Witam!
Rozdział z jednodniowym opóźnieniem, ale jest!
Jak już kiedyś wspominałam, chciałam wprowadzić do fabuły perspektywę innej osoby i padło na Zuzę. Choć w poprzednim tomie nie brała udziału w ważniejszych wydarzeniach, to w tym jej osoba jest niezbędna.
Początek, to mini prequel. Musiałam znaleźć sytuację, w której mogłabym wprowadzić Zuzę do kanonu, w jakim są już pozostali, główni bohaterowie. Mam nadzieję, że to nikomu nie namiesza w głowie ;)
☠☠☠
– Doktorze, przyjechała kolejna karetka! – piskliwy głos jasnowłosej
pielęgniarki poniósł się po korytarzu, zaraz po tym, jak otworzyły się drzwi
ambulansu.
Ledwie zerknęła, a już wszystko wie – pomyślałam z
uśmiechem, za który zaraz się skarciłam. Uśmiechnięty ratownik medyczny w
takiej sytuacji to nie tyle niestosowny widok, co przerażający.
Wyskoczyłam z ambulansu i pomogłam Marcelowi wyciągnąć nosze z
poszkodowanym.
– Znowu z wypadku? – Pięćdziesięcioletni lekarz szedł
szybko w naszym kierunku, stukając swoimi chodakami w nieskazitelnie białą,
szpitalną podłogę.
– Nie. Tym razem... okaleczony. – Marcel zerknął na mnie
i Zbyszka z ukosa, jakby szukał u nas pomocy w opisaniu tego, co wszyscy
widzieliśmy na własne oczy.
Gdy przyjechaliśmy na wezwanie do kawiarni, gdzie miało
dojść do bójki, od razu wiadomo było, że nie była to zwykła sprzeczka z użyciem
pięści. Na widok dosłownie zmasakrowanego ciała młodego mężczyzny z trudem
powstrzymywałam mdłości. Twarz tego chłopaka była cała we krwi, prawego
policzka wręcz już nie było, a pozostały jedynie strzępy zwisającej luźno skóry
i kawałki mięśni. Reszta ciała także nie wyglądała najlepiej. Poszkodowany nie
miał sporego kawałka lewego, a błękitna koszula z tamtej strony przesiąkła
krwią. Chłopak mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Był nieprzytomny.
Kobieta, która miała dopuścić się tego napadu – co w
myślach nazywałam „atakiem dzikiego zwierza” – była co prawda dorosłą kobietą,
ale przed myśl mi nie chciało przejść, że mogłaby tak rozszarpać tego biednego
chłopca. Tym bardziej, że zrobiła to samymi zębami.
Boże. Ona chyba go nie zjadła? – pomyślałam przerażona,
ale zaraz odsunęłam od siebie tą niedorzeczną myśl. Atak szaleństwa był jednym,
a kanibalizm... To już była zupełnie inna bajka.
– Cholera jasna, to już dzisiaj czwarty – syknął na widok
poszkodowanego doktor Murawski. Jego wciąż bystre, brązowe oczy uważnie
zlustrowały chłopaka, w tym samym czasie wydając w głowie ocenę jego stanu. Po
tym, jak zacisnął usta wiedziałam, że nie jest dobrze. – Nie ma na co czekać.
Jedziemy na chirurgię.
– Ta jest. – Marcel wraz ze Zbyszkiem zabrali noszę i
ruszyli za lekarzem.
– Pani Klaudio! – Morawski zwrócił się do recepcjonistki.
– Niech pani będzie tak dobra i zadzwoni doktora Tomczyka. Ma się tu zjawić za
pięć minut.
– Ale doktor Tomczyk ma urlop. Nie wiem, czy...
– Nie obchodzi mnie to! – syknął ostro mężczyzna. Nagle
poczerwieniał na twarzy, a kilka kosmyków się-brązowych włosów opadło mu na
groźnie zmarszczone czoło. – Ma się tu pojawić! Teraz!
Odeszłam na bok, gdzie nie przeszkadzałam uwijającym jak
w ukropie pracownikom szpitala i coraz liczniej pojawiającym się ludziom.
Obserwując ich z ukosa stanęłam przy recepcji, gdzie urzędowała Klaudia. Młoda
kobieta wykonała szybki telefon i bez żadnych, zbędnych tłumaczeń,
poinformowała Tomczyka o jego nagłym zakończeniu urlopu. Biedak – pomyślałam. –
Następnego tak szybko nie dostanie.
– Zwariowany dzień, prawda? – zagaiła mnie Klaudia, nawet
nie podnosząc wzroku znad papierów. Te przekładała z miejsca na miejsce,
niektóre podpisywała, inne czytała mrużąc piwne oczy za szkłami okularów w
szarych oprawkach.
– Łagodnie mówiąc – odparłam opierając się o blat z
ciemnobrązowego drewna. – Prawdziwy dzień świra.
Brunetka uśmiechnęła się, wciąż nie przerywając pracy.
Nie tak wyobrażałam sobie swoją sobotę. Miałam ją spędzić
w domu, na kanapie, odmóżdżając się podczas oglądania jakiś beznadziejnych
seriali paradokumentalnych, ale moje plany zostały zmienione w ostatniej
chwili. Tak, jak doktor Tomczyk, zostałam wezwana do pracy i nie było opcji,
bym się z tego wywinęła. Jako, że byłam na stażu, moja przyszłość w tym
szpitalu zależała od tego, jak będę się wywiązywać ze swoich obowiązków. A
zależało mi na tej pracy.
Bycie ratownikiem medycznym, szczerze powiedziawszy, nie
było moim głównym marzeniem, ale chciałam i lubiłam to robić. Gdy okazało się,
że zostanie lekarzem jest poza moim zasięgiem, a posada pielęgniarki mi nie
odpowiadała, wybrałam sanitariusza. To było najbliżej powiązane z tym, o czym
marzyłam od dziecka i sprawiało, że czułam się dobrze.
Nagle moją uwagę przyciągnęła dwójka siedzących nieopodal
mężczyzn. Ci nie zachowywali się tak, jakby chcieli zachować swoją rozmowę dla
siebie, ale czasami ich głosy zniżały się do niemal konspiracyjnego szeptu. W
szczególności łysiejący pięćdziesięciolatek o charakterystycznej, czerwonej
twarzy człowieka nadużywającego alkoholu sprawiał wrażenie niezwykle przejętego
tym, o czym sam opowiadał.
– Podobno musieli go zastrzelić. Rozumiesz? Wpakowali w
niego kilka kulek!
– Pieprzenie. – Siedzący obok siwo-czarny mężczyzna z
sumiastym wąsem machnął ręką.
– Jak Boga kocham! – Łysiejący uderzył się pięścią w
pierś tak mocno, że aż łupnęło. – Kierlańczyk mi mówił dzisiaj rano, a on to na
pewno wie! Mieszka przecie na tej samej ulicy.
– Kierlańczyk pije i nie wie co mówi – zreflektował
pobłażliwie wąsaty.
– A idź pan – żachnął się tamten, ale nie na długo. Po
zaledwie sekundzie znów zwrócił się do towarzysza, którego mina świadczyła, że
ma już dość tej rozmowy. – Musieli strzelić trzy razy, aż w końcu umarł. Zrobił
to dopiero wtedy, gdy kula trafiła go w głowę. Tak jak w tych durnowatych
filmach, co mój dzieciak ogląda.
Uśmiechnęłam się do siebie, sama nie wierząc w tą
historię. Otrzymać dwa strzały i wciąż stać na nogach? Niemożliwe! No chyba, że
mężczyzna był pod wpływem jakiś narkotyków i dlatego nie zwracał uwagi na to,
że jest ranny. Tak. Wtedy to było prawdopodobne. Szybciej byłam jednak uwierzyć
w to, że ten cały Kierlańczyk, jak i Pan Łysiejący wypili za dużo nie do końca
czystego, aczkolwiek halucynogennego alkoholu.
– Ach, cholera!
– Co jest? – Z powrotem odwróciłam się do Klaudii, która
marszcząc czoło patrzyła na ekran swojej komórki.
– Muszę odwołać dzisiejszą randkę z mężem – powiedziała
cmokając z niezadowoleniem. – Jestem bardziej niż pewna, że do wieczora stąd
nie wyjdę. No. Nie wyjdziemy. A odkąd droga do Leszna jest rozkopana, to w domu
będę pewnie przed północą. Fantastyczna sobota, prawda?
Naprawdę fantastyczna – pomyślałam wzdychając.
Patrząc na izbę przyjęć zauważyłam, że było coraz mniej
wolnych miejsc. Podjechała kolejna karetka, z której dwójka ratowników
wyciągnęła nosze z rzucającym się mężczyzną. Ten był przypięty pasami, ale
próbował się z nich wydostać, wyjąc przy tym i warcząc jak...
Zwierzę.
To wystarczyło, by wzbudzić zainteresowanie oraz strach
we wszystkich zgromadzonych w korytarzu.
– Co znowu? – Krzyk doktora Murawskiego poniósł się po
korytarzu. Rękawy oraz przód niegdyś białego fartucha mężczyzny umazane były
krwią.
– Rany szarpane. Prawdopodobnie po zębach – odparł
ratownik, zwiększając zacisk pasów przytrzymujących rannego.
– Po czym, kurwa? – warknął Murawski, mierząc
sanitariusza karcącym spojrzeniem. Gdy jednak zwrócił wzrok na nosze, znów na
jego twarzy pojawiła się groźna czerwień. – Piętnaście mililitrów haloperidolu
domięśniowo.
– Piętnaście? Doktorze, to...
– Inna dawka nie zadziała! – Uciął ostro lekarz. – Na
salę z nim.
Piętnaście mililitrów takiego środka uspokajającego, to
nie była mała dawka – niemal końska. Maksymalna na dobę dla osób, które były
szczególnie nadpobudliwe. A ten mężczyzna nie dość, że taki był, to i na
dodatek niebezpieczny.
–...trzynaście nowych przypadków zachorowań. Lekarze
potwierdzają, że nie jest to choroba wściekłych krów, ani żaden inny,
dotychczas znany wirus czy bakteria. Chorzy są niebezpieczni, mają zaburzenia
ruchu i upośledzenie nerwowe. Należy unikać jakiegokolwiek kontaktu z nimi.
Odwróciłam głowę, gdy na ekranie zawieszonego pod sufitem
telewizora pojawiły się sceny z przewożenia chorych do szpitali. Ich twarze
wykrzywione były we wściekłym grymasie, a z gardeł wydobywały się nienaturalne
jęki. Pod koniec ujęcia pokazano, jak jeden z nich próbuje ugryźć sanitariusza,
któremu w porę udało się odsunąć.
Do szpitala weszła kolejna osoba. Była to około
czterdziestoletnia kobieta, po twarzy której spływały łzy. Lewą rękę trzymała
przy piersi, a owinięta była ręcznikiem, który wcześniej musiał być żółty. To
dało się stwierdzić tylko po tych nielicznych miejscach, które nie zabrudziła
krew. Kobieta poruszała ustami, ale nawet gdy do niej podeszłam, nie dało się
zrozumieć, co mówiła. Robiła to zbyt szybko i niewyraźnie.
– Proszę pani. – Ujęłam ją za oba ramiona, zwracając w
swoją stronę. Jej wzrok był jednak pusty, utkwiony w martwym punkcie gdzieś za
moimi plecami. – Wszystko w porządku?
Jasnym było, że nie, ale to pytanie samo padło z moich
ust.
– Proszę pokazać mi rękę – powiedziałam spokojnym głosem
i sama odsunęłam jej rękę od piersi. Kątem oka obserwując reakcję kobiety, ale ta
zdawała się być wciąż oszołomiona.
Rozwinęłam prowizoryczny opatrunek i powstrzymałam jęk
przerażenia, gdy zobaczyłam wielkość rany. Kobieta straciła spory kawałek skóry
wraz z mięśniami. Widziałam kość promieniową oraz łokciową, a także żyły. Dwie
były wyraźnie przerwane.
– Klaudia! Wózek! Szybko! – zawołałam znów dociskając
ręcznik do rany.
Posadziłam kobietę na podstawionym naprędce przez
recepcjonistkę wózku i ruszyłam z nią w stronę sali segregacji. Wtedy głos
wciąż mamroczącej kobiety stał się wyraźniejszy.
– Oni tu przyjdą. Przyjdą tu. Musimy uciekać. Musimy się
ukryć. Oni tu przyjdą – powtarzała w kółko, kiwając się przy tym w przód i w
tył. Choć to było nie w porządku, to pomyślałam, że zachowywała się jak
wariatka. Prawdopodobnie była w szoku, a na dodatek straciła sporo krwi. Nie
wiedziałam, przez co przeszła
Na sali segregacji panowało zamieszanie, jakiego jeszcze
w życiu nie widziałam. Garstka personelu uwijała się przy niemal trzy razy
większej liczbie pacjentów. Widziałam sporo krwi, obrażeń, jakich do tej pory
nie dane mi było oglądać,
– Magdo! Zajmij się czwórką!
– Nie mogę! Sama mam urwanie głowy! – odparła kobieta
siwowłosa kobieta, chodząc od jednego łóżka do drugiego. – Nie mogę być w dwóch
miejscach jednocześnie! – dodała
gniewnie.
Minęłam lekarkę, w ostatniej chwili unikając jej
zderzenia z wózkiem i siedzącą w nim kobietą.
– Proszę mi pokazać rękę. Musimy ją opatrzyć –
powiedziałam zatrzymując wózek w kącie sali, gdzie mógł nie przeszkadzać.
Nim zdążyłam sama wziąć rękę kobiety, ta nagle wyrwała
się z transu, a jej dotychczas pusty wzrok skupił się na mnie. Jej lewa dłoń
zacisnęła się na moim nadgarstku.
– Oni tu przyjdą, a gdy to zrobią, nie będzie już szans
na ucieczkę – powiedziała niskim, dość przerażającym głosem.
Wyszarpnęłam rękę i odsunęłam się z mocno bijącym sercem.
Mało rzeczy potrafiło mnie przestraszyć, ale to...
Słysząc tą kobietę byłam autentycznie przerażona. Jej
głos powodował gęsią skórkę, a słowa zapadały głęboko w pamięć.
– Kto? – Zapytałam wciąż przestraszona i zbita z tropu. –
Kto przyjdzie?
Nagle rozległ się huk, który aż wstrząsnął ścianami i
podłogą. Ludzie krzyknęli, instynktownie rzucając się na ziemię i kryjąc głowy
w ramionach. Okazało się to jednak niepotrzebne. Sufit nie zwalił nam się na
głowy, a też i drugi wybuch nie nastąpił.
– Co się stało? – zapytał ktoś, niepewnie wstając na
nogi.
– To była bomba? Zrzucają bomby? – panikowała jakaś
kobieta, w podeszłym wieku.
Zostawiłam swoją pacjentkę i podeszłam do okna.
Zobaczyłam stróżkę dymu, unoszącą się nad budynkami, parę przecznic dalej.
Wtedy też dostrzegłam jaki chaos dział się na placu przed szpitalem i na
ulicach. Ludzie biegali, jakby przed czymś uciekali, przejechało kilka
radiowozów, z trudem przeciskające się przez pełne aut ulice. Biały autobus
niemal zderzył się z niebieskim samochodem, który cudem minął, jedynie
zarysowując mu bok.
– Co tu się dzieje? – Usłyszałam swój własny głos.
Obejrzałam się za siebie na siedzącą wciąż na wózku
kobietę. Ta wyglądała jeszcze gorzej, niż przed chwilą. Była bledsza, a i
drgawki się nasiliły. Wciąż jednak rozglądała się na boki, nieustannie
poruszając ustami. Gdy wróciłam do niej usłyszałam słowa, które miały już na
zawsze pozostać w mojej głowie.
– Martwi, którzy wrócili do życia – powiedziała, znów
patrząc gdzieś w dal. – Zabrali moje dzieci. Dzieci. Wyrwali mi je z objęć i
rozszarpali. Zabrali mi je.
– Proszę pani. – Położyłam dłoń na zdrowej ręce kobiety
gdy rozległ się głośny krzyk.
Wyprostowałam się tak, jak cały personel i kilkoro
pacjentów, zwracając w stronę jednego z łóżek.
Leżał tam mężczyzna w średnim wieku, w swetrze w zielone
romby z poszarpanym rękawem. Pielęgniarka, która się nad nim pochyliła, pewnie
chciała zmierzyć mu puls gdy ten wgryzł się w jej trzymającą ciśnieniomierz
rękę. Urządzenie uderzyło o podłogę, a kobieta płakała i krzyczała
jednocześnie, wołając o pomoc i próbując się uwolnić. Mężczyzna jednak nie
zamierzał jej puścić i zaciskając palce na jej przedramieniu oderwał od niego
zębami kawałek skóry. Niewiele myśląc ruszyłam dziewczynie na ratunek. To samo
zrobił jeden pacjent z łóżka obok oraz ratownik medyczny. Wspólnymi siłami
oderwaliśmy mężczyznę od pielęgniarki. Podczas gdy tamci siłowali się z
agresywnym pacjentem, ja zabrałam dziewczynę ma bok, sadzając ją na brzegu
łóżek.
– O Boże – jęknęłam chwytając pierwszy-lepszy opatrunek i
przykładając go do przedramienia pracownicy. – O Boże. O Boże. O Boże.
Bardzo chciałam, by ktoś przyszedł mi z pomocą i wyręczył mnie od opatrywania kolejnej, okropnej rany,
ale cały personel, jaki znajdował się na sali, zajęty był swoimi sprawami. W
ciągu kilku chwil na sali zamęt zrobił się jeszcze większy, ludzie już
krzyczeli, a personel walczył z coraz większą liczbą agresywnych pacjentów.
– Przytrzymaj to – powiedziałam do młodej pielęgniarki, dociskając do jej
rany gazę. Sama podbiegłam do wózka z opatrunkami. Po drodze minęłam swoją
pacjentkę. Widząc to, w jakim była stanie, aż przystanęłam.
– W piekle zabrakło miejsca. – Siedząca na wózku kobieta
trzęsła się jak przy napadzie lekkiej padaczki. Przez jej bladą skórę
przebijały się nienaturalnie ciemne żyły, a z jej nosa popłynęła stożka krwi. –
Teraz będziemy mieli piekło na ziemi.
Nagle kobieta zsunęła się z wózka i nieprzytomna
wylądowała na podłodze. Nim do niej dobiegłam, wpadła jeszcze silniejsze
drgawki, niż do tej pory. Zareagowałam szybko, unieruchamiając jej głowę między
swoimi nogami, by nie uderzała nią o posadzkę i nie zrobiła sobie jeszcze
większej krzywdy. Niewiele osób zwróciło na nas uwagę, a jeśli już, to nikt nie
kwapił się do pomocy.
– Hej! – zawołałam. – Może mi ktoś...
Wtedy kobieta znieruchomiała. Zobaczyłam, jak jej klatka
piersiowa podnosi się, po czym opada i już więcej nie unosi. Zaczęłam szukać na
jej szyi pulsu, ale nie wyczułam nic. Ani tam, ani na nadgarstkach.
– Cholera! – Odgarnęłam luźne kosmyki włosów z twarzy i
pochyliłam głowę nad twarzą kobiety. Nie oddychała.
Od razu przystąpiłam do masażu serca .
– Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście…– mamrotałam do siebie, uciskając
klatkę piersiową kobiety. – Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia…
Drgnęłam przestraszona, gdy z bliska dobiegł mnie krzyk przerażenia i bólu.
Znieruchomiałam nad martwą kobietą i podniosłam wzrok na scenę, odgrywającą się
przy łóżku, na którym posadziłam pielęgniarkę.
Stała tam pani Magda, trzymając ową dziewczynę za ramiona. Twarz młodej pracownicy
szpitala zgłębiała się właśnie w szyi kobiety, a po chwili odsunęła od niej
trzymając w zębach kawałek luźnej skóry. Przełknęła go, nawet nie przeżuwając.
Trysnęła krew, a jeszcze przed chwilą normalna dziewczyna ponownie zacisnęła
zęby na krtani lekarki. Zjada ją – ten przerażający fakt trafił we mnie jak
obuch.
Pacjenci, będący na sali, wpadli w panikę. Jeden po
drugim zaczęli uciekać, do czego z chęcią bym się dołączyła, gdybym nie została
sparaliżowana ze strachu. Nawet nie zauważyłam kiedy podniosłam się z kolan i
wycofałam pod ścianę.
Większość pacjentów uciekła z sali, a ci, którzy zostali,
szarpali się z pozostałym personelem. Ktoś krzyczał, ktoś wył, ktoś właśnie
wykrwawiał się na podłodze. Z gardła pani Magdy wydobywał się charczący odgłos,
a kobieta trzymała się na nogach tylko dlatego, że przytrzymywała ją pielęgniarka.
Twarz dziewczyny umazana była we krwi, a pokryte bielmem oczy nagle zwróciły
się w moją stronę.
– Nie. – Pokręciłam głową, cofając się jeszcze bardziej,
aż plecami uderzyłam w ścianę.
Pielęgniarka szła w moją stronę, czasem potykając się o
własne nogi, ale utrzymując równowagę. Poruszała szczęką, mieląc w zębach
resztki mięsa i skóry, wydając przy tym czysto zwierzęce odgłosy. Jej umazane
krwią ręce wyciągnęły się ku mnie.
Musiałam zadziałać szybko. Złapałam stojący w rogu stołek
i z nim w dłoniach wyszłam na spotkanie dziewczynie. Znalazłam się przed nią po
zrobieniu zaledwie czterech kroków i nie wahając się uderzyłam ją z całej siły
w pierś. Pielęgniarka zachwiała się, cofnęła, wpadając na oparcie jednego z
łóżek. Myślałam, że to ją powstrzyma, albo przynajmniej na moment ogłuszy, ale
dziewczyna już po chwili ponowiła atak.
– Odpieprz się! – krzyknęłam i powtórzyłam uderzenie, tym
razem atakując głowę młodej dziewczyny.
Drewniane siedzisko stołka odpadło pod wpływem tego
ciosu, zabierając ze sobą dwie nogi. W dłoniach pozostał mi tylko kołek o
ostrym końcu.
Pielęgniarka mimo wszystko wciąż trzymała się na nogach.
Choć jej nos odgiął się dziwnie na bok, a przednie zęby posypały na podłogę, to
nie jęknęła nawet z bólu i nie wyglądała
na przejęta zadanymi przeze mnie obrażeniami. Ścisnęłam
mocniej nogę stolika i trzymając ją przed sobą zaczęłam się cofać.
– Nie podchodź – powiedziałam, sama robiąc kroki w kierunku drzwi. Te
znajdowały się około pięciu metrów ode mnie, ale by się do nich dostać,
musiałam pozbyć się przeszkody w postaci pielęgniarki.
Ta znów ruszyła na mnie. Uchyliłam się pod jej rękoma i gdy stanęłam za
nią, z całej siły trzasnęłam ją w tył głowy. Dziewczyna wpadła na ścianę, ale
ledwie się od niej odbiła, gdy poprawiłam cios, po którym pozwoliłam jej upaść.
Dalej jednak wyciągała ku mnie dłonie, warcząc przy tym i nie przejmując się faktem, że właśnie
złamałam jej kilka kości w twarzy i pewnie zapewniłam wstrząs mózgu.
– Pierdol się! – syknęłam trafiając ją w podbródek.
Dziewczynę odrzuciło do tyłu, a kilka kolejnych zębów
potoczyło się po podłodze. Uderzyłam ponownie. I znowu. I znowu. Dzieło aktu
amoku dokończyłam wbijając złamany koniec nogi stołka w oko pielęgniarki. Ten z
oporem przebił się przez oczodół, ale krążąca w moich żyłach adrenalina zmusiła
mnie do naparcia na kołek. Rozległ się plask, gdy dotarłam do mózgu, po czym
dziewczyna znieruchomiała.
Co ja zrobiłam? – to pytanie rozległo się w mojej głowie
zaraz po tym, jak adrenalina zaczęła opuszczać mój organizm. Z szokiem,
pomieszanym z obrzydzeniem odrzuciłam od siebie nogę stołka, niemal całą
ubrudzoną krwią pielęgniarki. Zabiłam ją.
– Co tu dzieje? –
krzyknął Murawski, który nagle wkroczył na salę.
Odpowiedział mu przeciągły jęk dwójki ludzi. Zarówno
mężczyzna jak i kobieta do tej pory pochylali się nad ratownikiem medycznym, w
którym rozpoznałam Marcela. Mężczyzna nie miał połowy twarzy, której kawałki
właśnie znikały w ustach kobiety w beżowym płaszczu.
– Doktorze – zwróciłam się do mężczyzny, chcąc go
ostrzec, ale przez ściśnięte gardło słowa nie chciały mi wyjść z ust.
– Proszę państwa – Lekarz zaczął powoli zbliżać się do pary
który zdążyła już podnieść się z podłogi. Patrzyli na Murawskiego tymi swoimi
białymi oczami, a ciche charczenie z ich gardeł rosło na sile. – Niech państwo
wrócą do łóżek. Zajmiemy się wami.
Z rozchylonych warg kobiety pierwszy wydobył się warkot i
to ona pierwsza ruszyła w stronę lekarza.
– Doktorze – próbowałam zatrzymać lekarza przed
zbliżeniem się do pacjenta, ale nie posłuchał mnie. Dopiero wtedy zobaczyłam w
dłoni mężczyzny strzykawkę.
– Jest pan chory, a ja jestem lekarzem, pomogę panu. –
Murawski był już dwa metry od niego bruneta. – Niech tylko da pan sobie pomóc.
Lekarz położył dłoń na ramieniu chorej i zdawało się, że
zapanował nad sytuacją, gdy tamta rozdziawiła szczękę, jednocześnie chwytając
Murawskiego oburącz za twarz. Nie zdążył nawet się obronić, gdy pacjentka
wgryzła mu się w szyję.
Krzyknęłam przerażona, ale było już za późno. Murawski
upadł na podłogę wraz z wciąż trzymającym go brunetką. Na białych płytkach
zaczęła rozrastać się kałuża ciemnoczerwonej krwi. Jak zahipnotyzowana
patrzyłam na to, nie mogąc się ruszyć, choć każda komórka w moim ciele wręcz
wrzeszczała, by to zrobić. Dopiero gdy kobieta dostrzegła moją obecność,
rzuciłam się do ucieczki.
Biegłam korytarzem, myśląc tylko o tym, by znaleźć się
jak najdalej od tego miejsca, najlepiej w bezpiecznym domu. Po drodze miałam
wiele osób – zarówno tych normalnych, jak i tych drugich. Oboje mieli widoczne
ślady ugryzień w większej lub mniejszej ilości. Serce mówiło mi, aby się
zatrzymać i im pomóc, ale rozum nakazywał uciekać.
Gdy mijałam recepcję spojrzałam na stanowisko, gdzie
urzędowała Klaudia. Kobiety już tam nie było, ale przed biurkiem klęczała trójka
ludzi, wśród których dostrzegłam tego samego, łysiejącego mężczyznę, który
opowiadał swojemu koledze o mężczyźnie zastrzelonym przez policjantów. Musieli
strzelić trzy razy, aż w końcu umarł. Zrobił to dopiero wtedy, gdy kula trafiła
go w głowę – przypomniałam sobie. Pielęgniarka też umarła, dopiero po tym, jak
uszkodziłam jej mózg.
Na ulicy, na której znajdował się szpital, nie było
bezpieczniej, niż w środku. Różnica była jednak taka, że na zewnątrz chaos był
o wiele większy. Tam ludzie uciekali w panice przed innymi ludźmi, którzy byli
tak samo agresywni, jak ci w szpitalu. Ci, którzy mieli szczęście i mogli się
schronić w autach, taranowali inne pojazdy, a czasem i innych ludzi. Na widok
mężczyzny, którego czerwony fiat potrącił z czystą premedytacją, aż ten
przekoziołkował przez maskę oraz dach samochodu, ścisnęło mnie w żołądku.
Przeraziłam się jeszcze bardziej, gdy ujrzałam
kolejnych, okaleczonych ludzi. Szli oni przeciwległą ulicą, w zwyczajne dni
zakorkowaną, a w tamtym momencie kompletnie nieprzejezdną. Poranionych było
wielu. Pojedynczo lub grupkami oblegali stojące auta, waląc w szyby i
karoserie. Z jednego auta udało im się wyciągnąć wrzeszczącą kobietę, która w
porę nie zdążyła zamknąć okna. Nie widziałam, co się z nią stało, ale sądząc po
krzykach oraz wołaniach o pomoc, było z nią źle.
Zwalczyłam instynkt, pragnący jak najszybciej pomóc
poszkodowanym i biegiem ruszyłam w stronę parkingu, gdzie stał mój opel. By
jednak się do niego dostać, musiałam minąć kilkoro tamtych, którzy kręcili się
w pobliżu postoju. Wśród nich był mężczyzna, około pięćdziesiątki, który
ciągnął za sobą kłębowisko własnych jelit. Czegoś
takiego nie widziałam nigdy na oczy. Musiałam stłamsić jednak strach oraz
obrzydzenie i dostać się do swojego auta.
Większość samochodów zniknęła z zazwyczaj
pełnego parkingu, przeznaczonego dla personelu. Oprócz mojego wysłużonego opla,
pozostał czarny ford i biały fiat. Na masce tego ostatniego rozmazana była
czerwień, a tuż przed przednimi kołami leżało coś, wyglądającego na resztki
jelit. Myśli w mojej głowie kłębiły się jak oszalałe, ale nie dałam się ponieść
emocjom i przyśpieszyłam kroku. Zachowałam jednak na tyle przytomności umysłu,
by wypatrywać zagrożenia. Gdy wreszcie dobiegłam do swojego wozu i pociągnęłam
za klamkę, czekała mnie nieprzyjemna niespodzianka.
Przed każdą zmianą, gdy musiałam przebrać się
w kombinezon ratownika medycznego, swoje ciuchy zostawiałam w przeznaczonej do
tego szafce w pokoju służbowym. Tam też był mój portfel oraz pęk kluczy – w tym
te samochodowe.
– Nie. – Szarpnęłam ponownie klamką, w
złudnej nadziei, że to coś da. – Nie, kurwa, nie.
Wściekła uderzyłam pięścią w dach auta i
jeszcze kilka razy wściekle pociągnęłam za klamkę. W końcu poddałam się, na
odchodne jeszcze kilka razy kopiąc z całej siły w lewą, przednią oponę.
Wściekła, zmęczona i przerażona osunęłam się na ziemię, tylko cudem
powstrzymując łzy. Nagle poczułam się całkowicie bezsilna.
Nie wiedząc czemu pomyślałam o sytuacji
sprzed roku, gdy zgubiłam klucze do auta. Wracałam wtedy z Sylwestra w
Zakopanem i na stacji benzynowej kluczyki wpadły mi do studzienki
kanalizacyjnej. Musiałam wtedy spędzić dwie godziny na mrozie, czekając na tatę
z zapasowymi.
– Nie zawsze będę cię ratował – powiedział
wtedy. – Dobrze jest trzymać zapasowe klucze w schowku. W ostateczności zawsze
lepiej jest wstawić nową szybę, niż utknąć na odludziu na kilka godzin.
Poderwałam się na równe nogi i dopadłam do
szyby. Schowek jeszcze nigdy nie wydawał się tak blisko i tak daleko zarazem. Nie
zastanawiając się długo chwyciłam leżący między krzewami róż kamień i
kilkukrotnie uderzyłam nim w szkło. Te dopiero za piątym razem pękło, a za
szóstym posypało się na siedzenie kierowcy. Czym prędzej weszłam do środka,
uprzednio strzepując szkło na dywanik, i sięgnęłam do schowka. Zapasowy klucz
tam był. Odetchnęłam z uczuciem ulgi, a zarazem i przerażenia. Z trudem udało mi się zapanować
nad rozdygotanymi dłońmi i przekręcić tkwiący w stacyjce kluczyk. W końcu udało
mi się to zrobić i rozległ się upragniony dźwięk silnika. Samochodem szarpnęło,
a mnie wbiło w siedzenie. Zabrałam nogę z gazu i położyłam umazane krwią dłonie
na kolanach, próbując uspokoić przyśpieszony oddech. Na spodniach również
miałam czerwone plamy. Na ten widok musiałam odwrócić wzrok. Zamknęłam więc oczy,
mając nadzieję, że był to jakiś chory koszmar z którego zaraz się obudzę.
Jednak nic takiego się nie stało.
– Uspokój się, Zuza – powiedziałam do siebie, biorąc kilka głębokich,
uspokajających wdechów. Na kilka sekund udało mi się odciąć od wszystkiego, co
otaczało mnie wokół. Gdy drżenie rąk trochę ustało, a i oddech się unormował,
sięgnęłam do stacyjki i tym razem na spokojnie przekręciłam kluczyk. Silnik
rozbrzmiał i już po chwili wyjeżdżałam z parkingu.
Moje mieszkanie znajdowało się kilka przecznic dalej, ale nim dotarłam na
swoje blokowisko, minęło prawie pół godziny. Wolałam jednak nie ryzykować i
jechałam tylko znajdującymi się bardziej na obrzeżach Nowogrodu drogami, przez
co czas podróży znacznie się wydłużył. Zanim jednak dojechałam do mieszkania, zdążyłam ujrzeć w
jakim stanie było moje miasto. Ulice Nowogrodu, które mijałam, pełne były
ludzi, nawzajem taranujących się aut oraz...
Zombie.
Kilka razy ujrzałam grupkę tamtych, oblegających jedną,
bądź też dwie osoby. Nawet przez zamknięte szyby docierały do mnie ich krzyki,
od których ścinała mi się krew w żyłach.
W końcu jednak dotarłam do swojego mieszkania,
zatrzymując samochód dosłownie pod drzwiami prowadzącymi do bloku. Wbiegłam na
trzecie piętro nie zatrzymując się nawet na sekundę. Dopiero gdy znalazłam się
w środku mieszkania, po zamknięciu drzwi na wszystkie spusty, poczułam się
względnie bezpiecznie. Miałam też pomysł, by zastawić drzwi komodą, ale
zrezygnowałam z tego pomysłu.
Włączyłam telewizor, od razu znajdując lokalny kanał
informacyjny, choć potem okazało się że niemal wszędzie mówiono o tym samym.
Słuchając wieści o tym, co aktualnie działo się na terenie całego kraju
rozpoczęłam wędrówkę po pokoju, trzymając telefon przy uchu.
Próby dodzwonienia się do moich rodziców spełzły na
niczym. Linia albo była zajęta, albo zanikał sygnał. Zaprzestałam próbować, gdy
trzy razy z rzędu rozległ się komunikat o tym, że wybrany numer jest
nieosiągalny. Wściekła cisnęłam komórką przez pokój, a sama opadłam na kanapę.
Nagle zachciało mi się płakać.
Telewizor wciąż grał, a siedzący w studiu, zazwyczaj elegancki a teraz wyraźnie przerażony sytuacją prezenter mówił o samych ogólnikach.
Telewizor wciąż grał, a siedzący w studiu, zazwyczaj elegancki a teraz wyraźnie przerażony sytuacją prezenter mówił o samych ogólnikach.
Nikt nie wiedział, czy to wirus, bakteria, czy też jakiś
atak ze strony innego kraju. Mówiono tylko, że to coś sprawia, że ludzie
odczuwają nieposkromioną żądze głodu, są agresywni i nie da się z nimi
porozumieć. Zalecano pozostanie w domach i unikanie kontaktu z zarażonymi, a w
razie czego – zgłoszenie tego faktu służbom porządkowym, a w ostateczności – celowanie
w głowę. Tyle, to ja sama wiem – pomyślałam.
Mimo nieustannie powtarzanych w telewizji zasad
postępowania, kompletnie nie wiedziałam co robić. Tego wszystkiego było dla
mnie po prostu za dużo. Gdy pierwszy raz padło słowo: zombie, coś we mnie
pękło. Chłopak, który użył tego określenia, brzmiał na całkowicie poważnego. To
tylko pogłębiło moje przerażenie. Gdy zobaczyłam, że prezenter rozmawia z nim w
Kościanie, od razu pomyślałam o swoich rodzicach.
Nie byli oni najmłodsi. Mama urodziła mnie, gdy miała
trzydzieści dziewięć lat, a tata miał wówczas czterdzieści dwa. Teraz oboje
byli już po sześćdziesiątce, mieszkali w Kościanie i cierpieli na typowe dla
ludzi w ich wieku dolegliwości. Miałam wielką nadzieję, że gdy TO się zaczęło,
oni byli już w bezpiecznym miejscu. W innym przypadku byłam pewna, że by sobie
nie poradzili.
Zwiesiłam głowę, nie walcząc już nawet ze łzami, które wypełniały moje oczy
od kilku dłuższych chwil. Czułam się załamana, samotna i bezradna. Sama – to
przede wszystkim. Coś się wokół mnie działo, czego nie rozumiałam. W ciągu paru
chwil mój świat zmienił się w pył i zgliszcza. Jak miałam sobie z tym poradzić?
Podniosłam wzrok na telewizor, gdzie nadal pokazywano sceny mordu, jakie tamci
popełniali na ludziach. Słowo zombie nie chciałam wypowiedzieć nawet w myślach.
Wtedy mój wzrok padł na leżący na blacie w kuchni nóż. To mogło być
najlepsze rozwiązanie. Skoro wszystko było stracone, to jaki miałam powód, by
dalej żyć?
Sięgnęłam po nóż i zdeterminowana przyłożyłam go do nadgarstka
gotowa zrobić to, co było trzeba, gdy coś przyciągnęło mój wzrok.
Okno w mojej kuchni wychodziło na niewielki park,
znajdujący się naprzeciw. W jego skład wchodził plac zabaw dla dzieci, nieduże
oczko wodne oraz sporo drzew, ale nie na tym się skupiłam. Bardziej zainteresowała mnie dwójka ludzi,
stojących przy chodniku. Dziewczyna i chłopak, pewnie niewiele młodsi ode mnie,
choć ciężko było to ocenić po odległości, jaka nas dzieliła.
Obserwowałam poczynania tej dwójki, z nożem w dłoni oraz coraz bardziej
oddalającymi się myślami tego, co przed chwilą chciałam zrobić. Gdy zobaczyłam,
jak dziewczyna najpierw siada na krawężniku, a potem traci przytomność, coś we
mnie pękło. Chęć udzielenia jej pomocy nasiliła się, gdy na ulicy pojawiły się tamci.
Widząc, jak chłopak sięga po broń i staje w obronie swojej towarzyszki zareagowałam
tak, jak nakazywał instynkt ratownika medycznego – wybiegłam z mieszkania
prosto do zaparkowanego pod klatką auta, uprzednio zabierając z przedpokoju kij
do palanta.
Nie pomyślałam o konsekwencjach tego, co robię. W sumie było mi już
wszystko jedno. Jedyne, co chciałam, to zrobić coś dobrego, coś, czego nie
udało mi się dokonać w szpitalu. Nie stchórzyć.
– Pierdolcie się, truposze – mruknęłam wyjeżdżając na ulicę. Minęłam przy
tym kilka sylwetek tamtych, którzy na widok mojego auta ruszyli za nim. Nie
omieszkałam pokazać im przy tym środkowego palca.
Musiałam okrążyć całe swoje blokowisko, nim znalazłam się na ulicy przy
parku. Dostrzegłam tam tego samego chłopaka, który najpierw próbował odpierać
ataki zombie, ale widząc, że nie ma z nimi szans, wziął dziewczynę na ręce,
pewnie z zamiarem ucieczki. Widząc zmierzającego w ich kierunku zombie dodałam
gazu. Pokiereszowany mężczyzna wpadł na maskę mojego auta, przeleciał przez
dach, po czym uderzył w ulicę za samochodem. Gwałtownie wcisnęłam hamulec,
zatrzymując się kilka metrów dalej.
W odbiciu bocznego lusterka dostrzegłam zdezorientowane i nieco niepewne
spojrzenie chłopaka. Kątem oka dostrzegłam też zbliżającego się kolejnego zombie,
którego twarz praktycznie nie istniała. Pozostała z niej jedynie krwawa miazga.
Bez wahania wzięłam kij bejsbolowy i wyszłam na zewnątrz. Tak samo, jak w
szpitalu, gdy za pomocą nogi od stołka rozwaliłam czaszkę pielęgniarki, tu
solidnie obiłam bok głowy nadchodzącego truposza. Nie zabiłam go jednak, ale na
to nie było czasu.
– Będziesz tak stał? – zapytałam nieznajomego, głową dając znak, by wsiadał
do auta.
Chłopak bez wahania ruszył do auta, uprzednia kładąc swoją towarzyszkę na
tylnych siedzeniach.
– Ugryziona? – zapytałam, gdy już ruszyliśmy z miejsca.
– Nie. Tylko zemdlała – odparł chłopak, ale i tak uważnie przyjrzałam się
dziewczynie.
Była to młoda, całkiem ładna dwudziestokilkulatka. Miała ciemne włosy
zaplecione w warkocz, które mocno kontrastowały z jej bladą cerą. To wzbudziło
moje podejrzenia, ale potem przypomniałam sobie, że wszyscy zarażeni mieli
dreszcze i zimne poty. Ta dziewczyna nie wyglądała na chorą.
– Dzięki za pomoc – powiedział siedzący obok mnie blondyn.
– Nie ma sprawy – odparłam uśmiechając się nieco nerwowo. By zamaskować to
złe wrażenie wyciągnęłam ku niemu dłoń. – Jestem Zuza.
– Rob – odparł ściskając moją rękę. – A to moja przyjaciółka – Sasza.
Tak się to wszystko zaczęło – pomyślałam siedząc na łóżku w swoim pokoju w
klasztorze. Choć od tego dnia, gdy wybuchła epidemia, zniknęło wszystko, co
znałam, gdy poznałam Roba i Saszę minęły niewiele ponad dwa miesiące, to ja
wciąż miałam w pamięci głęboko zapisany ten dzień. Wtedy byłam o krok od
popełnienia największego głupstwa w życiu, ale zostałam uratowana.
Tak. Prawda była taka, że to wtedy Rob i Sasza mnie uratowali. Nie ja ich.
Przez te kilka tygodni wiele się zmieniło. Ja się zmieniłam. Walka z
zombie, ludźmi i Wiksą pochłonęła sporą część mnie. Przestałam być tą osobą,
którą byłam wcześniej. Duży wpływ miał na to sam Wiksa, albo raczej to, co
przydarzyło mi się podczas niewoli. Do tego jednak nie wracałam. Nikomu nie
powiedziałam, co tam przeżyłam i sama też o tym nie myślałam. Łatwiej było
wyrzucić to z pamięci, niż żyć z nienawiścią, chęcią zemsty i rozpaczą, które
mogły nigdy nie znaleźć ukojenia.
Mimo wszystko, w głębi serca, pragnęłam zemsty. To pragnienie nasiliło się
tej nocy, gdy Wiksa i jego ludzie wdarli się na teren klasztoru. Widziałam go
wtedy, strzeliłam do niego ale chybiłam.
– Na wszystko przyjdzie czas – powiedziałam cicho, po raz kolejny odkładając
pistolet do szuflady. – Prędzej, czy później.
☠☠☠
Słońce
świeciło i chociaż na dworze zrobiło się o wiele cieplej, niż w ostatnich
dniach, to padał lekki śnieg. Jednak po ostatnich tygodniach wiecznych mrozów i
zasp po kolanach, tę drobną odwilż przyjęliśmy z radością. Miło było wyciągnąć
twarz i poczuć na niej ciepłe promienie.
– Zuza!
Kolejny!
Otrząsnęłam
się z chwilowej zadumy, wracając do realnego świata. A jego symbolem był
zombie, którego stan rozkładu zatrzymał mróz. Między żebrami zobaczyłam nawet
małe sople lodu.
– Mam
go – powiedziałam mocniej ściskając rączkę maczety i ruszając truposzowi na
spotkanie. Nie zdążył nawet unieść rąk, gdy ostrze niemal rozpłatało mu czaszkę
na pół.
Pozbawiłam
życia już wiele zombie, ale czułam, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Samo
zabijanie ich mi nie przeszkadzało, ale myśl o tym, że będę zmuszona to robić
do śmierci była przytłaczająca. To było tak, jakby życia nas wszystkich skazane
było na walkę z żywą śmiercią. Nie wyobrażałam sobie siebie, jako staruszki
walczącej z truposzami za pomocą laski. Miałam świadomość, że do tego
najpewniej nigdy nie dojdzie, ale nie chciałam tak skończyć. Tęskniłam za
normalnym światem.
– Co tu robisz?
Co tu robię? Wciąż
się zastanawiam.
Uwolniłam maczetę z
głowy zombie, a pokrywającą stal posokę strzepnęłam. Resztki krwi wytarłam w
ubranie truposza.
– Oczyszczam. –
Wzruszyłam ramionami, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– To widzę. –
Edward rozejrzał się wokoło, wodząc wzrokiem po kilku ciałach ożywieńców, które
zawędrowały pod bramę klasztoru. Nie było ich dużo, ale musieliśmy się nimi
zająć. Nikt nie chciał żyć z walącymi w i tak lichą bramę truposzami. – Pytam,
co robisz po tej stronie muru?
Westchnęłam
zirytowana. Ilekroć słyszałam o tym, że nie mogę opuszczać murów klasztoru bo
znam się na medycynie, jestem potrzebna w środku, nie mogę się narażać –
dostawałam szału. Owszem, rozumiałam, że moje umiejętności były ważne, ale nie
potrafiłam siedzieć bezczynnie. Nie teraz, gdy liczyła się każda para rąk.
– To tylko kilka
zombie. I chłopcy mnie ubezpieczali. – Wskazałam na Loskę, Oskara i Hindusa, którzy
już zajęli się przenoszeniem ciał w jedno miejsce, by je potem spalić. –
Szykujemy ognisko. Dołączysz się? Co prawda nie będzie pianek, ani kiełbasek, a
cuchnąć będzie spalonym mięsem, ale...
– Zuzo…
– Edwardzie –
przedrzeźniłam poważny ton mężczyzny. Ten jednak nie zamierzał się zaśmiać.
Zrezygnowana opuściłam ręce wzdłuż tułowia. – Jeśli jeszcze choćby parę godzin
spędzę zamknięta jak w klatce, to Rysiek będzie musiał złożyć kilka kości
połamanych przez wkurzoną sanitariuszkę. I nie żartuję.
Izabela, choć
weterynarz, była przydatna w lecznicy. Znała się na tym i owym. Jednak po
stracie syna załamała się kompletnie i wciąż nie doszła do siebie. Nikt jej za
to nie winił, ale nie dało się ukryć, że jej wiedza była dla nas istotna. Kto
wie, kiedy mogła się przydać jej pomoc.
– Spokojnie, Edek!
– zawołał Hindus, dorzucając kolejne ciało do stosu. – Mam ją na oku. Włos jej
z tej rudej głowy nie spadnie.
Pokazałam
chłopakowi środkowy palec, na co ten puścił mi oczko. Nie mogąc się powstrzymać
parsknęłam śmiechem.
– Jak widzisz, mam
tu świetną ochronę.
Edward wciąż nie
wyglądał na przekonanego, ale nic już nie powiedział. Jasnym było, że nie wrócę
do klasztoru inaczej niż z własnej woli. W tychże kwestiach byłam bardzo uparta,
a jedyną osobą, która mogłaby mnie przekonać do podporządkowania się, była
Sasza. A jej obecnie nie było.
– Jeżeli Sasza się
dowie…
– To wtedy obiecuję,
że biorę całą winę na siebie – dokończyłam, uroczyście kładąc dłoń na sercu. –
Chłopcy potwierdzą, że siłą się nie dałam zaciągnąć do środka.
– Trzymam za słowo.
– Edward wymierzył we mnie palec, po czym z uśmiechem pokręcił głową i wrócił
za mur.
Odprowadziłam
mężczyznę wzrokiem, patrząc na jego białe, zmierzwione przez wiatr włosy i
lekko zgarbione plecy.
Edward był
najstarszy w klasztorze i przez wszystkich lubiany. Pomimo swojego wieku dawał
sobie radę z zombie, ale w porównaniu z tym, co musiał przeżywać z nami,
truposze to był pikuś. Będąc w Radzie trzymał młode dusze w ryzach, ściągając
nas na ziemię, kiedy tego wymagała sytuacja i zawsze służył radą. Był też jedną
z niewielu osób, która miała jakikolwiek wpływ na Saszę.
W ostatnim miesiącu
wiele się zmieniło. Wszyscy żyliśmy jak na szpilkach, oczekując kolejnego ruchu
Wiksy. Nikt nie wiedział, kiedy on nastąpi, wysłany na przeszpiegi Topór
milczał, a nas coraz częściej odwiedzały grupki zombie – choć na razie
nieliczne, to wciąż niebezpieczne.
– Tylko patrzeć, aż
zobaczymy przed bramą stado – mruknęłam do siebie.
– Hę? – Hindus
spojrzał na mnie marszcząc brwi i wsadzając sobie w zęby zapałkę.
– Nic. Podpalamy? Zimno
się robi.
Oskar wrzucił na
stos ostatnie ciało, co mógł spokojnie zrobić sam. Z jego gabarytami nie
potrzebował pomocy.
Loska wylał z
kanistra trochę benzyny na zombie, po czym odsunął się na bezpieczną odległość.
Wszyscy spojrzeliśmy wyczekująco na Hindusa, który jednak zapatrzony gdzieś w
dal kompletnie nie zwrócił na nas uwagi. Przewróciłam oczami i wyrwałam mu z
ust zapałkę, a z kieszeni zabrałam pudełko.
Podpalona benzyna momentalnie zajęła cały stos ciał, w mgnieniu oka
trawiąc resztki ubrań zombie, a potem również i ich skórę oraz wnętrzności. Staliśmy
tak chwilę, wpatrując się w ciszy w ogień. Chociaż zapach był paskudny, a
duszący dym piekł w oczy, nie ruszyliśmy się. Oczyszczająca moc ognia – pomyślałam ujmując Hindusa pod ramię.
Do
klasztoru wróciliśmy dopiero wtedy, gdy leżące na samej górze ciała sczerniały.
W głowie wciąż miałam jedną myśl – nie
dopuścić, bym to ja lub ktokolwiek inny z moich bliskich kiedykolwiek znalazł
się na takim stosie.
☠☠☠
– Już prawie kończę
– Rysiek ciągłym, ale delikatnym ruchem zdjął z twarzy Kamy ostatni opatrunek.
Ten trochę przykleił się do dużej rany, ciągnącej się przez prawie całą twarz
kobiety, dlatego odklejenie go sprawiło jej ból.
Pogłaskałam dłoń
Kamy, która od początku zaciskała się na mojej. Przestałam już nawet zwracać
uwagę na to, że praktycznie nie czułam palców. Skupiłam się za to na choćby częściowym
odwróceniu uwagi młodej kobiety od towarzyszącego jej bólu.
Gdy tylko opatrunek
zniknął z twarzy Kamy, poczułam ścisk w gardle. Jej twarz szpeciła przerywana,
nierówna, ciągnąca się od połowy prawego policzka do lewej skroni zasklepiona
już rana. Widziałam, jak wyglądała ona po tym, jak Radek, Jarek i reszta
wrócili z Krosna. Wtedy z policzka Kamy zwisał krótki płat skóry, ale Ryśkowi
udało się pozszywać go tak, jak umiał najlepiej. Mimo to pod okiem skóra była
nieco zwiotczała, a prawy kącik ust lekko opadał, jakby był sparaliżowany. Nie
znałam się na neurologii, ale podejrzewałam, że nóż mógł przeciąć jakieś nerwy.
– No i gotowe –
oświadczył Rysiek odkładając opatrunek i sięgając po butelkę wody utlenionej i
waciki. – Uwaga, bo teraz najgorsze.
– To może być
gorzej? – Kama uśmiechnęła się, unosząc tylko lewy kącik ust. Prawy nawet nie
drgnął. – Wyglądam paskudnie, prawda?
Westchnęłam
bezradnie. Choć może w czasach, w jakich przyszło nam żyć, wygląd był najmniej
istotną kwestią, to nikt nie byłby zadowolony z szpecącej blizny na twarzy, a
tym bardziej młoda kobieta. Kiedyś, gdyby doszło do takiej sytuacji, tabuny
chirurgów plastycznych zdołałyby naprawić szkody, jakie zadała Kamie tamta
napastniczka w Krośnie, ale w obecnej sytuacji nie było na to szans.
– Kiedy wróci Sasza
i reszta? – zapytał Rysiek, zmieniając temat.
– Powinni dzisiaj,
ale możliwe, że im się przeciągnie do jutra – odparłam. – Sulechów nie jest
daleko, ale wiadomo. – Wzruszyłam ramionami.
– Wiadomo, że nic
nie wiadomo – powiedział mężczyzna, zabierając się za przemywanie rany Kamy.
Gdy Rysiek
skończył, a Kama przejrzała się w lustrze i w milczeniu wyszła z lecznicy,
zajęłam się sprawdzeniem zapasów naszych leków i opatrunków. Dzięki wizycie w
pobliskich Skąpych, gdzie znajdowała się apteka, udało nam się uzupełnić pewne
braki w medykamentach, ale wciąż nie był to na tyle duży asortyment, byśmy
mogli poradzić sobie z cięższymi przypadkami. Po głowie chodziła mi myśl, by
wybrać się do szpitala, skąd z pewnością udałoby się zyskać odpowiedni sprzęt
oraz leki.
– Przeszkadzam? –
Agata niespodziewanie weszła do lecznicy.
– Nie ma w czym –
odparł Rysiek, uśmiechając się. – O co chodzi?
Blondynka
chrząknęła, splatając ręce na piersi. Wyglądała, jakby coś ją gryzło. I było
tak od wyjazdu grupy do Sulechowa, w której był też Czesiek. Martwiła się o
niego i było to bardzo dobrze widoczne.
– Chciałam…
porozmawiać – powiedziała do Ryśka i zerknęła na mnie krótko.
Wrzuciłam
opakowania tabletek z powrotem do pudełka i odstawiłam je na półkę.
– Już mnie nie ma –
powiedziałam.
– Dzięki. – Agata
uśmiechnęła się nerwowo.
Ciekawiło mnie, o
czym Agata chciała porozmawiać z Ryśkiem, ale nie zamierzałam podsłuchiwać. Nie
byłam wścibska.
Wyszłam z lecznicy,
niemal wpadając na przechodzącą obok Łucję. Kobieta odsunęła się, by uniknąć
ewentualnego zderzenia ze mną, prawie przez to upuszczając wiklinową tacę.
– Ojejku!
Przepraszam! – Kobieta uśmiechnęła się nerwowo.
– To raczej ja
przepraszam – odparłam, patrząc na tacę z jedzeniem. – To dla Adama?
– Tak –
przytaknęła, nagle tracąc całą wesołość. – Trzymanie go w celi, jak zwierzę w
klatce, to barbarzyństwo.
Podzielałam zdanie
kobiety, ale nie oponowałam, gdy zapadła decyzja o zamknięciu Adama. Mój
sprzeciw i tak by nic nie dał – nie byłam w Radzie i nie miałam też dużego
wpływu na jej członków. Mimo to czułam się źle z tym, że w żaden sposób nie
pomogłam chłopakowi. On mnie uratował.
Nagle Łucja
zaniosła się kaszlem i aż musiała oprzeć się o ścianę, by nie stracić
równowagi.
– Nie najlepiej wyglądasz – powiedziałam, przyglądając się jej uważnie. Była nienaturalnie
blada, jej czoło świeciło się od potu i drżała, jakby pomimo grubego swetra
wciąż było jej zimno.
– I nie najlepiej się czuję – odparła, po czym znów zaczęła kaszleć. – To pewnie przez te warty.
Przemarzłam i mnie dopadło.
– Idź do Ryśka. Da
ci coś, zanim kompletnie cię rozłoży – poradziłam kobiecie na co ta skinęła
głową. – Ja zaniosę tacę.
– Ostatnie, czego
mi trzeba, to grypa – mruknęła mijając mnie.
Wzięłam tacę ze
stolika i ruszyłam w stronę końca korytarza, gdzie znajdowało się zejście do
cel.
Nie lubiłam
podziemi i ciemności – a jak na złość – te dwie rzeczy przywitały mnie po
otworzeniu drzwi. Schodząc na dół zaczęło rosnąć we uczucie klaustrofobicznego
lęku, któremu jednak dzielnie się przeciwstawiałam.
Kiedy miałam
dziesięć lat, bawiłam się z koleżankami z osiedla w chowanego. Nie miałam
pojęcia, co mnie podkusiło, by schować się w bagażniku starego volvo, który od
lat stał nieużywany na naszym podwórku. O ile dobrze pamiętałam, chciałam
znaleźć jak najlepszą kryjówkę, a skończyło się to dla mnie nieskończenie
długim kwadransem, wypełnionym strachem i własnymi krzykami. Od tamtego momentu
nienawidziłam ciemności i ciasnych pomieszczeń.
Powoli wypuściłam
powietrze ustami i przełknęłam ślinę, próbując pozbyć się rosnącej w gardle
guli. Po zapaleniu lampy oliwnej, trochę się uspokoiłam, ale nie na tyle, by
serce przestało mi tak walić, a gonitwa niepokojących myśli ustała.
Zatrzymałam się u
podnóża schodów, w jednej ręce trzymając tacę, a w drugiej lampę. W podziemiach
znajdowało się łącznie trzydzieści cel, rozlokowanych po dwóch stronach
długiego, mrocznego korytarza. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, by ktokolwiek,
kiedykolwiek chciał tam żyć. Zimno, ciemność oraz wilgoć nie czyniły z tego
miejsca świetnym, do spędzania czasu. Spojrzałam w górę, oświetlając krzyżowo-żebrowe
sklepienie. Dziwne było to uczucie, mieć nad głową cały klasztor. Potrafiło to
przytłoczyć.
Stanęłam przed
jedną z bliźniaczo podobnych do siebie cel, w której stały zapalone świece.
Jednak ich blask nie zdołał oświecić jej całej. Widziałam nowy materac, leżący
na starej, zardzewiałej pryczy, mały stolik i leżące na nim książki. Marna
próba stworzenia humanitarnych warunków – pomyślałam złośliwie.
– Cześć –
przywitałam się, stając przed kratą. – Przyniosłam ci jedzenie. Co prawda nie
jest tego dużo, i pewnie dobre też to nie jest, ale da się znieść.
Adam nie
odpowiedział, ani też nie ruszył się z miejsca. Nie miałam też pewności, czy w
ogóle mnie usłyszał. Tkwił dalej w swoim kącie celi, nie poruszając się ani nie
odzywając. Światło lampy nie docierało do niego na tyle, bym mogła dostrzec
jego twarz.
Postawiłam tacę na
ziemi i przełożyłam przez kratę kubek oraz talerz. Nadal kucając chwilę
wpatrywałam się w milczeniu w chłopaka.
– Adamie? Porozmawiamy?
– Gdzie Sasza?
Nie spodobał mi się
ten ochrypły, prawdziwie umęczony głos. Brzmiał tak, jakby należał do cienia
człowieka. Było w nim tak dużo zmęczenia i smutku, że aż ścisnęło mnie w
gardle.
– Pojechała z
innymi na wypad – powiedziałam, nie widząc sensu, by to ukrywać. Adam był
zamknięty i w żaden sposób nie mógł tą wiedzą nikogo narazić.
– Z Maksem?
– Też. – Skinęłam
głową. – I z Robem, Librą i Cześkiem. Do Sulechowa. Szukają zapasów. Wrócą najpóźniej jutro.
Zaniepokoiłam się, gdy Adam zaczął kaszleć. I to
bynajmniej nie słabo. Atak ten trwał na tyle długo, bym od razu zdiagnozowała
go, jako coś poważnego. Od razu pomyślałam o Łucji i jej złym samopoczuciu.
– Adamie? W porządku? – zapytałam.
– Nie powinni wyjeżdżać – powiedział, ignorując mnie. –
On tam jest. I czeka. Chce nas zabić. Wszystkich.
Przestraszona już nie na żarty spojrzałam na wiszące na
kołku klucze. Nie powinnam była otwierać kraty, ale wtedy miałam gdzieś ten
zakaz. Zardzewiałe zawiasy pisnęły przeraźliwie.
Ledwie światło lampy padło na twarz Adama, a wiedziałam,
że nie jest z nim dobrze. Bledszy nawet od Łucji, z grzywką lepiącą się do
mokrego czoła, kulił się w kącie,
okrywając kocem. Widać też było po nim, że stracił na wadze.
– Jesteś chory. – Ukucnęłam przy nim i od razu dotknęłam
jego czoła. Miał gorączkę. – Długo się tak czujesz?
– Jak śmieć? Od początku. – Uśmiechnął się upiornie. – A
chory od jakiś dwóch tygodni.
– Dlaczego nic nie mówiłeś? – warknęłam zła. – Mogłeś
dostać nawet zapalenia płuc.
– To by było najlepsze, co mogłoby mnie spotkać – odparł,
odchylając głowę i opierając się o ceglaną ścianę. – Wszyscy mnie nienawidzą i
mają za zdrajcę. Nawet własny brat. A Sasza… Zawiodłem ją. Straciłem. Wiesz, że
mi na niej zależy?
– Wiem – powiedziałam,
jednocześnie zastanawiając się, co mam zrobić. Oczywistym było, że Adam nie
mógł zostać w tym zimnie i wilgoci, ale nie sądziłam, by ludzie bez sprzeciwu
przyjęli to, że go wyprowadziłam.
Pieprzyć ich – pomyślałam ze złością. Życie było
ważniejsze, niż jakieś tam uprzedzenia.
– Dasz radę wstać? – zapytałam, łapiąc chłopaka za ramię
i próbując pomóc mu się podnieść.
Adam znów zaczął kaszleć i tym razem naprawdę myślałam,
że się udusi. Nie wiedząc, jak mam mu pomóc, poczekałam, aż atak minie.
– Jest źle – powiedział cicho. – Bardzo źle.
– Adamie…
Nie byłam lekarzem, tylko zwykłym, mało doświadczonym
ratownikiem medycznym, ale nie potrzeba było dużej wiedzy, by wiedzieć, że to
nie była zwykła grypa. Teraz, gdy mierzyliśmy się z żywymi trupami oraz wrogą
nam grupą, mieliśmy stanąć do walki z jeszcze jednym przeciwnikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz