niedziela, 27 stycznia 2019

ROZDZIAŁ 2 - JESZCZE JEDEN DZIEŃ (ROB)

Nie było niczego przyjemnego w jedzeniu twardych krakersów, które w ustach stawały się gumowate i kompletnie bez smaku, ale mimo to nie przestawałem sięgać po nie do kieszeni. Zabrałem je martwemu gościowi z ciężarówki dostawczej, na którą natknęliśmy się ulicę wcześniej. Widok rozkładającego się, pozbawionego sił truposza, uwięzionego w pasach, nie zrobił na mnie większego wrażenia, a już na pewno nie zniechęcił do wypełnienia żołądka. Te kilka plastrów szynki z puszki, które zjedliśmy się przed wyjazdem, nasyciło mnie na tyle, by nie burczało mi w brzuchu, ale nie zmieniło faktu, że wciąż byłem głodny. Wszyscy byliśmy.
Od ataku Wiksy na klasztor nie dość, że nasze zapasy broni i jedzenia znacznie się zmniejszyły, to i opuszczaliśmy mury obozu tylko w absolutnej ostateczności. Nie mogliśmy więcej ryzykować. Ostatnie wydarzenia jasno dały nam do myślenia i pokazały błędy, które nagminnie popełnialiśmy. Ignorowanie zagrożeń, zbytnia pewność siebie oraz ufanie nieodpowiednim ludziom mogły doprowadzić do upadku klasztoru. A do tego nie mogliśmy dopuścić.
Nie popierałem tego, że wciąż trzymaliśmy Adama w celi. To w dużej części przez niego straciliśmy ludzi i znaleźliśmy się na wojennej ścieżce z Wiksą. On wprowadził go do klasztoru. Zdradził nas i nic go w tej kwestii nie usprawiedliwiało. Gdyby to ode mnie zależało, dawno by już zawisł. Jednak to nie ja decydowałem.
– Obudź się, młody. – Czesiek szturchnął mnie w ramię i wskazał na pustą już ulicę, na której zniknęły ostatnie zombie. – Czysto. Idziemy.
Mężczyzna pierwszy ruszył w kierunku drabinki, prowadzącej na ziemię, po drodze stukając Librę w ramię. Dziewczyna otworzyła oczy i wyjęła słuchawki z uszu.
– Już? – zapytała, zawijając słuchawki wokół wiekowej MP3-ki.
– Tak. Chodźmy.
Niechętnie wstałem z pokrytego papą dachu kamienicy i ruszyłem za Cześkiem. Całą trójką zeszliśmy na dół, od razu udając się w stronę placu przed ratuszem. Według naszych informacji, miało się tam znajdować mini centrum kryzysowe, gdzie mogliśmy znaleźć jedzenie – a przy odrobinie szczęścia – również i broń. To by się nam bardzo przydało – pomyślałem.
Przeszliśmy przez ulicę, nie zaprzątając sobie głowy zombie, który leżał przygnieciony banerem reklamowym w stalowej ramie. Dopóki był unieruchomiony, nie stanowił dla nas zagrożenia.
– Przygnębiające – odezwała się nagle Libra.
– Co takiego? – zapytałem.
– To miasto. – Rozglądnęła się wokoło. – Ono jest… wymarłe. Dosłownie i w przenośni. Całe, cholerne miasto opanowane przez zombie. I to z pewnością nie ono jedno w całym kraju. Albo i nawet na całym świecie.
– Nie ma to jak zdrowy optymizm. – Czesiek uśmiechnął się kwaśno.
Libra prychnęła i pierwsza przeszła przez resztki barykady, jaka okalała plac z ratuszem. Worki z piaskiem i betonowe zapory nie dały sobie jednak rady z coraz liczniejszym stadem zombie, które wdarły się do owego centrum kryzysowego. W uliczce leżało kilka dotkliwie zmasakrowanych ciał. Ktoś stoczył z nimi zażartą walkę i to niekoniecznie  za pomocą broni palnej. Jedynie trupy leżące najdalej, na końcu uliczki, miały rany postrzałowe i  to nawet po kilka. Jednak nie były one przyczyną ich śmierci. Ten, kto stoczył walkę z tymi truposzami, nie do końca wiedział, jak używać broni. To mogło być powodem ich upadku – pomyślałem.
Przed oczami nagle stanął mi widok klasztoru po ataku Wiksy. My zdołaliśmy się obronić, przetrwaliśmy, ale w pewnym stopniu i też upadliśmy. Nasza wiara, duch walki, morale zostały złamane. To było nawet gorsze, niż utrata obozu.
– Czujecie? – Libra pociągnęła nosem.
Również wciągnąłem powietrze i poczułem smród spalenizny. Niepokojącym było jednak to, że nie widziałem wokół żadnych śladów pożaru.
– Co do…
Czesiek zachłysnął się powietrzem, gdy cała nasza trójka dostrzegła źródło smrodu.
Na placu, przed ratuszem, leżały ciała. Dziesiątki zwłok ułożonych  w całkiem sporą stertę. Te były zwęglone i stały się ogromną plątaniną czarnych kości oraz nie do końca spalonych wnętrzności. Przy każdym, mocniejszym podmuchu wiatru, dało się wyczuć woń spalonego mięsa.
– Kto to zrobił? – zapytała Libra cienkim głosem.
– Nie wiem – odparłem, podchodząc bliżej. Musiałem bardzo się starać, by nie zwymiotować.
Przyjrzałem się ciałom. Niełatwa była ich identyfikacja, ale dało się dostrzec zarówno większe jak i mniejsze sylwetki. Dzieci – uświadomiłem sobie ze zgrozą. – Spalili też dzieci.
Nagle coś poruszyło się wewnątrz kopca. Odskoczyłem, sięgając po nóż. Spomiędzy plątaniny kończyn wydarła się na wpół spalona ręka. Czarne palce zaciskały się i otwierały, a do moich uszu dobiegał cichy warkot przechodzący w pisk.
– Rob.
Spojrzałem na Cześka, który stał po prawej stronie stosu. Z tamtej strony ciała leżały w większej odległości od kopca, a ułożone były w taki sposób, jakby chciały od niego uciec. Nie udało im się to. Ogień strawił również ich.
– Żyli, gdy ich tu przywleczono – powiedział cicho Czesiek, ze złością.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Na takie okrucieństwo nie dało się znaleźć odpowiednich słów.
Bestialstwo – pomyślałem. – Chore. Nieludzkie. Niegodne człowieka. Złe. Tchórzliwe. Okrutne. Pojebane.
To, co widziałem, sprawiło, że straciłem wszelką nadzieję, że jest jeszcze jakaś szansa dla ludzkości. Ten, kto nadzorował ten akt mordu z całą pewnością musiał być jakimś psychopatą. Innego wyjaśnienia dla takiego czynu nie było.
– Zróbmy, co mamy zrobić i spadajmy stąd – powiedziałem odwracając wzrok od ciał.
Pomimo obrzydzenia, spowodowanego zetknięciem się z aktem bestialstwa na żywych ludziach, zdecydowaliśmy się kontynuować misję. Chociaż widok stosu wstrząsnął nami dogłębnie, to nie mogliśmy przez to przerwać wypadu.
Minęliśmy kopiec i skierowaliśmy się do ratusza. Nim jednak dotarliśmy do budynku wiedzieliśmy już, że prawdopodobnie będą nas czekać jeszcze gorsze obrazki niż te do tej pory. 
Pod sufitem, tuż przed dwuskrzydłowymi drzwiami, wisiały cztery trupy. Nie wiedziałem, z jakiej przyczyny zmarli, ale faktem było, że miały okazję się przemienić. Ich ciała nosiły ślady pobicia, ale nie wyglądały na tyle poważnie, by z ich powodu umrzeć. Na nasz widok zombie zaczęły wierzgać i bezwładnie machać rękami. Wisielcy wydawali z siebie  warkoty, tłumione przez sznury na ich gardłach.
– Ten kto zrobił to – Czesiek na moment spojrzał na stos spalonych ciał – pewnie zrobili też i to.
– Na to wychodzi – odparłem patrząc na twarze ożywieńców. Byli to trzej mężczyźni i kobieta. Zastanowiłem się, co takiego mogli zrobić, że zasłużyli sobie na taki los.  – Co robisz?
Libra znieruchomiała z karabinem w górze.
– Chyba ich tak nie zostawimy?
– Nie możemy marnować naboi – powiedziałem. – A oni raczej nie stanowią dla nas zagrożenia.
– Chyba sobie żartujesz. – Dziewczyna niezadowolona zmarszczyła brwi.


– Rob ma rację – poparł mnie Czesiek. – Zrobilibyśmy tylko niepotrzebny hałas.
Libra jeszcze przez chwilę wyglądała tak, jakby nie zamierzała się nas posłuchać i jednak użyć broni. W końcu jednak opuściła karabin, wydając z siebie cichy, gniewny pomruk.
Ratusz nie wyglądał najlepiej z zewnątrz, a w środku tym bardziej. Dolne okna zabite były deskami, a górne zostały uszkodzone lub wybite. Duże, dwuskrzydłowe drzwi zostały wyważone od zewnątrz, a resztki drewna wisiały na zawiasach lub leżały na marmurowej podłodze. Wśród nich walały się też deski, którymi najprawdopodobniej próbowano zabezpieczyć wejście. Jak widać – na nic się to zdało. Najpierw do środka dostali się ludzie, a potem zombie, które dopełniły dzieła zniszczenia.
  Zdjąłem strzelbę z ramienia i ostrożnie wkroczyłem do środka. Alarm samochodowy, który sam uruchomiłem, miał ściągnąć wszystkie zombie z okolicy, ale nie mogłem założyć, że nie pozostali jeszcze jacyś maruderzy. Dlatego też stawiałem kroki uważnie, by przypadkiem nie narobić hałasu.
Wnętrze ratusza dawniej musiało być naprawdę ładne, ale w ostatnich tygodniach wiele się zmieniło. Dawniej kremowe ściany zabrudziła czerwień krwi, na marmurowej podłodze leżały śpiwory, koce, ubrania i inne prowizoryczne posłania. Wielu ludzi, którzy się tam przenieśli, uciekając przed żywymi trupami, zabrali ze sobą niemal cały dobytek. Widziałem albumy, książki, figurki, a nawet terrarium z martwą jaszczurką.
Przeszliśmy przez korytarz, mijając rozmieszczone po obu stronach drzwi pokoje pracowników ratusza. Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie i nie było też potrzeby, byśmy do nich wchodzili. Interesował nas tylko jeden pokój i ten znajdował się na piętrze. Tam nie było widać żadnych śladów walki, nie licząc dwóch martwych ludzi. Ci z całą pewnością zginęli od kul.
Warczenie sprawiło, że cała nasza trójka zatrzymała się, odruchowo chwytając za bronie. Dźwięki dobiegały z gabinetu burmistrza, który znajdował się obok pokoju rady miejskiej. Przed wejściem leżały dziesiątki łusek, same drzwi były podziurawione, a zamek został prawdopodobnie wyważony.
Krok po kroku przybliżaliśmy się do źródła dźwięku, które coraz bardziej przypominało warczenie zombie. Starałem się nie hałasować i udawało mi się to do momentu, aż zahaczyłem stopą o jedną z leżących na podłodze desek. Ta potoczyła się po marmurowych płytkach, wydając świszczący dźwięk i zakończył się łupnięciem w ścianę. To wystarczyło, by warczenie przerodziło się we wściekłe wycie. Świetnie – pomyślałem zły na siebie, ale znów ruszyłem do przodu. Odskoczyłem dopiero w momencie, gdy uwięziony w gabinecie zombie niespodziewanie uderzył w drzwi. Potem znowu. I znowu. Poczułem, jak serce zaczyna mi szybciej bić, ale oddech starałem się zachować spokojny.  Obejrzałem się na Cześka i Librę, po czym skinąłem im głową. Zombie był w środku, ale z jakiegoś powodu nie mógł wyjść. To oznaczało, że był uwięziony, ale wcale nie niegroźny. Po truposzach nigdy nie było wiadomo, czego się spodziewać.
Moi towarzysze rozeszli się na boki i stanęli po obu stronach drzwi, trzymając w pogotowiu swoje bronie. Czesiek w kaburze przy biodrze miał pistolet, ale w dłoni trzymał toporek. Libra tak samo. Dałem parze znak, by zachowywali ciszę oraz byli przygotowani na wszystko, po czym sam ruszyłem na drzwi, uderzając w nie spodem swojego buta. Te otworzyły się na całą szerokość, przy okazji odrzucając truposza w tył.  
Miałem tylko kilka sekund, by zorientować się w sytuacji. Na drewnianej podłodze, przez mahoniowym biurkiem, leżał zombie, który już zaczynał się podnosić. Nie było to jednak proste, gdyż ręce miał spętane z tyłu ciała, a drżące nogi nie chciały utrzymać jego ciężaru. Nie czekając jednak na to, aż będzie w stanie mnie zaatakować, doskoczyłem do ożywieńca i wbiłem w jego skroń nóż. Zombie znieruchomiał, zaprzestając wierzgania. Cofnąłem się od martwego truposza, strzepując z ostrza krew i mózg.
– Czysto – poinformowałem towarzyszy.
– Kurwa – zaintonował Czesiek, nienaturalnie wysokim głosem. Jego mina na widok martwego zombie była pomieszaniem zaskoczenia z przerażeniem. – Przecież to Radzikowski.
– Kto? – Libra zmarszczyła brwi.
– Radny – wyjaśnił. – Albo raczej kutas, który uczył ze mną w szkole. Pieprzony wuefista. Dupek jak ich mało.
– Teraz martwy dupek – powiedziałem, przyglądając się truposzowi. Jego twarz nosiła ślady brutalnej walki, a rana w podbrzuszu była prawdopodobnie przyczyną jego śmierci. – Niezbyt przyjaźnie się z nim obeszli.
– Pewnie tak, jak na to zasługiwał – skomentował Czesiek, za co Libra i ja spojrzeliśmy na niego z wyrzutem. – No co? – Wzruszył ramionami. – Gdybyście go znali, pewnie pomyślelibyście tak samo. To był dupek i idiota.
Facet wcześniej musiał być usadzony na krześle, które teraz leżało w kawałkach. Zauważyłem, że z przedramienia zombie sterczała kość, którą sam mógł sobie złamać. Głodne zombie bywały naprawdę zdesperowane.
– Po co ktoś robił to wszystko? – zastanowiła się na głos Libra.
– Nie mam pojęcia – odparł Czesiek.
Podszedłem do okna, które wychodziło na plac i rozejrzałem się po okolicy. W zasięgu wzroku nie dostrzegłem żadnej żywej duszy i nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy też wręcz przeciwnie. Pojawienie się żywych w tym momencie mogłoby okazać się prawdziwym problemem dla nas, ale z drugiej strony strach przed ludźmi było ostatnim, czego w tamtych chwilach potrzebowaliśmy. Wystarczyło już, że Wiksa i jego gromada spędzała nam sen z powiek.
– Sprawdźmy resztę pomieszczeń – powiedziałem.
– To konieczne? – zapytała ze zwątpieniem w głosie Libra. – Ktoś tu ewidentnie był i…
– Sprawdźmy – powtórzyłem z naciskiem, na co Libra zamknęła usta.
Nie chciałem zabrzmieć tak ostro, ale czasem, pod wpływem stresu, traciłem kontrolę nad sobą. Posłałem Librze przepraszające spojrzenie i mijając ją ścisnąłem jej ramię. Odpowiedziała mi bladym uśmiechem.
Wróciliśmy na korytarz. Nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwo, energicznym ruchem ręki otworzyłem drzwi do sali posiedzeń. Wszedłem do środka, omiatając lufą broni pomieszczenie od ściany do ściany. Było puste. Mimo to jeszcze chwilę trwałem w bezruchu. Nie było ani żywych, ani martwych zombie, ludzi, ani też żywności. Był tylko duży stół, usłany śmieciami. Nic więcej.
– I to by było na tyle – mruknął z niezadowoleniem w głosie Czesiek.
– Wiedzieliśmy, że możemy nic nie znaleźć – odezwała się Libra. – Liczyliśmy się z ryzykiem…
– Pieprzyć tą twoją statystykę! – Czesiek uderzył pięścią w stół. Echo poniosło się po pokoju. – W klasztorze zaczyna brakować jedzenia! Rozumiesz to? Za dwa, może trzy tygodnie będziemy dzielić się puszką fasoli. O ile do tego czasu Wiksa znów nas nie odwiedzi.
– Czesiek…
– Nie, Rob. – Ostrzegawczo wymierzył we mnie palcem. – Nie zaczynaj tej swojej gadki o tym, że mimo wszystko damy rade, bo trzymamy się razem i bla, bla, bla. To pieprzenie! Jesteśmy w dupie, jakbyś jeszcze nie zauważył. Nosimy ze sobą broń, chociaż w kieszeniach mamy resztki naboi, których i tak nie możemy wykorzystać. Wyruszamy na te idiotyczne wypady, chociaż w okolicy nie ma już jedzenia. Żyjemy, by walczyć jeszcze jeden dzień? Bardzo śmieszne.
Mężczyzna opadł bez sił na krzesło, przygładzając dłonią zmierzwione, rzadkie włosy. W ciągu ostatnich tygodni wąs pod jego nosem znikł wśród gęstej brodzie, która dodawała mu poważnego, trochę też groźnego wyrazu. Ten był aż nazbyt widoczny w tamtym momencie, gdy pionowa zmarszczka między oczami Cześka przecinała jego czoło. Był wściekły i zmęczony – rozumiałem to.
– Nie pamiętam już życia, które prowadziłem przed tym wszystkim – odezwałem się. Czesiek i Libra spojrzeli na mnie zaskoczeni tą nagłą zmianą tematu, ale zignorowałem ich. Usiadłem na jednym z kilkunastu krzeseł, które już nigdy nie miały zostać zajęte i również przejechałem dłonią po nadal krótkich włosach. – Próbowałem sobie przypomnieć, ale nie potrafię.  Wy pewnie macie wspomnienia o dawnym życiu, rodzinie, pracy. Ja nie, bo nie wiadomo dlaczego mój mózg uznał to za nieistotne. Wcześniej uznawałem to za niesprawiedliwe. Nie chciałem zapominać.  Teraz, jak sobie o tym  myślę, to jest najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Nie tęsknię już. Nie jestem zły, że coś straciłem, bo wiem, że nie umiałbym wrócić do dawnego życia, które notabene było gówniane. Wiecie co? Prędzej czy później wszyscy umrzemy, ale nie wiem jak wam, ale mi się nie spieszy na tamtą stronę. Życie co dzień kopie pod nami dołki i naprawdę chciałbym wam powiedzieć, że w końcu wszystko się ułoży, ale wiem też, że prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi. Z dnia na dzień będzie trudniej. Nie możemy temu zaradzić, ale możemy postarać się zawalczyć o właśnie ten jeden, cholerny dzień.   Spojrzałem prosto w oczy Cześka, milcząc dłuższą chwilę, aż podniosłem się. Starczy już tego pieprzenia. Sprawdźmy, czy coś nie zostało i spadajmy stąd.


Pierwszy ruszyłem w kąt pokoju, gdzie znajdowały się kartony z logiem Caritasu. Zacząłem przerzucać puste pudełka, jednocześnie słysząc, jak moi towarzysze rozchodzą się. Zostałem w pokoju sam.
– Kurwa – syknąłem ciskając kartonem przez pokój.
Przetarłem podrażnione oczy, podchodząc do okna. Oparłem czoło o ramę, próbując nie zastanawiać się nad tym, dlaczego traciłem wspomnienia. Albo inaczej – odzwyczajałem się od tego, co ze sobą niosły. Nienawidziłem zombie tak samo jak wszyscy, ale czy wróciłbym do dawnego życia? Gdyby w jakiś sposób świat miał okazję znów stać się normalnym, nie byłem pewien, czy odnalazłbym się w nim.
Raczej już nie. Nie po tym wszystkim.
Stałem tak, rozmyślając o dawnych, lepszych czasach, które już miały nigdy nie wrócić, gdy nagle usłyszałem krzyk. Drgnąłem i podszedłem do okna, jednocześnie starając się nie wychylać za bardzo. Ostrożnie wyjrzałem przez wychodzące na plac okno, szukając źródła hałasu. Ten ucichł tak szybko, jak się pojawił i już nie powtórzył. Wydawało mi się? Nie. chyba nie. Jednak miałem wątpliwości. Zombie też musiały coś usłyszeć, bo ich warczenie stało się głośniejsze. Nawet jeśli się przesłyszałem, to musiałem sprawdzić, czy aby na pewno.
Zszedłem na dół, nawet nie zawiadamiając pochłoniętych zbieraniem prowiantu Cześka i Librę. Nie chciałem ich niepotrzebnie niepokoić , jeśli rzeczywiście moje zmysły mnie zwodziły.
Na zewnątrz znów uderzył we mnie smród spalenizny, a warczenie zombie nasiliło się. Ruszyłem w stronę skąd, jak mi się wydawało, dobiegł mnie krzyk. Doszedłem do końca jednej z uliczek i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Na ulicy panował spokój, ale wiedziałem, że nie potrwa on długo. Hałas, spowodowany alarmem, już ucichł, więc za parę chwil ta część miasta znów miała zaroić się od zombie. Nie miałem zbyt wiele czasu, ale musiałem sprawdzić kto krzyczał. W zasięgu wzroku nie udało mi się dostrzec żadnego człowieka – ani żywego, ani martwego.
Przeszedłem przez betonowe ogrodzenie, nieustannie wypatrując zagrożenia. Jednym susem pokonałem obłożony workami z piaskiem metalowy płotek, przedzierając się przez resztki drutu kolczastego leżącego na ziemi. Kawałek dalej leżał zawinięty w metalowe liny zombie. Ktoś roztrzaskał mu głowę pustakiem.
Przystanąłem, znów wypatrując jakiegokolwiek ruchu. Żadnego nie dostrzegłem, ale za to usłyszałem jakiś dźwięk, na który momentalnie zamarłem wstrzymując oddech. Nasłuchiwałem, ale ponownie wszystko ucichło. Może się tylko przesłyszałem?zastanowiłem się. Odczekałem jeszcze chwilę, by upewnić się, że to rzeczywiście wyobraźnia płatała mi figle. Gdy nic więcej się nie wydarzyło, już miałem wrócić do ratusza, gdy mój wzrok przyciągnęła stojąca nieopodal stróżówka. Ostrożnie zbliżyłem się do blaszanej konstrukcji i zajrzałem przez wybite okno. W środku nie było niczego godnego uwagi. Stolik i krzesła były poprzewracane, na podłodze leżało sporo papierów i trochę szkła, a mały telewizor leżał ekranem do podłogi.
Już miałem odejść, gdy usłyszałem za sobą warczenie. Chwyciłem za broń, gdy zombie wpadł na mnie z impetem. Rozległ się huk wystrzału, po czym strzelba wypadła mi z dłoni. Sam uderzyłem plecami w ścianę stróżówki, na oślep chwytając atakującego mnie truposza za przód podartej koszuli. Ożywieniec mimo to znów na mnie naparł i tym razem oboje wylądowaliśmy na ziemi. Odsuwałem od siebie kłapiące szczęki na tyle, ile się dało, unikając przy tym równie niebezpiecznych rąk żywego trupa. Nie mogłem dosięgnąć swojego noża, przypiętego do biodra, więc na oślep próbowałem dosięgnąć leżącej niemal na wyciągnięcie ręki cegły.
– Odpieprz się! – krzyknąłem w pokiereszowaną, wychudzoną twarz zombie, chociaż wiedziałem, że na nic to się zda.
W końcu poczułem pod opuszkami palców chropowatą twardość cegły i to zmotywowało mnie do jeszcze większego wysilenia się. Wykorzystując to, że zombie zwrócił swoją zmasakrowaną twarz w drugą stronę, złapałem go mięsiste ucho i pociągnąłem. Cegła znalazła się w mojej dłoni i wpasowała w nią jak ulał. W uderzenie włożyłem dużo siły, więc cios ciężkiego, glinianego bloku zrzuciło ożywieńca ze mnie.  Oprócz tego cios nie spowodował większych obrażeń i stwór od razu chciał znów mnie zaatakować. Nim ożywieniec zawarczał na mnie, poderwałem się na nogi. Nagle jednak zombie złapał mnie za materiał spodni na udzie i zaczął podnosić. Tego się nie spodziewałem. Zacząłem naprędce szukać wyjścia z tej sytuacji i kiedy znalazł się na poziomie mojej ręki, nie mając innego wyjścia, uderzyłem go pięścią w nos. To na moment znów go ode mnie odrzuciło, co wykorzystałem i chwyciłem go za gardło lewą ręką, a prawą uderzyłem ponownie. Wiedziałem, że na niewiele się to zda, ale w tamtej chwili nic innego nie przychodziło mi do głowy. Kierowany wściekłością i bezradnością pchnąłem zombie na ścianę. Usłyszałem cichy trzask kości potylicznej. To było jednak zbyt mało, by załatwić ożywieńca, który nadal warczał. Znów więc nim uderzyłem, a potem znowu i znowu. W końcu jego głowa pozostawiła na kremowej ścianie krwawą plamę. To była pora, by dokończyć dzieła i ostatecznie zażegnać zagrożenie.
Złapałem truposza za jego rzadkie, brudne włosy i odciągnąłem go od ściany, po czym rzuciłem na podłogę. Ten uderzył twarzą w beton, ale nim zaczął się znów podnosić, z całej siły wdepnąłem w pękniętą kość w jego czaszce.  Po zaledwie trzech takich uderzeniach pękła, a mój but zatopił się w mózgu ożywieńca. Odetchnąłem z ulgą.


– Rob?
Strząsnąłem resztki mózgu i krwi z buta, po czym odwróciłem się do biegnących Cześka i Libry.
– Wszytko gra. – Uniosłem dłoń. – Jeden truposz i głupi błąd. Nic mi nie jest.
– Co tu robisz? – zapytał Czesiek marszcząc brwi. – Wyszedłeś nic nie mówiąc. To było nierozsądne i głupie, dzieciaku.
Zagryzłem wargę, powstrzymując jakąś głupią odzywkę, której nie chciałbym używać w stosunku do przyjaciela. Jednak określenie „dzieciak” zdenerwowało mnie.
Przez ostatnie tygodnie dorosłem. Nie byłem już tą samą osobą sprzed wybuchu epidemii. Dojrzałem. Kiedyś nigdy bym nawet nie pomyślał, że przyjdzie mi żyć w czasach, gdzie każdy dzień mógł być moim ostatnim. I że uda mi się tyle przetrwać. Teraz byłem jednym z niewielu ocalałych. Walczyłem zarówno z żywymi, jak i z martwymi. Przewodziłem ludźmi. Trwałem.
– Dwójka zombie – powiedziałem wychylając się zza stróżówki. Ożywieńce stały przed zastawionym rzędem skrzyń wjazdem na parking. – Idziemy cicho i nie strzelamy.
– Ktoś tam jest? – zapytała Libra.
– Możliwe.
Jeden z zombie zawył głośniej. Przewiesiłem strzelbę przez ramię i wyciągnąłem nóż. Uniosłem palec do ust, na co Libra skinęła głową. Czesiek sięgnął po toporek, gotowy do walki.
Stąpając ostrożnie wyszedłem z ukrycia i na najszybciej, ale i najciszej, jak tylko mogłem, podszedłem do zombie. Truposz nie zauważył mojej obecności, więc sprawnie i szybko wbiłem mu nóż w potylicę. Nim ożywieniec padł na posadzkę, podtrzymałem go  i sam ułożyłem bez hałasu na podłodze. Wytarłem nóż, po czym schowałem go do pochwy.
Przed sobą miałem rząd skrzyń, które częściowo blokowały wjazd na parking. Podszedłem do nich, ale wszystkie okazały się być puste.
– Czysto – poinformowałem towarzyszy, którzy wyszli z ukrycia.
– Wchodzimy? – zapytała Libra, patrząc na częściowo zastawione pakunkami drzwi.
– Nie wiemy, kto jest w środku – odparł Czesiek. – Jeśli ktoś się tak postarał, by je zabezpieczyć, to pewnie nic dobrego.
– Albo cennego – stwierdziła Libra.
Wszelkie wątpliwości rozwiał nagły krzyk z dalszej części parkingu. Niewiele myśląc ruszyłem w jego kierunku, a moi towarzysze za mną.
Na środku parkingu stał fioletowy van oblegany przez zombie. Te stanowiły spore zagrożenie, i to nie z racji swojej liczby, bo ta była stosunkowo niewielka, lecz hałasu, jaki wywoływali uderzając w blachę samochodu. Zgrzyty, łupnięcia oraz warczenie ożywieńców z całą pewnością mogłyby przyciągnąć innych, ciekawskich zombiaków z całej okolicy. No i były jeszcze krzyki mężczyzny, który uwięziony był w środku vana. One brzmiały na mocno zdesperowane i przerażone.
– Co robimy? – zapytała szeptem Libra.
Najprostszym rozwiązaniem było po prostu odejść, pozostawiając mężczyznę samego sobie, ale z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Ktokolwiek był w środku, mógł być ranny, bezbronny, albo po prostu zbyt przerażony, by samemu wydostać się z opresji.
Odejdź. To nie twoja sprawapowiedział głos w mojej głowie.
Zrobiłem jednak odwrotnie i zdjąłem z ramienia strzelbę.
– Szybko i bez głupstw. W razie kłopotów – wycofujemy się – poinstruowałem przyjaciół. – Oby to było coś warte.
Pierwszy ruszyłem w stronę obleganego vana. Specjalnie kopnąłem leżącą na ziemi butelkę, której brzdęk zwrócił uwagę kilku zombie. Kilkanaście martwych oczu zwróciło się w stronę naszej trójki, a wydobywające się z gardeł warczenie jak zwykle sprawiło, że na krótką sekundę sparaliżował mnie strach. Po nim nadeszła adrenalina.
Pierwszy ożywieniec dostał w pierś i nim zdążył zrobić kolejny krok naprzód, trafiłem go ponownie, tym razem w głowę. Zombie przewrócił się na ziemię, uderzając potylicą w asfalt. Drugiego sztywnego Czesiek zastrzelił z dość bliskiej odległości, pozbawiając go głowy. Ta właściwie podzieliła się na kilkanaście kawałków, które rozprysły się wokół.  Krew obryzgała moje buty i nogawki. Zerknąłem na ciało, by ocenić, czy stanowi jeszcze jakieś zagrożenie. Takowego nie było.  W kolejnym ożywieńcu rozpoznałem burmistrza miasta. To, co pozostało z lewej części jego ciała zwisało bezwładnie na resztkach ścięgien i mięśni. Lewe udo miał niemal całkowicie obgryzione z mięsa, a niegdyś drogi garnitur był w strzępach. Zauważyłem, że korpus miał podziurawiony od kul. Liczne otwory odsłaniały jego wnętrzności. Libra dopadła byłego urzędnika nim ten zbliżył się do niej na mniej niż dwa metry.
Gdy już miałem zastrzelić kolejnego truposza, rozległ się szum odsuwanych drzwi vana. Ze środka wychyliła się zaskoczona twarz mężczyzny, omieciona burzą siwych włosów.
– Nie stój tak i wiej! – krzyknąłem, strzelając do kolejnego zombie.
– Kluczyki!
– Co kurwa? – Czesiek uderzył ożywieńca toporkiem.
– Kluczyki! Tam! – Mężczyzna wskazał na ciało, które leżało kawałek dalej. Było ono dotkliwie pokiereszowane, co zapewne było dziełem zombie.
– Robi się! – Libra ruszyła w stronę zmarłego, nim zdążyłem ją powstrzymać. To było zbyt ryzykowne, ale było już za późno.
Zaatakowałem następnego truposza, który za życia był przeraźliwie chudy, a po śmierci zdawało się, że pokrywa go tylko cienka jak pergamin warstwa skóry. Ożywieniec zaskrzeczał, gdy uderzyłem go najpierw kolbą strzelby w twarz, a potem zadałem kolejny cios, wybijając mu parę zębów. Głowa truposza odskoczyła w tył i nie zdążyła wrócić do poprzedniej pozycji, gdy przez podniebienie żywego trupa przebiło się ostrze noża.
– Do środka! Już! – krzyknął nieznajomy mężczyzna, wyciągając broń z czaszki zombie. Złapał on w locie rzucone przez Librę kluczyki i pierwszy wskoczył do vana. Czesiek podążył za jego przykładem, wciągając również do środka Librę, a potem i mnie. Drzwi zasunęły się za mną, tym samym odgradzając od nadchodzących truposzy. Te najwyraźniej musiały usłyszeć odgłosy wystrzałów i walki, bo w ciągu tych kilku chwil zgromadziły się na parkingu, co widziałem przez przednią szybę auta.
– Jedź! – syknął Czesiek do kierowcy, któremu trafienie do stacyjki sprawiało duże problemy. Po którejś jednak próbie w końcu silnik zaryczał, a van ruszył z miejsca, taranując oblegające maskę zombie.
– Trzymajcie się! – zawołał, zanim przebił się przez marną zaporę ze skrzyń. Zderzenie to nie było silne, ale wystarczyło, by stojąca dotychczas Libra straciła równowagę i dosłownie zwaliła mi się na głowę. Jęknąłem z bólu, gdy jej łokieć boleśnie wbił się w mój kark, a potem coś twardego trafiło mnie w skroń. – Uwaga!
Tym razem byłem przygotowany i złapałem Librę, nim ta podnosząc się nie zaryła twarzą w podłogę. Za naszymi plecami coś huknęło. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem stosy kartonów, gdzie niektóre poprzewracały się i pourywały. W środku były jakieś paczki.
– W prawo! – instruował kierowcę Czesiek, który jakoś zdążył się usadowić na siedzeniu pasażera.
– Dzięki za pomoc! Gdyby nie wy…
– Przymknij się i jedź! – ostro przerwał mężczyźnie nasz przyjaciel. – Ostrożnie!
Vanem znowu zarzuciło. W przednią szybę coś uderzyło i pobrudziło ją czerwienią. Kierowca jęknął z obrzydzenia i włączył wycieraczki. W końcu jazda stała się stabilniejsza.
– Cholera! – syknęła Libra, rozmasowując kark i siadając na leżącym na podłodze materacu. – Przywaliłeś mi.
– I nawzajem – mruknąłem dźwigając się na kolana.
Po podłodze toczyła się puszka, której nalepka przyciągnęła mój wzrok. Sięgnąłem po nią czując, jak każdy mięsień zaczyna mi się napinać. Czerwony krzyż na białym tle z wrysowanym w środek sercem, układającym się z liter. Widziałem już to i to niejednokrotnie. Jednak wspomnienie jego ograniczyło się tylko do jednego dnia i miejsca.
Spojrzałem na Librę, która wciąż rozmasowywała obolałe miejsca i pokazałem jej puszkę. Ta najpierw zmrużyła zielone oczy, a potem i ją nagle olśniło. Zaciskając usta w wąską kreskę zerknęła na naszego kierowcę z pytaniem wypisanym na twarzy. Skinąłem głową, po czym poszedłem na przód pojazdu.
– Jak tam? Wszystko gra? – Szare oczy mężczyzny spojrzały na mnie w odbiciu lusterka wstecznego.
– Taaa – przeciągnąłem to słowo, udając skupionego na drodze. – Skręć na dwieście siedemdziesiątkę ósemkę – powiedziałem wskazując palcem na stojącą na końcu ulicy zieloną tablicę. – Czesiek dalej cię pokieruje. Zatrzymamy się w punkcie C.
Nie musiałem wyjaśniać, o co mi chodzi. Czesiek doskonale wiedział o czym mówię i zdawał sobie sprawę z tego, co to oznacza. Wyprostował się nagle na siedzeniu i zerknął podejrzliwie na siwowłosego kierowcę. Położyłem dłoń na jego ramieniu, dając tym znak, że na razie jest wszystko w porządku. Na razie.
Wróciłem na tyły pojazdu, oddalając się jak najdalej od siedzących z przodu mężczyzn. Ci rozmawiali, co dało mi okazję, by skontaktować się z Saszą i Maxem, by powiadomić ich o miejscu naszego spotkania.
Sasza? Max? Jesteście tam? Jedziemy do punktu C.
– To jakiś szyfr? – zapytał nieznajomy, którego wzrok znów na sobie poczułem.
– Nie interesuj się i prowadź – odpowiedział Czesiek.
– Nawet się nie znamy. Możemy…
– Nie możemy – warknąłem. – Więc przymknij się, słuchaj Cześka i jedź.

Więcej już nie odezwał się ani słowem, chociaż jego spojrzenia były aż zanadto wymowne. Mogłem go jednak zrozumieć. Znalazł się wśród nieznajomych, którzy pojawili się znikąd, rozmawiali ze sobą szyfrem i kazali mu jechać w miejsce, gdzie nie miał pojęcia, co go czeka. Nie miałem jednak dla niego współczucia. Nie dla kogoś, kto prawdopodobnie uczestniczył w rzezi, którą ujrzeliśmy na rynku w Sulechowie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz