana. Jednak dobrze widziałem, że jest zdenerwowana. Zauważyłem też, że nerwowo zerka na Macieja, któremu uśmieszek wciąż nie schodził z ust.
   Ostatnią osobą, która miała prawo się wypowiedzieć, był Max. Dlatego też wszyscy utkwiliśmy w nim spojrzenia. Miał decydujący głos. Od tego, co miał powiedzieć, zależało to, co zrobi klasztor. Stanie do walki, bądź zawrze pokój.
   – Wstrzymam się od głosu.


   Jego słowa dotarły do mnie z opóźnieniem, ale gdy już je zrozumiałem, byłem zdumiony. Sądziłem, że Max stanie po stronie Roba i Cześka oraz pozostałych, a w ostateczności poprze Saszę, ale nigdy bym nie pomyślał, że wycofa się z głosowania. Max nigdy nie migał się od ważnych spraw i zawsze starał się stawiać im czoła. Ta jego bierność była zupełnie do niego nie podobna.
Sasza jednak nie była zaskoczona. Była zła. Wściekłe ogniki migały się w jej oczach i wyraźnie próbowała zachować spokój.
   Polegała na Maxie, a ten ją zostawił. Pod tą maską złości dostrzegłem zawód.
   – Adamie – zwróciła się nagle do mnie. – A ty, jak myślisz?
   Otworzyłem usta, by powiedzieć, że moja rola w tym zebraniu ogranicza się do biernego obserwatora, ale zostałem wyprzedzony.
   – On nie jest w Radzie – powiedział Rob, oburzony, że Sasza pytała mnie o zdanie.
   – Jedno miejsce zostało zwolnione, więc teraz już jest – odparła ta tonem, który nie podlegał dyskusji.
   Wiedziała – z całą pewnością wiedziała, że ją poprę. Nie mógłbym zrobić inaczej, z czego Sasza doskonale zdawała sobie sprawę. Poczułem się z jednej strony wykorzystany, a z drugiej – zapragnąłem zrobić wszystkim na przekór. Mogłem też odmówić zagłosowania. W końcu nie byłem w Radzie i nie chciałem tam być. Mogłem się wycofać i nikt nie miałby mi tego za złe. Nikt, oprócz Saszy. W głowie rozbrzmiały mi słowa Darii:
   Jeśli raz ją okłamiesz albo zdradzisz, nie zapomni ci tego – z całą pewnością by tak było. A tego nie chciałem.
   – Jestem za tym, by zawrzeć sojusz.

5
   Stałem na placu, obserwując jak grupa, składająca się z dziewięciu osób, kręci się przy dwóch samochodach, przygotowując je do drogi.
   Jechać mieli prawie wszyscy ci, którzy zagłosowali za sojuszem, czyli Sasza, Edward i Agata. W skład grupy wchodził też Rob, Libra, Max i Hindus, a także Radek, który miał być nawigatorem w tamtejszych terenach. Był z nimi też Maciej, który miał pełnić rolę karty przetargowej. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że Topór okaże się na tyle rozważnym człowiekiem, by nie chciał poświęcić życia swojego człowieka. Ale gdyby okazało się inaczej… Cóż, nasza ekipa była silna i wiedziałem, że poradzi sobie w drodze, ale nie miałem pewności co do Topora. Ten mężczyzna był nieprzewidywalny i obawiałem się, że widzę ich wszystkich ostatni raz.
   – Na pewno nie chcesz jechać? – Sasza pojawiła się obok mnie niespodziewanie. – Przydałbyś się. 
   – Nie sądzę – powiedziałem, wkładając ręce do kieszeni spodni. Było chłodno, choć słońce przebijało się przez chmury i topiło śnieg. Pod nogami miałem twardą, morką pluchę. – Polityka to raczej nie jest mój komik.
   – Na radzie poradziłeś sobie świetnie. 
   – To było tylko poparcie słusznej decyzji. Nic więcej.
   To, czy była na pewno słuszna, wciąż miałem wątpliwości. Przekonywałem się, że to najrozsądniejsze wyjście, jedyne, jakie mogliśmy podjąć, ale niepewność nie chciała mnie opuścić. Dlatego też nie zdecydowałem się jechać na wyprawę. Nie chciałem widzieć skutków swojej decyzji. Było to tchórzostwo, ale wolałem je od patrzenia na śmierć któregokolwiek z nich.
   – Hej – Sasza stanęła naprzeciw mnie, przyglądając mi się uważnie. – Wrócimy.
   Odwróciłem wzrok i uśmiechnąłem się, nie chcąc zdradzić, o czym właśnie myślałem.
   – Wiem.
   Sasza obejrzała się przez ramię. Max i Rob kończyli przygotowywać drugie auto. Moment wyjazdu zbliżał się nieuchronnie.
   Pochwyciłem spojrzenie brata, które wyrażało niezmiennie to samo, co od ostatniego miesiąca – obojętność. Sasza również spojrzała na niego i wyraźnie się spięła. Wczorajsze spotkanie Rady i zachowanie Maxa jeszcze z niej nie zeszło.
   – Max świetnie strzela – powiedziała, jakby chciała w ten sposób usprawiedliwić jego udział w wyprawie. A wcale nie musiała tego robić. To, że z Maxem mieliśmy... kryzys, wcale nie oznaczało, że mu nie ufałem. Wiedziałem, że nie pozwoliłby, by Saszy coś się stało.
    – Tym bardziej dobrze, że jedzie – Położyłem dłoń na policzku Saszy i przybliżyłem się do niej, prawie dotykając swoim czołem jej. – Mam pewność, że będziesz bezpieczna.
   Pocałowałem ją, zupełnie nie przejmując się tym, że wszyscy na nas patrzą. Zapewne byli zaskoczeni, ale nie myślałem o tym. Mój związek z Saszą nie był tajemnicą, która powinniśmy ukrywać.
   – Jedźcie ostrożnie – powiedziałem, gdy Sasza oddalała się powoli w kierunku aut. 
   – A wy bądźcie ostrożni - odparła i posłała mi uśmiech. Odwzajemniłem go, chociaż był on niemniej fałszywy, niż moje zapewnienia, że ufam Maxowi.

6
   Warta uratowała mnie przed całonocnym zadręczaniem się i przewracaniem z boku na bok w łóżku, które wydawało się mi być przeraźliwie puste. Dziwne było, jak szybko przyzwyczaiłem się do obecności Saszy obok siebie. Gdy wyjechała, poczułem się bezradny. I samotny.
   Dlatego też wziąłem wartę Jarka i zamarzałem na dachu autobusu z bronią w rękach. Z ust wydostawała mi się biała para za każdym razem, gdy wydychałem powietrze, a przy wdechu mroźne powietrze wypełniało mi płuca. Stukałem nerwowo podeszwą buta w metalowe podłoże i obserwowałem okolicę. Dzięki bezchmurnej nocy oraz odbijającemu się od białego śniegu światłu księżyca, było dość jasno. Bez problemu dostrzegałem więc zarówno teren klasztoru, jak i spory kawałek za murem. I to właśnie dzięki temu zobaczyłem postać, która wymknęła się z klasztoru. Ten fakt nie byłby niczym dziwnym – ktoś mógł cierpieć na bezsenność lub po prostu miał ochotę się przejść – ale nietypowości tej sytuacji dawało ubranie intruza.
   Był to niewątpliwie mnisi habit, w którym postać ukryła swoją twarz. Nie zdawała sobie sprawy z odkrycia jej przeze mnie, a ja postanowiłem na razie nie zmieniać tego stanu rzeczy i ją obserwować.
Zakapturzony rozglądnął się wokół, po czym czmychnął w kierunku muru. Znajdowała się tam drewniana pergola na winogron, która stała tuż przy murze. Postać ze zwinnością kota wspięła się na nią, a gdy już stanęła na jej szczycie, chwyciła się szczytu kamiennej bariery i podciągnęła, po czym kucnęła na szczycie. Dłużej już nie mogłem pozostać bezczynny.
   Nim zakapturzona postać zdążyła zniknąć za murem, ja zeskoczyłem z autobusu. Pobiegłem w stronę pergoli, ale tajemniczego uciekiniera już nie było. Bez zastanowienia wspiąłem się więc na drewnianą konstrukcję, a potem i na mur. Tam zastałem przyczepioną drabinkę, przerzuconą na drugą stronę, i zobaczyłem ślady na śniegu, które pozostawiła uciekająca postać.
   Nie mogłem zostawić tej sprawy i zapomnieć o niej. Pomijając zachowanie oraz wygląd tajemniczego uciekiniera, miałem na uwadze dobro klasztoru. Bądź, co bądź – byłem członkiem Rady i moim obowiązkiem było dbanie o bezpieczeństwo klasztoru. A ta sytuacja mogła temu zagrażać. Na wzywanie pomocy mogło nie być czasu. Dlatego też zacząłem schodzić na dół, trzymając się mocno metalowych szczebli. Drabinka kołysała się mocno, przez co schodzenie na dół zajęło mi dość dużo czasu. Nie martwiłem się jednak, że zakapturzona postać zdoła mi uciec. Ślady na śniegu miały doprowadzić mnie prosto do miejsca, do którego zmierzała. Większe obawy miałem co do tego, co mogłem zobaczyć.
   Po kilku minutach wędrówki po śladach, natrafiłem na ciało zombie z dziurą po ostrzu noża w głowie, a kawałek dalej następne. Chaotyczne odciski butów wskazywały, że Zakapturzony miał trochę problemów z walką z truposzami. W takich sytuacjach powinno się sięgać po pistolet, ale najwyraźniej uciekinier chciał pozostać niezauważony.
   W końcu dotarłem aż do magazynu, mieszczącego się na obrzeżach Błoni. Tam właśnie kończyły się ślady. W jednym z okien dostrzegłem słabą poświatę i usłyszałem stłumione głosy. Pełen złych przeczuć chwyciłem mocniej strzelbę i przyległem do ściany budynku. Ostrożnie, by nie robić zbyt dużego hałasu skrzypieniem śniegu pod moimi butami, zbliżyłem się do drzwi magazynu. Jedno ze skrzydeł nie było domknięte, co działało na moją korzyść. Przez wąską szparę zobaczyłem grupkę osób, stłoczoną wokół płonącego ogniska w metalowym kuble. Postać, za którą przyszedłem, zdjęła z głowy obszerny kaptur i pewnym krokiem zbliżyła się do zgromadzonych.
   – Miałaś być wczoraj – powiedział gniewnie męski, ale znajomy mi głos. Jego ton sprawił, że oblał mnie zimny pot.
– W klasztorze było zebranie Rady, a chyba chcesz wiedzieć, co na niej ustalono?


   Od razu rozpoznałem osobę, która ukryła się pod habitem i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Jednak to, co zobaczyłem później, przeraziło mnie tak, jak jeszcze nigdy. Wystarczyło tylko, bym zobaczył kończącą się w połowie przedramienia rękę oraz znajomą posturę, bym połączył wszystkie fakty.
   Muszę wrócić do klasztoru. Muszę wszystkich powiadomić – postanowiłem natychmiast.
   Zacząłem wycofywać się i już miałem ruszyć biegiem w kierunku obozu, gdy zobaczyłem przed sobą wielką sylwetkę mężczyzny. Górujący nade mną o głowę facet opierał umięśnione ręce na biodrach, gdzie przyczepiony miał kij bejsbolowy.
   – Garda – ta ksywka padła z moich ust i wywołała na twarzy mężczyzny drwiący uśmieszek.

   – We własnej osobie – odparł ten i zamachnął się pięścią. Ta spadła na moją twarz jak obuch i natychmiast pozbawiła przytomności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz