poniedziałek, 4 lutego 2019

ROZDZIAŁ 3 - PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ (ZUZA)

Witam!
Rozdział z jednodniowym opóźnieniem, ale jest! 
Jak już kiedyś wspominałam, chciałam wprowadzić do fabuły perspektywę innej osoby i padło na Zuzę. Choć w poprzednim tomie nie brała udziału w ważniejszych wydarzeniach, to w tym jej osoba jest niezbędna. 
Początek, to mini prequel. Musiałam znaleźć sytuację, w której mogłabym wprowadzić Zuzę do kanonu, w jakim są już pozostali, główni bohaterowie. Mam nadzieję, że to nikomu nie namiesza w głowie ;)

☠☠☠

– Doktorze, przyjechała kolejna karetka! – piskliwy głos jasnowłosej pielęgniarki poniósł się po korytarzu, zaraz po tym, jak otworzyły się drzwi ambulansu. 
Ledwie zerknęła, a już wszystko wie – pomyślałam z uśmiechem, za który zaraz się skarciłam. Uśmiechnięty ratownik medyczny w takiej sytuacji to nie tyle niestosowny widok, co przerażający. 
Wyskoczyłam z ambulansu i pomogłam Marcelowi wyciągnąć nosze z poszkodowanym.
– Znowu z wypadku? – Pięćdziesięcioletni lekarz szedł szybko w naszym kierunku, stukając swoimi chodakami w nieskazitelnie białą, szpitalną podłogę. 
– Nie. Tym razem... okaleczony. – Marcel zerknął na mnie i Zbyszka z ukosa, jakby szukał u nas pomocy w opisaniu tego, co wszyscy widzieliśmy na własne oczy. 
Gdy przyjechaliśmy na wezwanie do kawiarni, gdzie miało dojść do bójki, od razu wiadomo było, że nie była to zwykła sprzeczka z użyciem pięści. Na widok dosłownie zmasakrowanego ciała młodego mężczyzny z trudem powstrzymywałam mdłości. Twarz tego chłopaka była cała we krwi, prawego policzka wręcz już nie było, a pozostały jedynie strzępy zwisającej luźno skóry i kawałki mięśni. Reszta ciała także nie wyglądała najlepiej. Poszkodowany nie miał sporego kawałka lewego, a błękitna koszula z tamtej strony przesiąkła krwią. Chłopak mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Był nieprzytomny. 
Kobieta, która miała dopuścić się tego napadu – co w myślach nazywałam „atakiem dzikiego zwierza” – była co prawda dorosłą kobietą, ale przed myśl mi nie chciało przejść, że mogłaby tak rozszarpać tego biednego chłopca. Tym bardziej, że zrobiła to samymi zębami. 
Boże. Ona chyba go nie zjadła? – pomyślałam przerażona, ale zaraz odsunęłam od siebie tą niedorzeczną myśl. Atak szaleństwa był jednym, a kanibalizm... To już była zupełnie inna bajka. 
– Cholera jasna, to już dzisiaj czwarty – syknął na widok poszkodowanego doktor Murawski. Jego wciąż bystre, brązowe oczy uważnie zlustrowały chłopaka, w tym samym czasie wydając w głowie ocenę jego stanu. Po tym, jak zacisnął usta wiedziałam, że nie jest dobrze. – Nie ma na co czekać. Jedziemy na chirurgię. 
– Ta jest. – Marcel wraz ze Zbyszkiem zabrali noszę i ruszyli za lekarzem. 
– Pani Klaudio! – Morawski zwrócił się do recepcjonistki. – Niech pani będzie tak dobra i zadzwoni doktora Tomczyka. Ma się tu zjawić za pięć minut. 
– Ale doktor Tomczyk ma urlop. Nie wiem, czy... 
– Nie obchodzi mnie to! – syknął ostro mężczyzna. Nagle poczerwieniał na twarzy, a kilka kosmyków się-brązowych włosów opadło mu na groźnie zmarszczone czoło. – Ma się tu pojawić! Teraz! 
Odeszłam na bok, gdzie nie przeszkadzałam uwijającym jak w ukropie pracownikom szpitala i coraz liczniej pojawiającym się ludziom. Obserwując ich z ukosa stanęłam przy recepcji, gdzie urzędowała Klaudia. Młoda kobieta wykonała szybki telefon i bez żadnych, zbędnych tłumaczeń, poinformowała Tomczyka o jego nagłym zakończeniu urlopu. Biedak – pomyślałam. – Następnego tak szybko nie dostanie. 
– Zwariowany dzień, prawda? – zagaiła mnie Klaudia, nawet nie podnosząc wzroku znad papierów. Te przekładała z miejsca na miejsce, niektóre podpisywała, inne czytała mrużąc piwne oczy za szkłami okularów w szarych oprawkach. 
– Łagodnie mówiąc – odparłam opierając się o blat z ciemnobrązowego drewna. – Prawdziwy dzień świra. 
Brunetka uśmiechnęła się, wciąż nie przerywając pracy. 
Nie tak wyobrażałam sobie swoją sobotę. Miałam ją spędzić w domu, na kanapie, odmóżdżając się podczas oglądania jakiś beznadziejnych seriali paradokumentalnych, ale moje plany zostały zmienione w ostatniej chwili. Tak, jak doktor Tomczyk, zostałam wezwana do pracy i nie było opcji, bym się z tego wywinęła. Jako, że byłam na stażu, moja przyszłość w tym szpitalu zależała od tego, jak będę się wywiązywać ze swoich obowiązków. A zależało mi na tej pracy. 
Bycie ratownikiem medycznym, szczerze powiedziawszy, nie było moim głównym marzeniem, ale chciałam i lubiłam to robić. Gdy okazało się, że zostanie lekarzem jest poza moim zasięgiem, a posada pielęgniarki mi nie odpowiadała, wybrałam sanitariusza. To było najbliżej powiązane z tym, o czym marzyłam od dziecka i sprawiało, że czułam się dobrze. 
Nagle moją uwagę przyciągnęła dwójka siedzących nieopodal mężczyzn. Ci nie zachowywali się tak, jakby chcieli zachować swoją rozmowę dla siebie, ale czasami ich głosy zniżały się do niemal konspiracyjnego szeptu. W szczególności łysiejący pięćdziesięciolatek o charakterystycznej, czerwonej twarzy człowieka nadużywającego alkoholu sprawiał wrażenie niezwykle przejętego tym, o czym sam opowiadał. 
– Podobno musieli go zastrzelić. Rozumiesz? Wpakowali w niego kilka kulek! 
– Pieprzenie. – Siedzący obok siwo-czarny mężczyzna z sumiastym wąsem machnął ręką. 
– Jak Boga kocham! – Łysiejący uderzył się pięścią w pierś tak mocno, że aż łupnęło. – Kierlańczyk mi mówił dzisiaj rano, a on to na pewno wie! Mieszka przecie na tej samej ulicy. 
– Kierlańczyk pije i nie wie co mówi – zreflektował pobłażliwie wąsaty. 
– A idź pan – żachnął się tamten, ale nie na długo. Po zaledwie sekundzie znów zwrócił się do towarzysza, którego mina świadczyła, że ma już dość tej rozmowy. – Musieli strzelić trzy razy, aż w końcu umarł. Zrobił to dopiero wtedy, gdy kula trafiła go w głowę. Tak jak w tych durnowatych filmach, co mój dzieciak ogląda. 
Uśmiechnęłam się do siebie, sama nie wierząc w tą historię. Otrzymać dwa strzały i wciąż stać na nogach? Niemożliwe! No chyba, że mężczyzna był pod wpływem jakiś narkotyków i dlatego nie zwracał uwagi na to, że jest ranny. Tak. Wtedy to było prawdopodobne. Szybciej byłam jednak uwierzyć w to, że ten cały Kierlańczyk, jak i Pan Łysiejący wypili za dużo nie do końca czystego, aczkolwiek halucynogennego alkoholu. 
– Ach, cholera! 
– Co jest? – Z powrotem odwróciłam się do Klaudii, która marszcząc czoło patrzyła na ekran swojej komórki. 
– Muszę odwołać dzisiejszą randkę z mężem – powiedziała cmokając z niezadowoleniem. – Jestem bardziej niż pewna, że do wieczora stąd nie wyjdę. No. Nie wyjdziemy. A odkąd droga do Leszna jest rozkopana, to w domu będę pewnie przed północą. Fantastyczna sobota, prawda? 
Naprawdę fantastyczna – pomyślałam wzdychając. 
Patrząc na izbę przyjęć zauważyłam, że było coraz mniej wolnych miejsc. Podjechała kolejna karetka, z której dwójka ratowników wyciągnęła nosze z rzucającym się mężczyzną. Ten był przypięty pasami, ale próbował się z nich wydostać, wyjąc przy tym i warcząc jak... 
Zwierzę. 
To wystarczyło, by wzbudzić zainteresowanie oraz strach we wszystkich zgromadzonych w korytarzu. 
– Co znowu? – Krzyk doktora Murawskiego poniósł się po korytarzu. Rękawy oraz przód niegdyś białego fartucha mężczyzny umazane były krwią. 
– Rany szarpane. Prawdopodobnie po zębach – odparł ratownik, zwiększając zacisk pasów przytrzymujących rannego. 
– Po czym, kurwa? – warknął Murawski, mierząc sanitariusza karcącym spojrzeniem. Gdy jednak zwrócił wzrok na nosze, znów na jego twarzy pojawiła się groźna czerwień. – Piętnaście mililitrów haloperidolu domięśniowo. 
– Piętnaście? Doktorze, to... 
– Inna dawka nie zadziała! – Uciął ostro lekarz. – Na salę z nim. 
Piętnaście mililitrów takiego środka uspokajającego, to nie była mała dawka – niemal końska. Maksymalna na dobę dla osób, które były szczególnie nadpobudliwe. A ten mężczyzna nie dość, że taki był, to i na dodatek niebezpieczny. 
–...trzynaście nowych przypadków zachorowań. Lekarze potwierdzają, że nie jest to choroba wściekłych krów, ani żaden inny, dotychczas znany wirus czy bakteria. Chorzy są niebezpieczni, mają zaburzenia ruchu i upośledzenie nerwowe. Należy unikać jakiegokolwiek kontaktu z nimi. 
Odwróciłam głowę, gdy na ekranie zawieszonego pod sufitem telewizora pojawiły się sceny z przewożenia chorych do szpitali. Ich twarze wykrzywione były we wściekłym grymasie, a z gardeł wydobywały się nienaturalne jęki. Pod koniec ujęcia pokazano, jak jeden z nich próbuje ugryźć sanitariusza, któremu w porę udało się odsunąć. 
Do szpitala weszła kolejna osoba. Była to około czterdziestoletnia kobieta, po twarzy której spływały łzy. Lewą rękę trzymała przy piersi, a owinięta była ręcznikiem, który wcześniej musiał być żółty. To dało się stwierdzić tylko po tych nielicznych miejscach, które nie zabrudziła krew. Kobieta poruszała ustami, ale nawet gdy do niej podeszłam, nie dało się zrozumieć, co mówiła. Robiła to zbyt szybko i niewyraźnie. 
– Proszę pani. – Ujęłam ją za oba ramiona, zwracając w swoją stronę. Jej wzrok był jednak pusty, utkwiony w martwym punkcie gdzieś za moimi plecami. – Wszystko w porządku? 
Jasnym było, że nie, ale to pytanie samo padło z moich ust. 
– Proszę pokazać mi rękę – powiedziałam spokojnym głosem i sama odsunęłam jej rękę od piersi. Kątem oka obserwując reakcję kobiety, ale ta zdawała się być wciąż oszołomiona. 
Rozwinęłam prowizoryczny opatrunek i powstrzymałam jęk przerażenia, gdy zobaczyłam wielkość rany. Kobieta straciła spory kawałek skóry wraz z mięśniami. Widziałam kość promieniową oraz łokciową, a także żyły. Dwie były wyraźnie przerwane. 
– Klaudia! Wózek! Szybko! – zawołałam znów dociskając ręcznik do rany. 
Posadziłam kobietę na podstawionym naprędce przez recepcjonistkę wózku i ruszyłam z nią w stronę sali segregacji. Wtedy głos wciąż mamroczącej kobiety stał się wyraźniejszy. 
– Oni tu przyjdą. Przyjdą tu. Musimy uciekać. Musimy się ukryć. Oni tu przyjdą – powtarzała w kółko, kiwając się przy tym w przód i w tył. Choć to było nie w porządku, to pomyślałam, że zachowywała się jak wariatka. Prawdopodobnie była w szoku, a na dodatek straciła sporo krwi. Nie wiedziałam, przez co przeszła 
Na sali segregacji panowało zamieszanie, jakiego jeszcze w życiu nie widziałam. Garstka personelu uwijała się przy niemal trzy razy większej liczbie pacjentów. Widziałam sporo krwi, obrażeń, jakich do tej pory nie dane mi było oglądać, 
– Magdo! Zajmij się czwórką! 
– Nie mogę! Sama mam urwanie głowy! – odparła kobieta siwowłosa kobieta, chodząc od jednego łóżka do drugiego. – Nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie! – dodała gniewnie.
Minęłam lekarkę, w ostatniej chwili unikając jej zderzenia z wózkiem i siedzącą w nim kobietą. 
– Proszę mi pokazać rękę. Musimy ją opatrzyć – powiedziałam zatrzymując wózek w kącie sali, gdzie mógł nie przeszkadzać. 
Nim zdążyłam sama wziąć rękę kobiety, ta nagle wyrwała się z transu, a jej dotychczas pusty wzrok skupił się na mnie. Jej lewa dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku. 
– Oni tu przyjdą, a gdy to zrobią, nie będzie już szans na ucieczkę – powiedziała niskim, dość przerażającym głosem. 
Wyszarpnęłam rękę i odsunęłam się z mocno bijącym sercem. Mało rzeczy potrafiło mnie przestraszyć, ale to...
Słysząc tą kobietę byłam autentycznie przerażona. Jej głos powodował gęsią skórkę, a słowa zapadały głęboko w pamięć. 
– Kto? – Zapytałam wciąż przestraszona i zbita z tropu. – Kto przyjdzie? 
Nagle rozległ się huk, który aż wstrząsnął ścianami i podłogą. Ludzie krzyknęli, instynktownie rzucając się na ziemię i kryjąc głowy w ramionach. Okazało się to jednak niepotrzebne. Sufit nie zwalił nam się na głowy, a też i drugi wybuch nie nastąpił. 
– Co się stało? – zapytał ktoś, niepewnie wstając na nogi. 
– To była bomba? Zrzucają bomby? – panikowała jakaś kobieta, w podeszłym wieku. 
Zostawiłam swoją pacjentkę i podeszłam do okna. Zobaczyłam stróżkę dymu, unoszącą się nad budynkami, parę przecznic dalej. Wtedy też dostrzegłam jaki chaos dział się na placu przed szpitalem i na ulicach. Ludzie biegali, jakby przed czymś uciekali, przejechało kilka radiowozów, z trudem przeciskające się przez pełne aut ulice. Biały autobus niemal zderzył się z niebieskim samochodem, który cudem minął, jedynie zarysowując mu bok. 
– Co tu się dzieje? – Usłyszałam swój własny głos. 
Obejrzałam się za siebie na siedzącą wciąż na wózku kobietę. Ta wyglądała jeszcze gorzej, niż przed chwilą. Była bledsza, a i drgawki się nasiliły. Wciąż jednak rozglądała się na boki, nieustannie poruszając ustami. Gdy wróciłam do niej usłyszałam słowa, które miały już na zawsze pozostać w mojej głowie. 
– Martwi, którzy wrócili do życia – powiedziała, znów patrząc gdzieś w dal. – Zabrali moje dzieci. Dzieci. Wyrwali mi je z objęć i rozszarpali. Zabrali mi je. 
– Proszę pani. – Położyłam dłoń na zdrowej ręce kobiety gdy rozległ się głośny krzyk. 
Wyprostowałam się tak, jak cały personel i kilkoro pacjentów, zwracając w stronę jednego z łóżek. 
Leżał tam mężczyzna w średnim wieku, w swetrze w zielone romby z poszarpanym rękawem. Pielęgniarka, która się nad nim pochyliła, pewnie chciała zmierzyć mu puls gdy ten wgryzł się w jej trzymającą ciśnieniomierz rękę. Urządzenie uderzyło o podłogę, a kobieta płakała i krzyczała jednocześnie, wołając o pomoc i próbując się uwolnić. Mężczyzna jednak nie zamierzał jej puścić i zaciskając palce na jej przedramieniu oderwał od niego zębami kawałek skóry. Niewiele myśląc ruszyłam dziewczynie na ratunek. To samo zrobił jeden pacjent z łóżka obok oraz ratownik medyczny. Wspólnymi siłami oderwaliśmy mężczyznę od pielęgniarki. Podczas gdy tamci siłowali się z agresywnym pacjentem, ja zabrałam dziewczynę ma bok, sadzając ją na brzegu łóżek. 
– O Boże – jęknęłam chwytając pierwszy-lepszy opatrunek i przykładając go do przedramienia pracownicy. – O Boże. O Boże. O Boże. 
Bardzo chciałam, by ktoś przyszedł mi z pomocą i wyręczył mnie od opatrywania kolejnej, okropnej rany, ale cały personel, jaki znajdował się na sali, zajęty był swoimi sprawami. W ciągu kilku chwil na sali zamęt zrobił się jeszcze większy, ludzie już krzyczeli, a personel walczył z coraz większą liczbą agresywnych pacjentów.
– Przytrzymaj to – powiedziałam do młodej pielęgniarki, dociskając do jej rany gazę. Sama podbiegłam do wózka z opatrunkami. Po drodze minęłam swoją pacjentkę. Widząc to, w jakim była stanie, aż przystanęłam.
– W piekle zabrakło miejsca. – Siedząca na wózku kobieta trzęsła się jak przy napadzie lekkiej padaczki. Przez jej bladą skórę przebijały się nienaturalnie ciemne żyły, a z jej nosa popłynęła stożka krwi. – Teraz będziemy mieli piekło na ziemi. 
Nagle kobieta zsunęła się z wózka i nieprzytomna wylądowała na podłodze. Nim do niej dobiegłam, wpadła jeszcze silniejsze drgawki, niż do tej pory. Zareagowałam szybko, unieruchamiając jej głowę między swoimi nogami, by nie uderzała nią o posadzkę i nie zrobiła sobie jeszcze większej krzywdy. Niewiele osób zwróciło na nas uwagę, a jeśli już, to nikt nie kwapił się do pomocy.
– Hej! – zawołałam. – Może mi ktoś... 
Wtedy kobieta znieruchomiała. Zobaczyłam, jak jej klatka piersiowa podnosi się, po czym opada i już więcej nie unosi. Zaczęłam szukać na jej szyi pulsu, ale nie wyczułam nic. Ani tam, ani na nadgarstkach. 
– Cholera! – Odgarnęłam luźne kosmyki włosów z twarzy i pochyliłam głowę nad twarzą kobiety. Nie oddychała.
Od razu przystąpiłam do masażu serca .
– Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście…– mamrotałam do siebie, uciskając klatkę piersiową kobiety. – Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia…
Drgnęłam przestraszona, gdy z bliska dobiegł mnie krzyk przerażenia i bólu. Znieruchomiałam nad martwą kobietą i podniosłam wzrok na scenę, odgrywającą się przy łóżku, na którym posadziłam pielęgniarkę.
Stała tam pani Magda, trzymając ową dziewczynę za ramiona. Twarz młodej pracownicy szpitala zgłębiała się właśnie w szyi kobiety, a po chwili odsunęła od niej trzymając w zębach kawałek luźnej skóry. Przełknęła go, nawet nie przeżuwając. Trysnęła krew, a jeszcze przed chwilą normalna dziewczyna ponownie zacisnęła zęby na krtani lekarki. Zjada ją – ten przerażający fakt trafił we mnie jak obuch.
Pacjenci, będący na sali, wpadli w panikę. Jeden po drugim zaczęli uciekać, do czego z chęcią bym się dołączyła, gdybym nie została sparaliżowana ze strachu. Nawet nie zauważyłam kiedy podniosłam się z kolan i wycofałam pod ścianę.
Większość pacjentów uciekła z sali, a ci, którzy zostali, szarpali się z pozostałym personelem. Ktoś krzyczał, ktoś wył, ktoś właśnie wykrwawiał się na podłodze. Z gardła pani Magdy wydobywał się charczący odgłos, a kobieta trzymała się na nogach tylko dlatego, że przytrzymywała ją pielęgniarka. Twarz dziewczyny umazana była we krwi, a pokryte bielmem oczy nagle zwróciły się w moją stronę.
– Nie. – Pokręciłam głową, cofając się jeszcze bardziej, aż plecami uderzyłam w ścianę.
Pielęgniarka szła w moją stronę, czasem potykając się o własne nogi, ale utrzymując równowagę. Poruszała szczęką, mieląc w zębach resztki mięsa i skóry, wydając przy tym czysto zwierzęce odgłosy. Jej umazane krwią ręce wyciągnęły się ku mnie.
Musiałam zadziałać szybko. Złapałam stojący w rogu stołek i z nim w dłoniach wyszłam na spotkanie dziewczynie. Znalazłam się przed nią po zrobieniu zaledwie czterech kroków i nie wahając się uderzyłam ją z całej siły w pierś. Pielęgniarka zachwiała się, cofnęła, wpadając na oparcie jednego z łóżek. Myślałam, że to ją powstrzyma, albo przynajmniej na moment ogłuszy, ale dziewczyna już po chwili ponowiła atak.
– Odpieprz się! – krzyknęłam i powtórzyłam uderzenie, tym razem atakując głowę młodej dziewczyny.
Drewniane siedzisko stołka odpadło pod wpływem tego ciosu, zabierając ze sobą dwie nogi. W dłoniach pozostał mi tylko kołek o ostrym końcu.
Pielęgniarka mimo wszystko wciąż trzymała się na nogach. Choć jej nos odgiął się dziwnie na bok, a przednie zęby posypały na podłogę, to nie jęknęła nawet  z bólu i nie wyglądała na przejęta zadanymi przeze mnie obrażeniami. Ścisnęłam mocniej nogę stolika i trzymając ją przed sobą zaczęłam się cofać. 
– Nie podchodź – powiedziałam, sama robiąc kroki w kierunku drzwi. Te znajdowały się około pięciu metrów ode mnie, ale by się do nich dostać, musiałam pozbyć się przeszkody w postaci pielęgniarki.  
Ta znów ruszyła na mnie. Uchyliłam się pod jej rękoma i gdy stanęłam za nią, z całej siły trzasnęłam ją w tył głowy. Dziewczyna wpadła na ścianę, ale ledwie się od niej odbiła, gdy poprawiłam cios, po którym pozwoliłam jej upaść. Dalej jednak wyciągała ku mnie dłonie, warcząc przy tym i nie przejmując się faktem, że właśnie złamałam jej kilka kości w twarzy i pewnie zapewniłam wstrząs mózgu.
– Pierdol się! – syknęłam trafiając ją w podbródek.
Dziewczynę odrzuciło do tyłu, a kilka kolejnych zębów potoczyło się po podłodze. Uderzyłam ponownie. I znowu. I znowu. Dzieło aktu amoku dokończyłam wbijając złamany koniec nogi stołka w oko pielęgniarki. Ten z oporem przebił się przez oczodół, ale krążąca w moich żyłach adrenalina zmusiła mnie do naparcia na kołek. Rozległ się plask, gdy dotarłam do mózgu, po czym dziewczyna znieruchomiała.
Co ja zrobiłam? – to pytanie rozległo się w mojej głowie zaraz po tym, jak adrenalina zaczęła opuszczać mój organizm. Z szokiem, pomieszanym z obrzydzeniem odrzuciłam od siebie nogę stołka, niemal całą ubrudzoną krwią pielęgniarki. Zabiłam ją.
– Co tu  dzieje? – krzyknął Murawski, który nagle wkroczył na salę. 
Odpowiedział mu przeciągły jęk dwójki ludzi. Zarówno mężczyzna jak i kobieta do tej pory pochylali się nad ratownikiem medycznym, w którym rozpoznałam Marcela. Mężczyzna nie miał połowy twarzy, której kawałki właśnie znikały w ustach kobiety w beżowym płaszczu.
– Doktorze – zwróciłam się do mężczyzny, chcąc go ostrzec, ale przez ściśnięte gardło słowa nie chciały mi wyjść z ust.
– Proszę państwa – Lekarz zaczął powoli zbliżać się do pary który zdążyła już podnieść się z podłogi. Patrzyli na Murawskiego tymi swoimi białymi oczami, a ciche charczenie z ich gardeł rosło na sile. – Niech państwo wrócą do łóżek. Zajmiemy się wami.
Z rozchylonych warg kobiety pierwszy wydobył się warkot i to ona pierwsza ruszyła w stronę lekarza.
– Doktorze – próbowałam zatrzymać lekarza przed zbliżeniem się do pacjenta, ale nie posłuchał mnie. Dopiero wtedy zobaczyłam w dłoni mężczyzny strzykawkę. 
– Jest pan chory, a ja jestem lekarzem, pomogę panu. – Murawski był już dwa metry od niego bruneta. – Niech tylko da pan sobie pomóc. 
Lekarz położył dłoń na ramieniu chorej i zdawało się, że zapanował nad sytuacją, gdy tamta rozdziawiła szczękę, jednocześnie chwytając Murawskiego oburącz za twarz. Nie zdążył nawet się obronić, gdy pacjentka wgryzła mu się w szyję. 


Krzyknęłam przerażona, ale było już za późno. Murawski upadł na podłogę wraz z wciąż trzymającym go brunetką. Na białych płytkach zaczęła rozrastać się kałuża ciemnoczerwonej krwi. Jak zahipnotyzowana patrzyłam na to, nie mogąc się ruszyć, choć każda komórka w moim ciele wręcz wrzeszczała, by to zrobić. Dopiero gdy kobieta dostrzegła moją obecność, rzuciłam się do ucieczki.
Biegłam korytarzem, myśląc tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, najlepiej w bezpiecznym domu. Po drodze miałam wiele osób – zarówno tych normalnych, jak i tych drugich. Oboje mieli widoczne ślady ugryzień w większej lub mniejszej ilości. Serce mówiło mi, aby się zatrzymać i im pomóc, ale rozum nakazywał uciekać. 
Gdy mijałam recepcję spojrzałam na stanowisko, gdzie urzędowała Klaudia. Kobiety już tam nie było, ale przed biurkiem klęczała trójka ludzi, wśród których dostrzegłam tego samego, łysiejącego mężczyznę, który opowiadał swojemu koledze o mężczyźnie zastrzelonym przez policjantów. Musieli strzelić trzy razy, aż w końcu umarł. Zrobił to dopiero wtedy, gdy kula trafiła go w głowę – przypomniałam sobie. Pielęgniarka też umarła, dopiero po tym, jak uszkodziłam jej mózg.
Na ulicy, na której znajdował się szpital, nie było bezpieczniej, niż w środku. Różnica była jednak taka, że na zewnątrz chaos był o wiele większy. Tam ludzie uciekali w panice przed innymi ludźmi, którzy byli tak samo agresywni, jak ci w szpitalu. Ci, którzy mieli szczęście i mogli się schronić w autach, taranowali inne pojazdy, a czasem i innych ludzi. Na widok mężczyzny, którego czerwony fiat potrącił z czystą premedytacją, aż ten przekoziołkował przez maskę oraz dach samochodu, ścisnęło mnie w żołądku.
Przeraziłam się jeszcze bardziej, gdy ujrzałam kolejnych, okaleczonych ludzi. Szli oni przeciwległą ulicą, w zwyczajne dni zakorkowaną, a w tamtym momencie kompletnie nieprzejezdną. Poranionych było wielu. Pojedynczo lub grupkami oblegali stojące auta, waląc w szyby i karoserie. Z jednego auta udało im się wyciągnąć wrzeszczącą kobietę, która w porę nie zdążyła zamknąć okna. Nie widziałam, co się z nią stało, ale sądząc po krzykach oraz wołaniach o pomoc, było z nią źle.
Zwalczyłam instynkt, pragnący jak najszybciej pomóc poszkodowanym i biegiem ruszyłam w stronę parkingu, gdzie stał mój opel. By jednak się do niego dostać, musiałam minąć kilkoro tamtych, którzy kręcili się w pobliżu postoju. Wśród nich był mężczyzna, około pięćdziesiątki, który ciągnął za sobą kłębowisko własnych jelit. Czegoś takiego nie widziałam nigdy na oczy. Musiałam stłamsić jednak strach oraz obrzydzenie i dostać się do swojego auta.
Większość samochodów zniknęła z zazwyczaj pełnego parkingu, przeznaczonego dla personelu. Oprócz mojego wysłużonego opla, pozostał czarny ford i biały fiat. Na masce tego ostatniego rozmazana była czerwień, a tuż przed przednimi kołami leżało coś, wyglądającego na resztki jelit. Myśli w mojej głowie kłębiły się jak oszalałe, ale nie dałam się ponieść emocjom i przyśpieszyłam kroku. Zachowałam jednak na tyle przytomności umysłu, by wypatrywać zagrożenia. Gdy wreszcie dobiegłam do swojego wozu i pociągnęłam za klamkę, czekała mnie nieprzyjemna niespodzianka.
Przed każdą zmianą, gdy musiałam przebrać się w kombinezon ratownika medycznego, swoje ciuchy zostawiałam w przeznaczonej do tego szafce w pokoju służbowym. Tam też był mój portfel oraz pęk kluczy – w tym te samochodowe.
– Nie. – Szarpnęłam ponownie klamką, w złudnej nadziei, że to coś da. – Nie, kurwa, nie.
Wściekła uderzyłam pięścią w dach auta i jeszcze kilka razy wściekle pociągnęłam za klamkę. W końcu poddałam się, na odchodne jeszcze kilka razy kopiąc z całej siły w lewą, przednią oponę. Wściekła, zmęczona i przerażona osunęłam się na ziemię, tylko cudem powstrzymując łzy. Nagle poczułam się całkowicie bezsilna.
Nie wiedząc czemu pomyślałam o sytuacji sprzed roku, gdy zgubiłam klucze do auta. Wracałam wtedy z Sylwestra w Zakopanem i na stacji benzynowej kluczyki wpadły mi do studzienki kanalizacyjnej. Musiałam wtedy spędzić dwie godziny na mrozie, czekając na tatę z zapasowymi.
– Nie zawsze będę cię ratował – powiedział wtedy. – Dobrze jest trzymać zapasowe klucze w schowku. W ostateczności zawsze lepiej jest wstawić nową szybę, niż utknąć na odludziu na kilka godzin.
Poderwałam się na równe nogi i dopadłam do szyby. Schowek jeszcze nigdy nie wydawał się tak blisko i tak daleko zarazem. Nie zastanawiając się długo chwyciłam leżący między krzewami róż kamień i kilkukrotnie uderzyłam nim w szkło. Te dopiero za piątym razem pękło, a za szóstym posypało się na siedzenie kierowcy. Czym prędzej weszłam do środka, uprzednio strzepując szkło na dywanik, i sięgnęłam do schowka. Zapasowy klucz tam był. Odetchnęłam z uczuciem ulgi, a zarazem i przerażenia. Z trudem udało mi się zapanować nad rozdygotanymi dłońmi i przekręcić tkwiący w stacyjce kluczyk. W końcu udało mi się to zrobić i rozległ się upragniony dźwięk silnika. Samochodem szarpnęło, a mnie wbiło w siedzenie. Zabrałam nogę z gazu i położyłam umazane krwią dłonie na kolanach, próbując uspokoić przyśpieszony oddech. Na spodniach również miałam czerwone plamy. Na ten widok musiałam odwrócić wzrok. Zamknęłam więc oczy, mając nadzieję, że był to jakiś chory koszmar z którego zaraz się obudzę. Jednak nic takiego się nie stało. 
– Uspokój się, Zuza – powiedziałam do siebie, biorąc kilka głębokich, uspokajających wdechów. Na kilka sekund udało mi się odciąć od wszystkiego, co otaczało mnie wokół. Gdy drżenie rąk trochę ustało, a i oddech się unormował, sięgnęłam do stacyjki i tym razem na spokojnie przekręciłam kluczyk. Silnik rozbrzmiał i już po chwili wyjeżdżałam z parkingu.
Moje mieszkanie znajdowało się kilka przecznic dalej, ale nim dotarłam na swoje blokowisko, minęło prawie pół godziny. Wolałam jednak nie ryzykować i jechałam tylko znajdującymi się bardziej na obrzeżach Nowogrodu drogami, przez co czas podróży znacznie się wydłużył. Zanim jednak dojechałam do mieszkania, zdążyłam ujrzeć w jakim stanie było moje miasto. Ulice Nowogrodu, które mijałam, pełne były ludzi, nawzajem taranujących się aut oraz... 
Zombie. 
Kilka razy ujrzałam grupkę tamtych, oblegających jedną, bądź też dwie osoby. Nawet przez zamknięte szyby docierały do mnie ich krzyki, od których ścinała mi się krew w żyłach. 
W końcu jednak dotarłam do swojego mieszkania, zatrzymując samochód dosłownie pod drzwiami prowadzącymi do bloku. Wbiegłam na trzecie piętro nie zatrzymując się nawet na sekundę. Dopiero gdy znalazłam się w środku mieszkania, po zamknięciu drzwi na wszystkie spusty, poczułam się względnie bezpiecznie. Miałam też pomysł, by zastawić drzwi komodą, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. 
Włączyłam telewizor, od razu znajdując lokalny kanał informacyjny, choć potem okazało się że niemal wszędzie mówiono o tym samym. Słuchając wieści o tym, co aktualnie działo się na terenie całego kraju rozpoczęłam wędrówkę po pokoju, trzymając telefon przy uchu. 
Próby dodzwonienia się do moich rodziców spełzły na niczym. Linia albo była zajęta, albo zanikał sygnał. Zaprzestałam próbować, gdy trzy razy z rzędu rozległ się komunikat o tym, że wybrany numer jest nieosiągalny. Wściekła cisnęłam komórką przez pokój, a sama opadłam na kanapę. Nagle zachciało mi się płakać. 
Telewizor wciąż grał, a siedzący w studiu, zazwyczaj elegancki a teraz wyraźnie przerażony sytuacją prezenter mówił o samych ogólnikach. 
Nikt nie wiedział, czy to wirus, bakteria, czy też jakiś atak ze strony innego kraju. Mówiono tylko, że to coś sprawia, że ludzie odczuwają nieposkromioną żądze głodu, są agresywni i nie da się z nimi porozumieć. Zalecano pozostanie w domach i unikanie kontaktu z zarażonymi, a w razie czego – zgłoszenie tego faktu służbom porządkowym, a w ostateczności – celowanie w głowę. Tyle, to ja sama wiem – pomyślałam. 
Mimo nieustannie powtarzanych w telewizji zasad postępowania, kompletnie nie wiedziałam co robić. Tego wszystkiego było dla mnie po prostu za dużo. Gdy pierwszy raz padło słowo: zombie, coś we mnie pękło. Chłopak, który użył tego określenia, brzmiał na całkowicie poważnego. To tylko pogłębiło moje przerażenie. Gdy zobaczyłam, że prezenter rozmawia z nim w Kościanie, od razu pomyślałam o swoich rodzicach. 
Nie byli oni najmłodsi. Mama urodziła mnie, gdy miała trzydzieści dziewięć lat, a tata miał wówczas czterdzieści dwa. Teraz oboje byli już po sześćdziesiątce, mieszkali w Kościanie i cierpieli na typowe dla ludzi w ich wieku dolegliwości. Miałam wielką nadzieję, że gdy TO się zaczęło, oni byli już w bezpiecznym miejscu. W innym przypadku byłam pewna, że by sobie nie poradzili. 
Zwiesiłam głowę, nie walcząc już nawet ze łzami, które wypełniały moje oczy od kilku dłuższych chwil. Czułam się załamana, samotna i bezradna. Sama – to przede wszystkim. Coś się wokół mnie działo, czego nie rozumiałam. W ciągu paru chwil mój świat zmienił się w pył i zgliszcza. Jak miałam sobie z tym poradzić?
Podniosłam wzrok na telewizor, gdzie nadal pokazywano sceny mordu, jakie tamci popełniali na ludziach. Słowo zombie nie chciałam wypowiedzieć nawet w myślach.
Wtedy mój wzrok padł na leżący na blacie w kuchni nóż. To mogło być najlepsze rozwiązanie. Skoro wszystko było stracone, to jaki miałam powód, by dalej żyć?
Sięgnęłam po nóż i zdeterminowana przyłożyłam go do nadgarstka gotowa zrobić to, co było trzeba, gdy coś przyciągnęło mój wzrok. 
Okno w mojej kuchni wychodziło na niewielki park, znajdujący się naprzeciw. W jego skład wchodził plac zabaw dla dzieci, nieduże oczko wodne oraz sporo drzew, ale nie na tym się skupiłam. Bardziej zainteresowała mnie dwójka ludzi, stojących przy chodniku. Dziewczyna i chłopak, pewnie niewiele młodsi ode mnie, choć ciężko było to ocenić po odległości, jaka nas dzieliła.
Obserwowałam poczynania tej dwójki, z nożem w dłoni oraz coraz bardziej oddalającymi się myślami tego, co przed chwilą chciałam zrobić. Gdy zobaczyłam, jak dziewczyna najpierw siada na krawężniku, a potem traci przytomność, coś we mnie pękło. Chęć udzielenia jej pomocy nasiliła się, gdy na ulicy pojawiły się tamci. Widząc, jak chłopak sięga po broń i staje w obronie swojej towarzyszki zareagowałam tak, jak nakazywał instynkt ratownika medycznego – wybiegłam z mieszkania prosto do zaparkowanego pod klatką auta, uprzednio zabierając z przedpokoju kij do palanta.
Nie pomyślałam o konsekwencjach tego, co robię. W sumie było mi już wszystko jedno. Jedyne, co chciałam, to zrobić coś dobrego, coś, czego nie udało mi się dokonać w szpitalu. Nie stchórzyć.
– Pierdolcie się, truposze – mruknęłam wyjeżdżając na ulicę. Minęłam przy tym kilka sylwetek tamtych, którzy na widok mojego auta ruszyli za nim. Nie omieszkałam pokazać im przy tym środkowego palca.
Musiałam okrążyć całe swoje blokowisko, nim znalazłam się na ulicy przy parku. Dostrzegłam tam tego samego chłopaka, który najpierw próbował odpierać ataki zombie, ale widząc, że nie ma z nimi szans, wziął dziewczynę na ręce, pewnie z zamiarem ucieczki. Widząc zmierzającego w ich kierunku zombie dodałam gazu. Pokiereszowany mężczyzna wpadł na maskę mojego auta, przeleciał przez dach, po czym uderzył w ulicę za samochodem. Gwałtownie wcisnęłam hamulec, zatrzymując się kilka metrów dalej.
W odbiciu bocznego lusterka dostrzegłam zdezorientowane i nieco niepewne spojrzenie chłopaka. Kątem oka dostrzegłam też zbliżającego się kolejnego zombie, którego twarz praktycznie nie istniała. Pozostała z niej jedynie krwawa miazga. Bez wahania wzięłam kij bejsbolowy i wyszłam na zewnątrz. Tak samo, jak w szpitalu, gdy za pomocą nogi od stołka rozwaliłam czaszkę pielęgniarki, tu solidnie obiłam bok głowy nadchodzącego truposza. Nie zabiłam go jednak, ale na to nie było czasu.
– Będziesz tak stał? – zapytałam nieznajomego, głową dając znak, by wsiadał do auta.
Chłopak bez wahania ruszył do auta, uprzednia kładąc swoją towarzyszkę na tylnych siedzeniach.
– Ugryziona? – zapytałam, gdy już ruszyliśmy z miejsca.
– Nie. Tylko zemdlała – odparł chłopak, ale i tak uważnie przyjrzałam się dziewczynie.
Była to młoda, całkiem ładna dwudziestokilkulatka. Miała ciemne włosy zaplecione w warkocz, które mocno kontrastowały z jej bladą cerą. To wzbudziło moje podejrzenia, ale potem przypomniałam sobie, że wszyscy zarażeni mieli dreszcze i zimne poty. Ta dziewczyna nie wyglądała na chorą.
– Dzięki za pomoc – powiedział siedzący obok mnie blondyn.
– Nie ma sprawy – odparłam uśmiechając się nieco nerwowo. By zamaskować to złe wrażenie wyciągnęłam ku niemu dłoń. – Jestem Zuza.
– Rob – odparł ściskając moją rękę. – A to moja przyjaciółka – Sasza.
Tak się to wszystko zaczęło – pomyślałam siedząc na łóżku w swoim pokoju w klasztorze. Choć od tego dnia, gdy wybuchła epidemia, zniknęło wszystko, co znałam, gdy poznałam Roba i Saszę minęły niewiele ponad dwa miesiące, to ja wciąż miałam w pamięci głęboko zapisany ten dzień. Wtedy byłam o krok od popełnienia największego głupstwa w życiu, ale zostałam uratowana.
Tak. Prawda była taka, że to wtedy Rob i Sasza mnie uratowali. Nie ja ich.
Przez te kilka tygodni wiele się zmieniło. Ja się zmieniłam. Walka z zombie, ludźmi i Wiksą pochłonęła sporą część mnie. Przestałam być tą osobą, którą byłam wcześniej. Duży wpływ miał na to sam Wiksa, albo raczej to, co przydarzyło mi się podczas niewoli. Do tego jednak nie wracałam. Nikomu nie powiedziałam, co tam przeżyłam i sama też o tym nie myślałam. Łatwiej było wyrzucić to z pamięci, niż żyć z nienawiścią, chęcią zemsty i rozpaczą, które mogły nigdy nie znaleźć ukojenia.
Mimo wszystko, w głębi serca, pragnęłam zemsty. To pragnienie nasiliło się tej nocy, gdy Wiksa i jego ludzie wdarli się na teren klasztoru. Widziałam go wtedy, strzeliłam do niego ale chybiłam.
– Na wszystko przyjdzie czas – powiedziałam cicho, po raz kolejny odkładając pistolet do szuflady. – Prędzej, czy później.

☠☠☠

Słońce świeciło i chociaż na dworze zrobiło się o wiele cieplej, niż w ostatnich dniach, to padał lekki śnieg. Jednak po ostatnich tygodniach wiecznych mrozów i zasp po kolanach, tę drobną odwilż przyjęliśmy z radością. Miło było wyciągnąć twarz i poczuć na niej ciepłe promienie.
– Zuza! Kolejny!
Otrząsnęłam się z chwilowej zadumy, wracając do realnego świata. A jego symbolem był zombie, którego stan rozkładu zatrzymał mróz. Między żebrami zobaczyłam nawet małe sople lodu.
– Mam go – powiedziałam mocniej ściskając rączkę maczety i ruszając truposzowi na spotkanie. Nie zdążył nawet unieść rąk, gdy ostrze niemal rozpłatało mu czaszkę na pół.
Pozbawiłam życia już wiele zombie, ale czułam, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Samo zabijanie ich mi nie przeszkadzało, ale myśl o tym, że będę zmuszona to robić do śmierci była przytłaczająca. To było tak, jakby życia nas wszystkich skazane było na walkę z żywą śmiercią. Nie wyobrażałam sobie siebie, jako staruszki walczącej z truposzami za pomocą laski. Miałam świadomość, że do tego najpewniej nigdy nie dojdzie, ale nie chciałam tak skończyć. Tęskniłam za normalnym światem.
– Co tu robisz? 
Co tu robię? Wciąż się zastanawiam. 
Uwolniłam maczetę z głowy zombie, a pokrywającą stal posokę strzepnęłam. Resztki krwi wytarłam w ubranie truposza. 
– Oczyszczam. – Wzruszyłam ramionami, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. 
– To widzę. – Edward rozejrzał się wokoło, wodząc wzrokiem po kilku ciałach ożywieńców, które zawędrowały pod bramę klasztoru. Nie było ich dużo, ale musieliśmy się nimi zająć. Nikt nie chciał żyć z walącymi w i tak lichą bramę truposzami. – Pytam, co robisz po tej stronie muru? 
Westchnęłam zirytowana. Ilekroć słyszałam o tym, że nie mogę opuszczać murów klasztoru bo znam się na medycynie, jestem potrzebna w środku, nie mogę się narażać – dostawałam szału. Owszem, rozumiałam, że moje umiejętności były ważne, ale nie potrafiłam siedzieć bezczynnie. Nie teraz, gdy liczyła się każda para rąk. 
– To tylko kilka zombie. I chłopcy mnie ubezpieczali. – Wskazałam na Loskę, Oskara i Hindusa, którzy już zajęli się przenoszeniem ciał w jedno miejsce, by je potem spalić. – Szykujemy ognisko. Dołączysz się? Co prawda nie będzie pianek, ani kiełbasek, a cuchnąć będzie spalonym mięsem, ale... 
– Zuzo… 
– Edwardzie – przedrzeźniłam poważny ton mężczyzny. Ten jednak nie zamierzał się zaśmiać. Zrezygnowana opuściłam ręce wzdłuż tułowia. – Jeśli jeszcze choćby parę godzin spędzę zamknięta jak w klatce, to Rysiek będzie musiał złożyć kilka kości połamanych przez wkurzoną sanitariuszkę. I nie żartuję. 
Izabela, choć weterynarz, była przydatna w lecznicy. Znała się na tym i owym. Jednak po stracie syna załamała się kompletnie i wciąż nie doszła do siebie. Nikt jej za to nie winił, ale nie dało się ukryć, że jej wiedza była dla nas istotna. Kto wie, kiedy mogła się przydać jej pomoc.
– Spokojnie, Edek! – zawołał Hindus, dorzucając kolejne ciało do stosu. – Mam ją na oku. Włos jej z tej rudej głowy nie spadnie. 
Pokazałam chłopakowi środkowy palec, na co ten puścił mi oczko. Nie mogąc się powstrzymać parsknęłam śmiechem. 
– Jak widzisz, mam tu świetną ochronę. 
Edward wciąż nie wyglądał na przekonanego, ale nic już nie powiedział. Jasnym było, że nie wrócę do klasztoru inaczej niż z własnej woli. W tychże kwestiach byłam bardzo uparta, a jedyną osobą, która mogłaby mnie przekonać do podporządkowania się, była Sasza. A jej obecnie nie było.
– Jeżeli Sasza się dowie…
– To wtedy obiecuję, że biorę całą winę na siebie – dokończyłam, uroczyście kładąc dłoń na sercu. – Chłopcy potwierdzą, że siłą się nie dałam zaciągnąć do środka.
– Trzymam za słowo. – Edward wymierzył we mnie palec, po czym z uśmiechem pokręcił głową i wrócił za mur.
Odprowadziłam mężczyznę wzrokiem, patrząc na jego białe, zmierzwione przez wiatr włosy i lekko zgarbione plecy.
Edward był najstarszy w klasztorze i przez wszystkich lubiany. Pomimo swojego wieku dawał sobie radę z zombie, ale w porównaniu z tym, co musiał przeżywać z nami, truposze to był pikuś. Będąc w Radzie trzymał młode dusze w ryzach, ściągając nas na ziemię, kiedy tego wymagała sytuacja i zawsze służył radą. Był też jedną z niewielu osób, która miała jakikolwiek wpływ na Saszę.
W ostatnim miesiącu wiele się zmieniło. Wszyscy żyliśmy jak na szpilkach, oczekując kolejnego ruchu Wiksy. Nikt nie wiedział, kiedy on nastąpi, wysłany na przeszpiegi Topór milczał, a nas coraz częściej odwiedzały grupki zombie – choć na razie nieliczne, to wciąż niebezpieczne.
– Tylko patrzeć, aż zobaczymy przed bramą stado – mruknęłam do siebie.
– Hę? – Hindus spojrzał na mnie marszcząc brwi i wsadzając sobie w zęby zapałkę.
– Nic. Podpalamy? Zimno się robi.
Oskar wrzucił na stos ostatnie ciało, co mógł spokojnie zrobić sam. Z jego gabarytami nie potrzebował pomocy.
Loska wylał z kanistra trochę benzyny na zombie, po czym odsunął się na bezpieczną odległość. Wszyscy spojrzeliśmy wyczekująco na Hindusa, który jednak zapatrzony gdzieś w dal kompletnie nie zwrócił na nas uwagi. Przewróciłam oczami i wyrwałam mu z ust zapałkę, a z kieszeni zabrałam pudełko.
Podpalona benzyna momentalnie zajęła cały stos ciał, w mgnieniu oka trawiąc resztki ubrań zombie, a potem również i ich skórę oraz wnętrzności. Staliśmy tak chwilę, wpatrując się w ciszy w ogień. Chociaż zapach był paskudny, a duszący dym piekł w oczy, nie ruszyliśmy się. Oczyszczająca moc ognia – pomyślałam ujmując Hindusa pod ramię.
Do klasztoru wróciliśmy dopiero wtedy, gdy leżące na samej górze ciała sczerniały.  W głowie wciąż miałam jedną myśl – nie dopuścić, bym to ja lub ktokolwiek inny z moich bliskich kiedykolwiek znalazł się na takim stosie.

☠☠☠

– Już prawie kończę – Rysiek ciągłym, ale delikatnym ruchem zdjął z twarzy Kamy ostatni opatrunek. Ten trochę przykleił się do dużej rany, ciągnącej się przez prawie całą twarz kobiety, dlatego odklejenie go sprawiło jej ból. 
Pogłaskałam dłoń Kamy, która od początku zaciskała się na mojej. Przestałam już nawet zwracać uwagę na to, że praktycznie nie czułam palców. Skupiłam się za to na choćby częściowym odwróceniu uwagi młodej kobiety od towarzyszącego jej bólu.
Gdy tylko opatrunek zniknął z twarzy Kamy, poczułam ścisk w gardle. Jej twarz szpeciła przerywana, nierówna, ciągnąca się od połowy prawego policzka do lewej skroni zasklepiona już rana. Widziałam, jak wyglądała ona po tym, jak Radek, Jarek i reszta wrócili z Krosna. Wtedy z policzka Kamy zwisał krótki płat skóry, ale Ryśkowi udało się pozszywać go tak, jak umiał najlepiej. Mimo to pod okiem skóra była nieco zwiotczała, a prawy kącik ust lekko opadał, jakby był sparaliżowany. Nie znałam się na neurologii, ale podejrzewałam, że nóż mógł przeciąć jakieś nerwy.
– No i gotowe – oświadczył Rysiek odkładając opatrunek i sięgając po butelkę wody utlenionej i waciki. – Uwaga, bo teraz najgorsze.
– To może być gorzej? – Kama uśmiechnęła się, unosząc tylko lewy kącik ust. Prawy nawet nie drgnął. – Wyglądam paskudnie, prawda?
Westchnęłam bezradnie. Choć może w czasach, w jakich przyszło nam żyć, wygląd był najmniej istotną kwestią, to nikt nie byłby zadowolony z szpecącej blizny na twarzy, a tym bardziej młoda kobieta. Kiedyś, gdyby doszło do takiej sytuacji, tabuny chirurgów plastycznych zdołałyby naprawić szkody, jakie zadała Kamie tamta napastniczka w Krośnie, ale w obecnej sytuacji nie było na to szans.
– Kiedy wróci Sasza i reszta? – zapytał Rysiek, zmieniając temat.
– Powinni dzisiaj, ale możliwe, że im się przeciągnie do jutra – odparłam. – Sulechów nie jest daleko, ale wiadomo. – Wzruszyłam ramionami.
– Wiadomo, że nic nie wiadomo – powiedział mężczyzna, zabierając się za przemywanie rany Kamy.
Gdy Rysiek skończył, a Kama przejrzała się w lustrze i w milczeniu wyszła z lecznicy, zajęłam się sprawdzeniem zapasów naszych leków i opatrunków. Dzięki wizycie w pobliskich Skąpych, gdzie znajdowała się apteka, udało nam się uzupełnić pewne braki w medykamentach, ale wciąż nie był to na tyle duży asortyment, byśmy mogli poradzić sobie z cięższymi przypadkami. Po głowie chodziła mi myśl, by wybrać się do szpitala, skąd z pewnością udałoby się zyskać odpowiedni sprzęt oraz leki.
– Przeszkadzam? – Agata niespodziewanie weszła do lecznicy.
– Nie ma w czym – odparł Rysiek, uśmiechając się. – O co chodzi?
Blondynka chrząknęła, splatając ręce na piersi. Wyglądała, jakby coś ją gryzło. I było tak od wyjazdu grupy do Sulechowa, w której był też Czesiek. Martwiła się o niego i było to bardzo dobrze widoczne.
– Chciałam… porozmawiać – powiedziała do Ryśka i zerknęła na mnie krótko.
Wrzuciłam opakowania tabletek z powrotem do pudełka i odstawiłam je na półkę.
– Już mnie nie ma – powiedziałam.
– Dzięki. – Agata uśmiechnęła się nerwowo.
Ciekawiło mnie, o czym Agata chciała porozmawiać z Ryśkiem, ale nie zamierzałam podsłuchiwać. Nie byłam wścibska.
Wyszłam z lecznicy, niemal wpadając na przechodzącą obok Łucję. Kobieta odsunęła się, by uniknąć ewentualnego zderzenia ze mną, prawie przez to upuszczając wiklinową tacę.
– Ojejku! Przepraszam! – Kobieta uśmiechnęła się nerwowo.
– To raczej ja przepraszam – odparłam, patrząc na tacę z jedzeniem. – To dla Adama?
– Tak – przytaknęła, nagle tracąc całą wesołość. – Trzymanie go w celi, jak zwierzę w klatce, to barbarzyństwo.
Podzielałam zdanie kobiety, ale nie oponowałam, gdy zapadła decyzja o zamknięciu Adama. Mój sprzeciw i tak by nic nie dał – nie byłam w Radzie i nie miałam też dużego wpływu na jej członków. Mimo to czułam się źle z tym, że w żaden sposób nie pomogłam chłopakowi. On mnie uratował.
Nagle Łucja zaniosła się kaszlem i aż musiała oprzeć się o ścianę, by nie stracić równowagi.
– Nie najlepiej wyglądasz – powiedziałam, przyglądając się jej uważnie. Była nienaturalnie blada, jej czoło świeciło się od potu i drżała, jakby pomimo grubego swetra wciąż było jej zimno.
– I nie najlepiej się czuję – odparła, po czym znów zaczęła kaszleć. – To pewnie przez te warty. Przemarzłam i mnie dopadło.
– Idź do Ryśka. Da ci coś, zanim kompletnie cię rozłoży – poradziłam kobiecie na co ta skinęła głową. – Ja zaniosę tacę.
– Ostatnie, czego mi trzeba, to grypa – mruknęła mijając mnie.
Wzięłam tacę ze stolika i ruszyłam w stronę końca korytarza, gdzie znajdowało się zejście do cel.
Nie lubiłam podziemi i ciemności – a jak na złość – te dwie rzeczy przywitały mnie po otworzeniu drzwi. Schodząc na dół zaczęło rosnąć we uczucie klaustrofobicznego lęku, któremu jednak dzielnie się przeciwstawiałam.
Kiedy miałam dziesięć lat, bawiłam się z koleżankami z osiedla w chowanego. Nie miałam pojęcia, co mnie podkusiło, by schować się w bagażniku starego volvo, który od lat stał nieużywany na naszym podwórku. O ile dobrze pamiętałam, chciałam znaleźć jak najlepszą kryjówkę, a skończyło się to dla mnie nieskończenie długim kwadransem, wypełnionym strachem i własnymi krzykami. Od tamtego momentu nienawidziłam ciemności i ciasnych pomieszczeń.
Powoli wypuściłam powietrze ustami i przełknęłam ślinę, próbując pozbyć się rosnącej w gardle guli. Po zapaleniu lampy oliwnej, trochę się uspokoiłam, ale nie na tyle, by serce przestało mi tak walić, a gonitwa niepokojących myśli ustała.
Zatrzymałam się u podnóża schodów, w jednej ręce trzymając tacę, a w drugiej lampę. W podziemiach znajdowało się łącznie trzydzieści cel, rozlokowanych po dwóch stronach długiego, mrocznego korytarza. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, by ktokolwiek, kiedykolwiek chciał tam żyć. Zimno, ciemność oraz wilgoć nie czyniły z tego miejsca świetnym, do spędzania czasu. Spojrzałam w górę, oświetlając krzyżowo-żebrowe sklepienie. Dziwne było to uczucie, mieć nad głową cały klasztor. Potrafiło to przytłoczyć.
Stanęłam przed jedną z bliźniaczo podobnych do siebie cel, w której stały zapalone świece. Jednak ich blask nie zdołał oświecić jej całej. Widziałam nowy materac, leżący na starej, zardzewiałej pryczy, mały stolik i leżące na nim książki. Marna próba stworzenia humanitarnych warunków – pomyślałam złośliwie.
– Cześć – przywitałam się, stając przed kratą. – Przyniosłam ci jedzenie. Co prawda nie jest tego dużo, i pewnie dobre też to nie jest, ale da się znieść. 
Adam nie odpowiedział, ani też nie ruszył się z miejsca. Nie miałam też pewności, czy w ogóle mnie usłyszał. Tkwił dalej w swoim kącie celi, nie poruszając się ani nie odzywając. Światło lampy nie docierało do niego na tyle, bym mogła dostrzec jego twarz.
Postawiłam tacę na ziemi i przełożyłam przez kratę kubek oraz talerz. Nadal kucając chwilę wpatrywałam się w milczeniu w chłopaka.
– Adamie? Porozmawiamy?
– Gdzie Sasza? 
Nie spodobał mi się ten ochrypły, prawdziwie umęczony głos. Brzmiał tak, jakby należał do cienia człowieka. Było w nim tak dużo zmęczenia i smutku, że aż ścisnęło mnie w gardle. 
– Pojechała z innymi na wypad – powiedziałam, nie widząc sensu, by to ukrywać. Adam był zamknięty i w żaden sposób nie mógł tą wiedzą nikogo narazić. 
– Z Maksem? 
– Też. – Skinęłam głową. – I z Robem, Librą i Cześkiem. Do Sulechowa. Szukają zapasów. Wrócą najpóźniej jutro.
Zaniepokoiłam się, gdy Adam zaczął kaszleć. I to bynajmniej nie słabo. Atak ten trwał na tyle długo, bym od razu zdiagnozowała go, jako coś poważnego. Od razu pomyślałam o Łucji i jej złym samopoczuciu.
– Adamie? W porządku? – zapytałam.
– Nie powinni wyjeżdżać – powiedział, ignorując mnie. – On tam jest. I czeka. Chce nas zabić. Wszystkich.
Przestraszona już nie na żarty spojrzałam na wiszące na kołku klucze. Nie powinnam była otwierać kraty, ale wtedy miałam gdzieś ten zakaz. Zardzewiałe zawiasy pisnęły przeraźliwie.
Ledwie światło lampy padło na twarz Adama, a wiedziałam, że nie jest z nim dobrze. Bledszy nawet od Łucji, z grzywką lepiącą się do mokrego czoła,  kulił się w kącie, okrywając kocem. Widać też było po nim, że stracił na wadze.


– Jesteś chory. – Ukucnęłam przy nim i od razu dotknęłam jego czoła. Miał gorączkę. – Długo się tak czujesz?
– Jak śmieć? Od początku. – Uśmiechnął się upiornie. – A chory od jakiś dwóch tygodni.
– Dlaczego nic nie mówiłeś? – warknęłam zła. – Mogłeś dostać nawet zapalenia płuc.
– To by było najlepsze, co mogłoby mnie spotkać – odparł, odchylając głowę i opierając się o ceglaną ścianę. – Wszyscy mnie nienawidzą i mają za zdrajcę. Nawet własny brat. A Sasza… Zawiodłem ją. Straciłem. Wiesz, że mi na niej zależy?
 – Wiem – powiedziałam, jednocześnie zastanawiając się, co mam zrobić. Oczywistym było, że Adam nie mógł zostać w tym zimnie i wilgoci, ale nie sądziłam, by ludzie bez sprzeciwu przyjęli to, że go wyprowadziłam.
Pieprzyć ich – pomyślałam ze złością. Życie było ważniejsze, niż jakieś tam uprzedzenia.
– Dasz radę wstać? – zapytałam, łapiąc chłopaka za ramię i próbując pomóc mu się podnieść.
Adam znów zaczął kaszleć i tym razem naprawdę myślałam, że się udusi. Nie wiedząc, jak mam mu pomóc, poczekałam, aż atak minie.
– Jest źle – powiedział cicho. – Bardzo źle.
– Adamie…

Nie byłam lekarzem, tylko zwykłym, mało doświadczonym ratownikiem medycznym, ale nie potrzeba było dużej wiedzy, by wiedzieć, że to nie była zwykła grypa. Teraz, gdy mierzyliśmy się z żywymi trupami oraz wrogą nam grupą, mieliśmy stanąć do walki z jeszcze jednym przeciwnikiem.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz