czwartek, 23 listopada 2017

ROZDZIAŁ 4 - CZŁOWIEK BEZ WIARY (RADEK)

   1
   Wiatr był mocny i lodowaty. Przy każdym oddechu moje płuca wypełniało ostre powietrze, od którego chciało mi się kaszleć. Poprawiłem wełnianą czapkę na głowie i przestąpiłem z nogi na nogę. Dość długo już tam staliśmy.
   Nie wiedziałem w ogóle, dlaczego zgodziłem się wziąć udział w tej akcji. Obiecałem sobie przecież, że więcej nie będę tego oglądał. Stanie i bezczynne patrzenie, jak Topór zapędza w pułapkę kolejnych ludzi było ponad moje siły.
   A jednak znów tam byłem. I znów biernie patrzyłem, jak kolejni ludzie cierpią.
   - Nie śpij – Libra szturchnęła mnie w bok, stając obok.
   - Nie śpię – odparłem zmęczonym tonem. A chciałbym – pomyślałem.


   Ostatnie dwie noce były dla mnie koszmarne. Przewracanie się z boku na bok w obcym, chłodnym łóżku było straszne. Nic nie dawało leżenie w bezruchu, zmęczenie się przed snem, ani te durne techniki relaksacyjne, o których usłyszałem kiedyś w porannych wiadomościach. Facet, który je przedstawiał, robił się na Hindusa i do dziś pamiętałem ten sztuczny, azjatycki akcent, który wtedy przyprawiał mnie o śmiech.
   Nie wiedziałem, co było powodem mojej bezsenności. Każdego dnia robiłem to samo. Warta, powrót do domu, obiad, pomaganie przy oczyszczaniu miasta, kolacja połączona z czytaniem książek, a potem kilka godzin gapienia się w sufit. Nie denerwowałem się nawet niczym na tyle, by zaprzątało mi to głowę. Sprawa Topora i tego całego szpiegostwa w klasztorze też nie mogło być przyczyną bezsenności. Wcześniej sypiałem przecież normalnie.
   Tego ranka postanowiłem pojechać razem z grupą do Świebodzina, choć wcześniej się przed tym wzbraniałem. Miałem nadzieję, że taka odmiana, może trochę szok dla mojego organizmu, zresetuje mi umysł.
   Szybko jednak pożałowałem tego wyjazdu, gdy okazało się, czego ma on dotyczyć.
   Zwiadowcy natrafili na ślad kilkuosobowej grupy, która wędrowała po tych okolicach. Topór szybko zdecydował, że nie może przepuścić takiej okazji i kazał nam zrobić „chwytkę”, a sam pojechał zapędzić grupę.
   Chwytką nazwaliśmy zastawienie jednej z ulic, do której samochody goniły grupy. Stamtąd nie mieli drogi ucieczki, a Topór mógł… robić to, co robił.
   - Ale pizga – mruknęła Libra, sięgając po coś do kieszeni. Okazała się być tym paczka gum miętowych. Wzięła jedną i spojrzała na mnie z wysoko uniesionymi brwiami i pytaniem w zielonych oczach. W milczeniu pokręciłem głową.
   Rozglądnąłem się na boki. Wśród tych, którzy przyjechali z nami, panowała swobodna atmosfera. Niektórzy rozmawiali ze sobą, drudzy palili, a pozostali robili obie te rzeczy. Widać było, że nie był to ich pierwszy raz. Dla mnie też, ale w przeciwieństwie do reszty – wciąż to przeżywałem. I nie rozumiałem. Nie mogłem pojąć, dlaczego musimy to robić. Od wybuchu epidemii świat stał się poniekąd większy. Każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie. Dlaczego tylko ja to rozumiałem?
   - Mamy już grudzień – powiedziałem zadzierając głowę i patrząc w niebo. Te zasłonięte było przez białe chmury. Pojawienie się pierwszego śniegu było kwestią dni.
   - Liczysz to? – zdziwiła się Libra.
   - Minęły dokładnie dwa tygodnie – powiedziałem z lekką dumą.
   Większość ludzi przestało zwracać uwagę na czas, ograniczając się jedynie do dni i nocy. Dla mnie ważne były upływające dni. Dzięki temu miałem choć to nikłe poczucie, że wciąż mam kontrolę nad swoim życiem. Dlatego też wciąż nosiłem zegarek, choć to było bardziej z sentymentu. Dostałem go na trzydzieste urodziny od Klaudii.
   - Jeżeli będę tu stała jeszcze przez kwadrans, to na bank odmrożę sobie tyłek – mruknęła Libra, obejmując się za ramiona i podskakując w miejscu.
   - Wejdź do auta – powiedziałem zerkając na stojący w uliczce samochód, którym przyjechaliśmy.
   - Wolę być gotowa, gdy pojawi się Topór. Wiesz, że nie lubi niezorganizowania.
   Nawet nie wiesz, jak bardzo – pomyślałem gorzko.
   - Hej – Dziewczyna szturchnęła mnie w bok, nie pozwalając na większe pogłębienie się we wspomnieniach. – Nie myśl o tym, co było. Nie teraz.
   - Myślisz, że to tak łatwo? – zapytałem z przekąsem. – Życie obok człowieka, który ci je zniszczył…
   - Nie jest proste. Wiem o tym. Byłam z tobą przez ten cały czas i wiem o wszystkim. Nie wymagam od ciebie, byś mu wybaczył, ani nawet spróbował to zrobić. Po prostu uwierz, że to, co robi jest słuszne. To pomoże nam wszystkim. Zobaczysz.
   Libra puściła moją dłoń, którą przez całą swoją wypowiedź ściskała. Zostawiła po sobie jedynie odcisk, który zaczął zanikać.
   - Naprawdę w niego wierzysz? – zapytałem.
   - Tak – odparła bez chwili wahania. – Wierzę. A ty, człowieku bez wiary?
   Uśmiechnąłem się, kręcąc głową. Nie miałem czasu na odpowiedź, bo rozległ się klakson auta dobiegający z jedynej, niezastawionej ulicy. Wszyscy od razu poderwali się, podnosząc bronie.
   Było ich pięcioro. Dwóch mężczyzn w wieku podobnym do mojego i jeden starszy o jakieś dziesięć lat, kobieta około trzydziestoletnia i nastolatka, która z całą pewnością nie była pełnoletnia. Nie zobaczyłem u nich żadnej broni palnej, ale trzymałem swoją strzelbę mocno, nawet jeśli nie zamierzałem jej użyć.
   Grupa z wyraźnym strachem wymalowanym na twarzy patrzyła na nas i przerażeni byli wizją pułapki, w jakiej się znaleźli. Nie mogli nawet zawrócić, bo za nimi stanął jeep, z którego wysiadł Topór w towarzystwie swoich trzech ludzi. Podszedł on do przerażonej grupki, a ja znajdowałem się na tyle blisko nich, że słyszałem toczącą się między nimi rozmowę.
   - Czego chcesz? – zapytał najstarszy z mężczyzn, a w jego głosie brzmiało wyraźne drżenie.
   Topór nie odpowiedział. Spojrzał jedynie po nowych twarzach i uśmiechnął się w sposób, który nawet mi zmroził krew w żyłach. Błądzący pod haczykowatym nosem uśmiech nie mógł zapowiadać niczego dobrego.
   - Przewodzisz – powiedział, celując w najstarszego palcem. Nie było to pytanie, a stwierdzenie. On już dobrze znał odpowiedź, zanim w ogóle tamten się odezwał.
   Mężczyzna skinął głową.
   To był jego błąd.
   Przyprószoną siwizną, czarnowłosą głowę rozpłatał jeden z toporków mojego ojca. Broń bez problemu przebiła kość czaszki, a towarzyszący temu dźwięk sprawił, że cały się spiąłem. To właśnie było najgorsze. Nie sam widok, a właśnie dźwięki. Ostatni, chrapliwy wdech, cichy jęk ofiary, a chwilę potem wybuch płaczu lub krzyki jego towarzyszów. Martwy już mężczyzna osunął się na kolana, a wtedy Topór uwolnił swoją broń odpychając tamtego butem.
   - Chudy – zwrócił się do jednego ze swoich ludzi, którego ksywka idealnie go opisywała. – Przypomnij mi, dlaczego to robię?
   - W sensie, że…
   - Nie „w sensie, że”, kretynie, tylko dlaczego? – warknął Topór. – Zawsze, kurwa, ja muszę sobie brudzić ręce – Wytarł dłonie w kawałek szmatki, którą zawsze nosił ze sobą.
   Kobieta z grupy zawodziła najgłośniej. Dawno już wylądowała na ziemi, co chwilę wyciągając ręce w kierunku leżącego ciała, ale zaraz je cofając. Zapewne zmarły był kimś z jej rodziny lub byli blisko. Rozumiałem, co musiała w tamtym momencie czuć.
   - Szefie, ale szef nawet nic nie mówił – bronił się dalej Chudy.
   - Czasem byś sam przejął inicjatywę – mruknął Topór, wkładając wyczyszczoną broń z powrotem za pasek. – Daję wam tu wolne pole do popisu, a wy za każdym, jebanym, razem stoicie jak te widły w gnoju. Czy ja bronię wam się rozwijać? Dobra, chuj z tym – machnął ręką i ukucnął przed łkającą cicho dziewczyną. Złapał ją za brodę i zmusił do spojrzenia na siebie. – Jak ci na imię, złotko?
   Dziewczyna niepewnie spojrzała na kobietę obok i ponownie skierowała przerażony wzrok na Topora. Drżała.
   - M-Maja – wydukała.
   - Śliczne imię i śliczna, młoda kobieta – Topór z czułością odsunął jasne włosy z twarzy dziewczyny. – Ile masz lat, Maju?
   - Szesnaście – odparła cicho.
   Topór pokiwał w milczeniu głową, uważnie przyglądając się dziewczynie.
   - Ktoś z nich jest twoją rodziną? – zapytał, kiwając w stronę pozostałych.
   Majka szybko pokręciła głową.
   - A ten? – wskazał na leżące kilka metrów dalej ciało.
   - Nie – odparła już nieco pewniej.
   - A znałaś ich wcześniej?
   - Nie. Dołączyłam do nich pierwszego dnia.
   Do czego on zmierza? – zastanowiłem się. Spojrzałem nawet na stojącą obok Librę. Ta uśmiechała się tajemniczo.
   - Czyli przetrwałaś tak długo wśród obcych ludzi – podsumował Topór. – To znaczy, że jesteś silna. Nawet silniejsza, niż niektórzy z moich ludzi – dodał, wskazując na nas. – Oni, na twoim miejscu, pewnie zesraliby się w gacie, a ty przeżyłaś. Wiesz, o czym to świadczy?
Kolejne pokręcenie głową.
   - Że nie potrzebujesz nikogo, kto by musiał cię bronić.
   Potrafił być przekonujący – to musiałem mu przyznać. Nawet sam bym mu uwierzył, gdybym tylko nie wiedział, co z niego za człowiek. Zdolności interpersonalne Topora były naprawdę godne podziwu, ale ich wykorzystywanie przechodziło wszelkie moje wyobrażenia. Sposób, w jaki mieszał tej dziewczynie w głowie, sprawiał, że sam zaczynałem się zastanawiać, czy kiedykolwiek go znałem. Człowieka, który bądź co bądź był moim ojcem.
   - Wy także – zwrócił się do pozostałych, którzy dotychczas patrzyli na niego w zdziwieniu. – Wasz… przywódca nie potrafił was obronić, dlatego zginął. Dla mnie osoba, która przejmuje na siebie odpowiedzialność za życia innych, a nie potrafi należycie spełnić tych obowiązków jest nic nie warta. Co gdybyśmy to nie my na was trafili, a jakaś inna grupa? Może wtedy zginęlibyście wszyscy, a może wszyscy, oprócz kobiet. Nie wiecie, jacy są teraz ludzie. Są gorsi, niż możecie sobie wyobrazić.
   Poczułem się nieswojo, gdy wzrok Topora padł na mnie. To było prawie tak, jakby chciał mi przez to udowodnić, że ma rację.
   - Możecie jechać z nami i się do nas przyłączyć – powiedział. – Albo zostać tutaj, sami, bez osoby, która będzie decydować o wszystkim za was. Wasz wybór.
   Cała czwórka spojrzała po sobie. Widziałem tą wątpliwość w ich oczach. Ludzie pozbawieni przywódcy szybko słabli i stawali się bezradni. Każdy mógł ich podporządkować.
   Jeszcze nie do końca rozumiałem, jak Topór to robi, że od razu potrafi zgadnąć, kto jest najsilniejszą jednostką. Może to był jakiś jego szósty zmysł, albo umiejętność obserwacji. Nie wiedziałem. Nigdy się jednak nie pomylił.
   - Więc? – zapytał zniecierpliwiony. Nie cierpiał czekać. Wyciągnął rękę w stronę Mai, na którą ta spojrzała niepewnie. – Jaka jest twoja decyzja, złotko?
   Drobna dłoń dziewczyny zacisnęła się na o wiele większej dłoni Topora i nastolatka wstała z kolan. Za jej przykładem poszli pozostali, których zaprowadzono do samochodu. Żadne z nich, ani razu, nie obejrzało się na swojego niedawnego kompana, którego krew zdążyła zastygnąć w kałuży.
Gdy wszyscy zaczęli rozchodzić się do swoich aut, ja podszedłem do ciała mężczyzny.
   Jego wzrok wbity był w zachmurzone niebo, a krew stworzyła na jego twarzy kilka linii. Przykląkłem przed nim i zamknąłem mu oczy.
   - Radek?
   Libra stała kawałek za mną i patrzyła na mnie ponaglająco. Wstałem i minąłem ją bez słowa, kierując się do naszego auta. Dziewczyna zaraz dołączyła do mnie, siadając na miejscu kierowcy. Odjechaliśmy jako ostatni, kierując się do miejsca, które wcale nie było moim domem.

2
   Zaraz po powrocie do Krosna, zamierzałem pójść do swojego domu i tam odpocząć po wydarzeniach tego dnia, ale nie było mi to dane. Chwilę po opuszczeniu samochodu i zrobieniu zaledwie kilku kroków, usłyszałem za sobą wołanie.
   - Radek, stój!
   Odwróciłem się i zobaczyłem, jak Topór mówi coś do Chudego, po czym rusza w moim kierunku. Zatrzymałem się, starając zachować jak najbardziej obojętną postawę.
   - O co chodzi? – zapytałem.
   Topór stanął przede mną, mierząc mnie brązowymi, bliźniaczo podobnymi do moich, oczami.
   - Podobno nie chcesz brać udziału w nauce strzelania – powiedział, a ja parsknąłem śmiechem.   Zignorowałem to niezbyt zadowolone spojrzenie, jakie mi posłał.
   - Uważasz, że ich potrzebuję? – zapytałem, splatając ręce na piersi. – Nie żartuj sobie.
   - Możesz być dobry, ale to nie zwalnia cię z obowiązków, jakie mają wszyscy – odparł mierząc we mnie palcem. – Wiem też o tym, że nie bierzesz nocnych zmian na warcie. Chyba jesteś za duży, na banie się ciemności, prawda?
   - Nawet jeśli, to nie jest to twój, zawszony interes – powiedziałem, nie dając się sprowokować. – Wezmę dzisiejszą nocną wartę i pójdę na zajęcia. Zadowolony?
   Nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się i ruszyłem w kierunku swojego domu.
   Może i byłem dorosły, a zachowywałem się jak dzieciak, ale nie potrafiłem inaczej. Nie w stosunku do niego.
   - Nie byłeś trochę zbyt ostry? – zapytała Libra, która pojawiła się obok mnie, nie wiadomo skąd.
   - Serio pytasz? – prychnąłem.
   - Radek – przyjaciółka położyła mi dłoń na ramieniu, tym samym zatrzymując w miejscu. – Jesteś wściekły na ojca – rozumiem to, ale nie możesz go nienawidzić do końca życia. Tym bardziej nie teraz, gdy świat tak popieprzyło, a wy jesteście dla siebie jedyną rodziną.
   - Skończ – przerwałem jej ostro. – Po prostu skończ. Nie zamierzał słuchać tych bredni.
   To było nie fair w stosunku do Libry, bo ta nic nie zrobiła, ale byłem zły. Działałem pod wpływem emocji, które wzbierały się we mnie przez cały dzień. Nic więc dziwnego, że te postanowiły ze mnie zejść akurat teraz i obrywało się przez to osobom postronnym.
   W domu spędziłem zaledwie kilka minut – akurat tyle, by móc się przebrać i przygotować do nocnej warty. Nie zamierzałem się już z tego wymigiwać, ale chciałem też się czymś zająć.
Na barykadzie północnej pojawiłem się przed zapadnięciem zmroku, gdy słońce jeszcze nie znikło za horyzontem. Nie przejąłem się zdziwionymi spojrzeniami osób, które również miały ze mną pełnić wartę i przysiadłem na wolnym miejscu przy ognisku. Ulokowane było ono na parkingu przed klubem sportowym, tuż obok barykady z aut na moście. Tam – na dachu jednego z pojazdów – stał wartownik, wypatrujący zagrożenia. Mieliśmy się zmieniać co godzinę, by uniknąć odmrożenia sobie kończyn. Tej nocy było dość zimno.
   Było nas pięcioro, dwie kobiety i trzech mężczyzn plus jeden na warcie. Wszyscy musieli się już dobrze znać, bo rozmawiali ze sobą swobodnie, podczas gdy ja tylko udawałem, że słucham. W rzeczywistości patrzyłem na most, gdzie nie sięgało światło pochodni. Panowała tam nieprzenikniona ciemność, w której nie wiedział nikt, co się kryje.
   - Hej – poczułem trącenie w ramie. Spojrzałem w bok i napotkałem wzrok siedzącej obok mnie kobiety. Wyglądała ona na jakieś czterdzieści lat, miała jasne włosy, w większości schowane pod wełnianą czapkę i o wiele za dużą, puchową kurtkę. W dłoni trzymała plastikowy kubeczek, o zawartości którego mówił mi osty zapach. – Masz. Rozgrzej się.
   - Nie, dzięki – powiedziałem z wymuszonym uśmiechem. Nie chcąc wyjść na gbura, dodałem zaraz szybko. – Ognisko w pełni mi wystarczy.
   Kobieta ściągnęła brwi, ale nic nie powiedziała. Sama wypiła wódkę z obu kubeczków, po czym wyciągnęła je w stronę rozlewającego alkohol faceta, na którego mówiono Przemek. Nie podobał mi się fakt, że piją podczas warty, ale nie zabroniłem im tego. Miałem jednak nadzieję, że ta noc będzie spokojna i nie będę musiał korzystać z pomocy kompletnie pijanych towarzyszy.
   Skuliłem się, gdy zawiał mocniejszy wiatr, a ognisko na moment prawie przygasło. Pozostali nawet tego nie zauważyli, albo to zignorowali. Zrobiło się jednak zimniej. Przysunąłem swoją skrzynkę bliżej ogniska, rozcierając przy tym skostniałe dłonie. Zima nadeszła.
   - Do dupy, co nie? – zagaił siedzący po mojej lewej młody mężczyzna, mniej więcej w moim wieku.
   - Jak cholera – odparłem, nie do końca wiedząc, do czego się odnoszę – do pogody, czy zaistniałej sytuacji. W sumie obie z tych rzeczy nie należały do tych przyjemnych.
   Mój towarzysz wychylił kubeczek, zdusił w sobie kaszel i wyciągnął do mnie dłoń, wciąż krzywiąc się.
   - Olek – powiedział nieco charczącym głosem.
   - Radek – odparłem, ściskając mu rękę.
   - Pierwszy raz na zmianie? – zapytał. – Nie widziałem cię tu wcześniej.
   - Zazwyczaj mam dzienne warty – odpowiedziałem z nieco wymuszonym uśmiechem.
Olek pokiwał ze zrozumieniem głową.
   Przez chwilę obaj milczeliśmy czekając, aż rozlewany alkohol ponownie napełni kubeczek Olka. Wtedy, zaraz po połowicznym opróżnieniu go, mężczyzna kontynuował rozmowę.
   - Ja tam wolę mieć nocne zmiany. Mniej wtedy widać, a uwierz mi – widoku tych skurwieli nienawidzę – powiedział, ugniatając w dłoniach plastikowy kubek. – A z tobą to jak jest?
   - Tak samo – odparłem. – Tyle, że na odwrót.
   Olek parsknął śmiechem i wyciągnął kubek w moją stronę. Po chwili wahania sięgnąłem po swój, który siedząca obok kobieta postawiła obok mojej nogi, i stuknąłem się z mężczyzną.
   - Nie pijesz? – zdziwił się, gdy odstawiłem alkohol.
   - Tak wyszło – wzruszyłem ramionami i spojrzałem w ogień.
   - Ja czasem mam ochotę nie trzeźwieć – westchnął. – Tylko to nam pozostało – dodał, podnosząc kubeczek i zaraz go opróżnił.
   Już otwierałem usta, by coś powiedzieć, gdy rozległa się seria z karabinu. Wystrzały dochodziły z zapory na moście.
   Wszyscy poderwaliśmy się ze swoich miejsc, trzymane przed chwilą kubeczki spadły na ziemię, wylewając całą zawartość, jakiś facet zahaczył nogą o krzesło, mało się przy tym nie przewracając, a kobieta, która proponowała mi alkohol, zaczęła się szarpać ze strzelbą, która nie chciała jej zejść z ramienia. Zapanował chaos, ale był on w dziwny sposób zorganizowany. Nikt nie krzyczał w panice, nie biegał bezładnie, każdy wiedział, gdzie iść i co robić.
   - Radek!
   Odwróciłem się w stronę, skąd dobiegał wołający mnie głos. Był to Olek, który zdążył się już wspiąć na barykadę stworzoną z autobusu. Również tam dotarłem, wchodząc po zamontowanej na boku pojazdu drabince. To, co zobaczyłem, na moment ścięło mi krew w żyłach.
   Po obu stronach mostu stały beczki, w których płonęło paliwo. Ogień miał dawać światło, dzięki któremu szybciej można by było wypatrzyć wroga. Tak się stało. Widziałem sylwetki dziesiątek trupów, które zmierzały w naszą stronę. Zalewały całą szerokość kondygnacji, a ich warczenie dochodziło do nas w jednym, wielkim, przerażającym chórem. Nie były nawet w połowie drogi do nas, ale wiedziałem, że jeżeli dotrą, to jeden autobus ich nie powstrzyma.
   - Ja pierdolę – skomentował mężczyzna, który pełnił wartę na pojeździe. – Mamy przejebane.
   Zgadzałem się z nim w stu procentach.
   Rozejrzałem się po twarzach pozostałych. Wszyscy trzymali bronie, ale nikt jeszcze ich nie użył. Czekali na to, aż ktoś im powie, co mają robić. Jednak nikt się to tego nie kwapił.
   - Przygotujcie się! – powiedziałem donośnie. W tamtym momencie moje całe „trzymanie się w cieniu” poszło się pieprzyć.
   Zombie dotarły do połowy mostu. Mogłem już zobaczyć twarze tych, idących z przodu. Straszne, zmasakrowane sylwetki wyłoniły się z mroku, a mnie dopadły wspomnienia z nocy w centrum kryzysowym. Wtedy też ich tyle było – pomyślałem, a w gardle pojawiła mi się dusząca gula.
Nie! Przestań! – skarciłem się zaraz i odgoniłem nieprzyjemne myśli. To nie był ani czas, ani miejsce na tchórzostwo.
   - Jeszcze nie! – zawołałem widząc, jak niektórzy są milimetry od pociągnięcia za spust. Trupy były zbyt daleko i było duże prawdopodobieństwo, że większość kul minie głowy ożywieńców. Do tego większość moich towarzyszy zdążyła już sobie dobrze wypić, przez co ich celność była mocno ograniczona. A my musieliśmy mieć pewność, że uda nam się odeprzeć ten atak. Krosno nie mogło paść.
   Poprawiłem trzymany przez siebie karabinek CZ 805 Bren, gdy moje dłonie stały się śliskie od potu. Bicie swojego serca mógłbym spokojnie usłyszeć, gdyby nie zagłuszało go wycie i warczenie nadchodzącej hordy.
   Bo właśnie to było najgorsze. Nie ich wygląd, nie pragnienie ludzkiego mięsa i nawet nie ilość. Odgłosy jakie wydawały, mogły odebrać człowiekowi całą siłę oraz pewność siebie. Mogły doprowadzić do obłędu. To było jak wycie potępionych, którymi zombie być może nawet były.
   - Gotowi… - podniosłem rękę, a stojący ze mną ludzie aż drżeli ze wstrzymywanych emocji. Wraz z opadnięciem mojej ręki, padła salwa.
   Pierwsze zombie, stanowiące przód hordy, padły i zaraz zostały zdeptane przez następne. Nie musiałem już mówić ludziom, kiedy mają strzelać. Zapewne ci wtedy i tak by mnie nie posłuchali. Zbyt pochłonięci byli skupianiem się na celach, w postaci głów truposzy. Nie wszystkie jednak padały od strzałów. Zdenerwowanie moich towarzyszy robiło swoje i ci trafiali dopiero za drugim, lub nawet trzecim razem. Wiedziałem, że w takim tempie ożywieńce dotrą do zapory, a my nie zdążymy ich wyeliminować wcześniej. Musieliśmy zyskać wsparcie.
   - Olek – zwróciłem się do towarzysza, który posyłał kolejne serie w stronę nadchodzących truposzy. – Wezwij więcej ludzi. Sami sobie tu nie poradzimy.
   Olek pokiwał mi szybko głową, a na jego twarzy pojawiła się ulga. Wyglądało na to, że tylko czekał na to, by ktoś posłał go po wsparcie.
   To jednak mogło nie wystarczyć. Trzeba było zatrzymać zombie, zanim te dotarłyby do barykady.
   - Ty – zwróciłem się stojącej niedaleko dziewczyny. Miała na głowie wełnianą czapkę i ubrana była w grubą, puchową kurtkę. Oderwała wzrok od zombie i opuściła trzymany w dłoniach pistolet. – Jak masz na imię?
   - Just… Justyna. Mam na imię Justyna – wydukała.
   - Dobrze, Justyno. Będę cię teraz potrzebował. Pomożesz mi?
   Justyna, tak samo jak Olek, szybko pokiwała głową. Była przerażona, ale miałem nadzieję, że zachowa trzeźwość myśli.
   - Wszyscy zejść na ziemie! – krzyknąłem do tych, którzy razem ze mną stali na dachu autobusu. Ci spojrzeli na siebie zaskoczeni, ale posłuchali mnie. Gdy już znaleźliśmy się na dole, kazałem im wciąż strzelać, a sam pobiegłem po stojący przy ognisku kanister z benzyną. Używaliśmy go do wzniecania ognia. Wraz z Justyną wszedłem do pojazdu i zobaczyłem, ż na całe szczęście – kluczyki wciąż były w stacyjce.
   - Co robimy? – zapytała dziewczyna, gdy usiadłem na miejscu kierowcy. Za cholerę nie potrafiłem kierować takim pojazdem, ale chyba nie było to dużo bardziej skomplikowane niż jazda samochodem. – Zniszczysz barykadę!
   - O to właśnie chodzi – odparłem ruszając z miejsca. Szarpnęło nami ostro, a Justyna prawie wpadła na przednią szybę. – Lepiej się czegoś trzymaj.
   - Jesteś stuknięty – mruknęła siadając za mną i zaciskając palce na oparciu.
   Pozostali również nie mieli pojęcia, co robię. Niektórzy krzyczeli coś do mnie, jednocześnie nie wstrzymując ostrzału, jeden z mężczyzn próbował nawet dostać się do środka autobusu, zapewne po to, by mnie powstrzymać.
   Wykręciłem pojazdem, ale tak nieumiejętnie, że otarłem cały bok o stojącą niedaleko latarnię. Ponownie nami zarzuciło, gdy uderzyłem prawym reflektorem w barierkę, znajdującą się przy wjeździe na most. Docisnąłem gazu i ruszyłem w stronę idących z naprzeciwka zombie.
   - Trzymaj się! – krzyknąłem do Justyny, a sam zacisnąłem palce na kierownicy. Nim zamknąłem oczy, zobaczyłem jeszcze hordę trupów. Potem słyszałem już tylko trzaski, bardzo bliskie jęki oraz warczenie. Nie zdjąłem nogi z gazu i dalej parłem do przodu, masakrując coraz większą liczbę stojących nam na drodze zombie. Krew zalała całą przednią szybę, przez co nie widziałem kompletnie nic. W końcu autobus stanął w miejscu, gdy ilość znajdujących się pod jego kołami truposzy, uniemożliwiła mu dalszą jazdę.
   Odpiąłem pas i obejrzałem się na Justynę. Dziewczyna była blada i wyraźnie przerażona.
   - Otwórz klapę – poleciłem jej, wskazując na właz w dachu. W pierwszej chwili nie zareagowała, będąc zapewne w szoku. – Rusz się!
   Dziewczyna zerwała się z miejsca i odeszła na środek pojazdu, a ja podniosłem swój karabinek. Odsunąłem się parę kroków i wypuściłem serię w kierunku przedniej szyby. Strzelałem, zapewne eliminując przy okazji kilka zombie, aż szkło nie posypało się. Wtedy, moim oczom ukazały się dziesiątki zmasakrowanych, martwych twarzy. Leżeli na masce autobusu, próbując dostać się do środka. Pozostali cisnęli się z tyłu, bądź oblegali nas z reszty stron.
   Otrząsnąłem się z szponów strachu i podniosłem kanister. Wylałem jego zawartość na maskę, a z reszty utworzyłem ścieżkę, ciągnącą się pod właz na dach.
   - Wchodź – poleciłem Justynie, tworząc ze splecionych dłoni „koszyczek”. Dziewczyna włożyła w niego stopę i już po chwili znajdowała się na dachu.
   - A ty? – zawołała do mnie z góry.
   Zerwałem z okna wiszącą tam kotarę, którą obficie polałem benzyną. Jeden z końców podałem Justynie, a drugi zostawiłem tak, by dotykał kałuży łatwopalnej substancji na podłodze.
   - Ja się nie przecisnę – odparłem. Justyna była mniejsza ode mnie i to był główny powód, dla którego ją ze sobą wziąłem. – Trzymaj – podałem jej zapalniczkę oraz kanister z resztką benzyny.
   - Radek…- spojrzała niepewnie na trzymane przez siebie rzeczy.
   - Będziesz wiedziała, kiedy zapalić – powiedziałem. Dziewczyna zacisnęła usta w wąską kreskę, ale nic więcej już nie powiedziała. – Biegnij po belkach.
   Ruszyłem na tył autobusu i tam wybiłem szybę. Za dole kłębiło się kilkoro zombie, które zabiłem pojedynczymi strzałami w głowy. Wyskoczyłem na ziemię, lądują na miękkich, ale zimnych i nieprzyjemnych w dotyku ciałach.
   Justyna stała na stalowej belce, przy końcu autobusu. W dłoni trzymała zapalniczkę, która zaraz rozbłysła płomieniem. Ruszyłem biegiem przed siebie, a wtedy dziewczyna rzuciła kawałek płonącego materiału w utworzoną na dachu ścieżkę benzyny, po czym sama zaczęła uciekać.
Niemal w tym samym czasie udało nam się dotrzeć do grubszego, metalowego słupa, za którym oboje się skryliśmy. W tym samym momencie nastąpił wybuch. Skuliłem się, ukrywając głowę w ramionach i wstrzymując oddech, gdy powietrze okazało się zbyt gorące, by nim oddychać. Miałem wrażenie, że moja skóra płonie.


   Podniosłem się i w tym samym momencie natarł na mnie zombie. Jego ubranie oraz skóra na połowie twarzy płonęły. Mimo to, nie porzucił chęci zatopienia we mnie swoich zębów i zjedzenia. Uderzyłem truposza w twarz karabinkiem, a potem strzeliłem w niego. Wtedy zobaczyłem więcej zombie-żywych pochodni, które zmierzały w moim kierunku.
   Spojrzałem w górę, gdzie kuliła się Justyna. Wyciągnąłem ręce w jej kierunku, a ta zeskoczyła na dół. Chwyciłem ją za rękę i razem pobiegliśmy w stronę naszych, po drodze zabijając parę trupów, które zaszły nam drogę.
   Olek zdążył już zawołać wsparcie, dlatego, gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy całkiem sporą grupę osób, gotowych do walki. Wśród nich była Libra, której mina wyrażała dumę, choć sam nie wiedziałem z czego.
   - Musimy... – powiedziałem, wycierając z twarzy pot – Musimy postawić nową barykadę.
   Nie wiedzieć czemu, moje słowa wywołały rozbawienie. Mnie samemu do śmiechu nie było.

3
   Obudziło mnie nie pukanie, a walenie w drzwi. Słyszałem je wyraźnie i przeklinałem w myślach każde uderzenie, które powodowało ból mojej biednej głowy. Po swoich nocnych wyczynach byłem cały obolały i miałem nadzieję odespać to przez cały dzień. Ktoś postanowił jednak mi na to nie pozwolić.
   Westchnąłem zły i przewróciłem się na bok. Zobaczyłem pustą, drugą połowę łóżka, na której wciąż znajdowały się ślady czyjejś niedawnej obecności. Wgniecenie na poduszce oraz ciemne smugi z ciała, które odcisnęły się na pościeli, były dowodem na to, że ta noc nie była tylko snem. Zombie rzeczywiście nas zaatakowały, Justyna i ja odwaliliśmy mocno popapraną akcję, odpierając ten atak, a potem spędziliśmy ze sobą noc.
   Nie mogłem powiedzieć, że żałowałem tej ostatniej rzeczy, bo ani dla Justyny, ani tym bardziej dla mnie, nie było to nic głębszego. Trafienie do łóżka było sposobem na odreagowanie i nie wiązało się z żadnymi obietnicami, czy zobowiązaniami. Justyna – choć ładna – nie była nawet w moim typie.
   A kto jest? – prychnąłem w myślach.


   Łomot do drzwi wzmógł się.
   - Idę przecież – mruknąłem niezadowolony, wstając. Zgarnąłem z podłogi swoje spodnie oraz bluzę i ruszyłem na dół.
   Nim jednak położyłem dłoń na klamce, drzwi same otworzyły się z takim impetem, że prawie mnie uderzyły. Do środka wpadł nie kto inny, jak Libra.
   - Ale ty się wleczesz – powiedziała rozcierając dłonie i chuchając w nie. Zadrżałem czując zimno, jakie ze sobą przyniosła.
   - Dzień dobry – odparłem z kwaśnym uśmiechem. – Mi też miło cię widzieć.
   - Wiesz, gdzie możesz wsadzić sobie ten swój sarkazm? – uniosła wysoko jedną brew. – Ubieraj się, bierz rzeczy i lecimy.
   - Może mi najpierw powiesz, o co chodzi? – zaproponowałem wchodząc do kuchni i biorąc do ręki butelkę wody.
   Libra podążyła za mną, oparła się o ścianę, patrząc na mnie ponaglająco i ze zniecierpliwieniem. Dopiero wtedy zauważyłem, że była ubrana inaczej, niż zwykle.
   Miała na sobie luźną, jasnozieloną kurtkę, beżowe spodnie i brązowe, wysokie buty. Ten strój znacznie odbiegał od tego, jak zwykła się ubierać, czyli w czerń i skórę. Nie miała nawet swojego ulubionego Savage 10FP, z którym nie rozstawała się praktycznie od początku epidemii. Jedyną widoczną bronią, był nóż, wetknięty za pasek spodni.
   - Chcesz jechać, czy mam to zrobić sama? – zapytała.
   To już – pomyślałem, a w gardle pojawił mi się dziwny ścisk. Zdążyłem już zapomnieć o pomyśle szpiegostwa grupy z klasztoru i o tym, że zgodziłem się w tym uczestniczyć. Teraz, w końcu miało się to stać, a mnie ogarnęły wątpliwości. Nie mogłem się jednak wycofać. Na to było już za późno.
   - Daj mi pięć minut – powiedziałem i wyszedłem z kuchni.
   Ubrałem się kierując wyglądem Libry. Mieliśmy być wędrowcami, którzy szukali miejsca do przetrwania, dlatego postawiłem na spodnie z wieloma kieszeniami, gruby sweter i swoją brązową kurtkę wyłożoną wewnątrz futrem. Do plecaka wrzuciłem kilka dodatkowych ubrań, apteczkę oraz parę puszek jedzenia. Mogłem się założyć, że wyposażenie mojej przyjaciółki nie odbiega od mojego.
   Gdy dotarliśmy do północnej barykady, zobaczyłem skutki mojego nocnego wyczynu. Spalony wrak autobusu wciąż dymił, a wszystko wokół niego było spalone. Pełno było też sczerniałych ciał zombie, których pracujący przy oczyszczaniu ludzie spychali do rzeki.
   - Pojedziemy przez Dąbie, apotem będziemy się kierować na Nietków – powiedziała Libra. – Potem przejedziemy na północ od Odry. Jeśli się uda, to dotrzemy do Błoni jeszcze dziś.
   - W porządku – powiedziałem, nawet nie wgłębiając się w przedstawiony mi przez Librę plan. Zostawiłem jej nawigację, bo sam z całą pewnością nie zrobiłbym tego lepiej. Moja przyjaciółka od zawsze miała smykałkę do wyznaczania tras. Była jak kompas, który jeszcze nigdy się nie pomylił.
Przy południowej barykadzie czekał już na nas samochód – zwykły, szary fiat Punto z kilkoma rysami oraz śladami krwi. Niedaleko stało też kilka osób, w tym Topór. Na nasz widok przerwali prowadzoną rozmowę, a mój ojciec wystąpił do przodu.
   - Gotowi? – zapytał drapiąc się po bliźnie na policzku.
   - Ta jest, szefie – odparła Libra, salutując niedbale.
   Topór uśmiechnął się do niej. Librę traktował jak córkę i chyba nawet wolał ją ode mnie – rodzonego syna. Nie, żeby mi to przeszkadzało.
   - Znacie plan? – spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście chcę to zrobić.
   - Jasne – powiedziałem otwierając bagażnik i wrzucając do niego swój plecak. – Infiltrować, wybadać, zapamiętać. Nic trudnego.
   Odwróciłem się akurat w momencie, gdy Topór i Libra wymieniali ze sobą spojrzenia. Widząc to nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że nie o wszystkim wiedziałem. Nie maiłem jednak szansy zapytać o to, bo moja przyjaciółka weszła do auta a Topór zwrócił się do mnie:
   - To, co zrobiłeś w nocy, na moście – zaczął, a ja poczułem ukłucie ekscytacji. Czekałem na słowa pochwały, podziękowanie lub cokolwiek, co upewniłoby mnie w tym, że postąpiłem słusznie, ale przeliczyłem się. – To było idiotyczne. Zniszczyłeś barykadę i naraziłeś całe miasto na atak zombie. Następnym razem pomyśl o tym, co robisz.
   Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Zbieranie nagan i batów było dla mnie codziennością od dziecka i z czasem przestałem oczekiwać, że jeszcze kiedykolwiek ojciec będzie ze mnie dumny. Zapewne gdyby mi podziękował, nie wiedziałbym jak mam się zachować. Jednak nie oznaczało to, że nie chciałbym usłyszeć słów pochwały.
   - Może tak się zdarzy, że następnym razem nie będzie już ku temu okazji – odparłem, wkładając ręce do kieszeni.
   - Może – powtórzył, po czym odwrócił się i odszedł.
   Nigdy otwarcie nie sprzeczałem się z nim o to, co robił. Uważałem, że to mnie nie dotyczy. Bo chociaż żyłem w miejscu, które stworzył i którym rządził, to sam decydowałem o sobie. Już dawno temu nauczyłem się wystawiać jasną granicę między moim, a jego życiem i strzec ich jak cerber. Nie mogłem pozwolić, by znowu mnie okręcił sobie wokół palca. Już to raz przeżyłem.  
   Zacząłem mieć wrażenie, że Topór robi to wszystko, by mnie zmienić. Nie ludzi wokół, którzy od początku  byli mu podporządkowani, a właśnie mnie. Jedyną osobę, która go nie słuchała. I tego nie mógł znieść. Tego, że miał pod sobą wielu ludzi, którzy go szanowali i gotowi byli zrobić dla niego wszystko, to jego własny syn miał go za nic. 

4 komentarze:

  1. Widzę, że relacja Radka z Toporem skrywa jakąś tajemnicę. Ciekawa jestem o co chodzi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyjaśni się to jeszcze w tym tomie i chyba można się domyślić, że chodzi o dzieciństwo Radka. Topór raczej nie wygląda na opiekuńczego ojca, ale u mnie nic nie jest ani czarne, ani białe - każde zachowanie jest kierowane przez coś innego ;D

      Usuń
  2. Wydaje mi się, że to "nic trudnego" będzie trudne, jak Sasza się zorientuje, że ma kreta w klasztorze.
    Tylko ja mam deja vu wyobrażając sobie postać Radka? Trochę przypomina mi Adama i Roba z początków Epidemii. Rozdział fajnie napisany i postać nawet spoko, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że juz to kiedyś czytałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę powiedzieć, czy rola Radka i Libry w klasztorze wyjdzie na jaw, ale sądząc po charakterze Saszy, to raczej nie będzie zadowolona - delikatnie mówiąc ;)
      Co do postaci Radka, to może się wydawać, że przypomina Adama i Roba, ale to w końcu zwykły człowiek, który nie był gotowy na epidemię. W midquelu można było przeczytać o jego najtrudniejszym okresie w centrum kryzysowym, gdzie stracił żonę. Przez to stał się ostrożniejszy, a jego przemiana będzie różnić się od tej, jaką przeszli pozostali bohaterowie. Tak, jak u Roba poszło to szybko, u Adama stopniowo, ale drastycznie, Radek będzie trzecim typem człowieka, który musiał dostosować się do nowych warunków świata. Jest starszy od pozostałych i rozsądniejszy. Jego działania nie będą kierowane instynktem - tyle na razie mogę zdradzić ;)

      Usuń