niedziela, 29 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ 18 - ŚWIT ŻYWYCH (ROB)


1
   Wykorzystując całą swoją siłę, naparłem na ogromny ciężar ciał, które przyciskały mnie do podłogi, robiąc tym samym sobie miejsce, bym mógł się wyczołgać. Przez to, jak długo leżałem, unieruchomiony kilkoma zmarłymi, cały zdrętwiałem. Chwytając się nogi zmarłego, leżącego niedaleko, podciągnąłem się i wreszcie się uwolniłem. Miło było wziąć oddech, nie cuchnący zgnilizną rozkładających się zwłok. Samo wspomnienie ostatnich – zdawać by się mogło – godzin, obracało mój żołądek o sto osiemdziesiąt stopni. Ale powodem tego mogły być też wypite przeze mnie piwa oraz stres. Ani jednego, ani drugiego mi nie brakło tego wieczora.


   Dlatego też zwymiotowałem i przez kilka minut walczyłem z konwulsjami pustego już żołądka. Splunąłem paskudnie smakującą śliną, wytarłem usta i wyprostowałem się.
   Sala była pusta – oczywiście nie licząc dziesiątek ciał, usłanych na podłodze oraz paru zombie, pałaszujących swoje ofiary w dalszych częściach restauracji. Jakiś mężczyzna z rozszarpanym gardłem i zmasakrowaną twarzą, właśnie podniósł się do pozycji siedzącej i wydał z siebie cichy jęk. Jego mlecznobiałe oczy – widzące, lub nie – skierowały się w moją stronę. Warknął. To był znak, bym jak najszybciej opuścił budynek.
   Nie wiedziałem dokładnie, kiedy nastąpił wybuch. Rozmawialiśmy, piliśmy, śmialiśmy się. Nic nie wskazywało na to, że za kilka sekund stanie się coś takiego. Głośny huk, który zatrząsł całym budynkiem, posłał wszystkich na podłogę. I dobrze, bo następny wybił szyby z okien. Na głowy posypały nam się odłamki, które boleśnie zraniły mnie w twarz, gdy nie zdążyłem skryć głowy w ramionach. Szkło było wszędzie, gdy czołgałem się pod stół, chcąc tam ukryć. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Wszyscy krzyczeli, nawet nie wiedziałem co. Ktoś wybiegł tylnym wyjściem na zewnątrz, a za nim kolejni. Początkowe zamieszanie zmieniło się w panikę. Ludzie zaczęli się przepychać, nawzajem tratować, a następny wybuch tylko wzmógł powszechne szaleństwo.
   Wśród krzeseł, stołów i innych ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli się podnieść, wypatrzyłem Edwarda. Leżał, skulony na podłodze, gdy ktoś po prostu po nim przebiegł. Starszy mężczyzna jęknął, gdy ciężki but nastąpił mu na bok. Natychmiast opuściłem swoje bezpieczne schronienie i odpychając innych ludzi, znalazłem się przy przyjacielu.
   – Wstawaj! – Chwyciłem go za ramię i podniosłem.
   – Gdzie reszta? – zapytał, próbując przekrzyczeć panujący wokół raban.
   – Nie wiem – odparłem, rozglądając się. Nigdzie nie dostrzegłem nikogo, z naszej grupy. Może już uciekli – pomyślałem.
   Nagle mój wzrok padł na sporą, wciąż powiększającą się rysę na przeciwległej ścianie. Pękniecie biegło w górę, na sufit i odchodziło od niej coraz więcej mniejszych linii. Sypiący się tynk nie był dobrym znakiem.
   – Musimy uciekać – powiedziałem, kierując się w stronę drugiego wyjścia.
Jednak nie dane mi było dotrzeć nawet do połowy, gdy usłyszałem za sobą krzyki. Nie takie, jakie brzmiały do tej pory. Te było pełne przerażenia, ostrzegały.
   – Zombie! Cofnijcie się! – wołał ktoś.
   W drzwiach pojawiła się grupa nieumarłych, która od razu zaatakowała najbliżej się znajdujących. To powinno zrazić ludzi do użycia tej drogi ucieczki, ale z jakiegoś powodu tak się nie stało. Być może nie usłyszeli ostrzeżeń, albo sądzili, że uda im się minąć ożywieńców i bezpiecznie opuścić restaurację, jednak tak się nie stało. Sądząc po nasilających się krzykach oraz wyciu truposzy, tych było na zewnątrz jeszcze więcej. A ja nie miałem przy sobie broni.
   Chciałem ruszyć w stronę drugiego wyjścia, gdy i w tamtych drzwiach stanęli nieumarli. Tamci wciąż płonęli żywym ogniem i przenieśli go na nieszczęśników, których udało im się zaskoczyć. Od razu dopadł mnie smród spalenizny.
   – Rob! – Edward rzucił mi odłamaną od krzesła nogę. Taką samą sam dzierżył w dłoni.
   Trzymając pałkę, ruszyłem na najbliższego ożywieńca. Mocnym ciosem w bok stopionej twarzy powaliłem go na ziemię. Po zadaniu ciosu przez Edwarda, rozległ się trzask. Kolejnego truposza, który klęczał mi na drodze nad swoją ofiarą, uderzyłem niczym bejsbolista piłkę, zamiast niej, posyłając w powietrze kilka zębów. Spojrzałem na leżącą na podłodze dziewczynę. Patrzyła na mnie, błagając wzrokiem o pomoc. Mówić nie mogła. Miała rozerwane gardło, a przy każdym otworzeniu ust, wylewała się z nich krew. Nie mogłem jej pomóc.
   Powalając jeszcze jednego zombie, którego stopione ubranie przyległo do ciała, znalazłem się na prostej drodze do wyjścia. Chciałem już ruszyć w tamtym kierunku, gdy spostrzegłem, że nie ma przy mnie Edwarda. Dostrzegłem mężczyznę, kierującego się w stronę walczącego z zombie chłopaka.
   – Edward! – zawołałem za nim, ale ten albo mnie nie usłyszał, albo nie chciał słyszeć.
   Uderzył truposza pałką w plecy, ale to go wcale nie powaliło. Jedynie odwróciło jego uwagę od dzieciaka, który wykorzystał moment i od razu uciekł. Wdzięczność ludzka – pomyślałem ze złością, biegnąc przyjacielowi z pomocą. Edward chciał już zadać ożywieńcowi kolejny cios, gdy ten uniósł rękę i pochwycił starszego mężczyznę. Z przerażeniem zobaczyłem, jak blisko zębów żywego trupa znalazł się Edward. Nie zastanawiając się nad miejscem uderzenia, trafiłem zombie prosto w rozwartą szczękę, ale go nie powaliło.
   – Biegnij do wyjścia! – poleciłem mężczyźnie, kopnięciem przyszpilając ożywieńca do filaru. – Dogonię cię!
   – Rob…
   – Już! – syknąłem.
   To nie był dobry moment na sprzeczki. Kątem oka widziałem, że zombie wcale nie robiło się mniej. Padł nawet pierwszy strzał. Miałem nadzieję, że zapoczątkuje on serię, która zakończy ten koszmar.
Wyrwałem pałkę z zębów truposza i uderzyłem go nią między oczy. Jej koniec złamał się, ale nawet dobrze się stało. Dzięki ostremu końcu, mogłem bez większego problemu przebić się do mózgu ożywieńca.
   Rozejrzałem się po sali, z ulgą przyjmując fakt, że Edward posłuchał mojego polecenia. Mógł dobrze sobie radzić w walce, ale nie mogłem zapominać, że miał swoje lata. A nie zamierzałem pozwolić, by coś mu się stało.
Już chciałem uciec z restauracji, gdy dostrzegłem znajome postaci, przebiegające przez salę. Od razu rozpoznałem w nich swoją siostrę oraz Maxa. Chciałem krzyknąć, zawiadomić ich o swojej obecności, ale wtedy na ramionach poczułem uścisk. Odskoczyłem na bok, wyciągając przed siebie swoją broń. Przede mną stała ta sama dziewczyna, która jeszcze przed chwilą wykrwawiała się z rozszarpanym gardłem. Właśnie przez to jej nie usłyszałem – nie wydawała żadnych odgłosów, charakterystycznych dla zombie.
   Truposz wyciągnął obie ręce w moją stronę i ruszył na mnie. Chciałem cofnąć się, gdy zahaczyłem nogami o inne, leżące na ziemi ciało. Upadłem, a po chwili zostałem przygnieciony przez młodą przemienioną.
   – Szlag by cię! – syknąłem, chwytając ją za rozszarpane gardło i odsuwając tak daleko od siebie, jak byłem w stanie wyprostować rękę. Wbiłem ostry koniec pałki w dziurę w szyi dziewczyny, przebijając się aż do mózgu. Truposz znieruchomiał, a ja odetchnąłem.
   Nie na długo jednak.
   Kolejny zombie, który dostrzegł we mnie swój obiad, ruszył na mnie. Już miałem zrzucić z siebie ciało, gdy padł strzał, a kula przebiła się przez czaszkę ożywieńca. Ten runął na mnie, a jego ciężar na moment wycisnął z moich płuc całe powietrze. Jeszcze jeden zombie, który dołączył do stosu zwłok, unieruchomił mnie na dobre.
Próbowałem dostrzec strzelca, ale ciężko mi było nawet unieść głowę, nie mówiąc już nawet o wydostaniu się z tej pułapki. Z trudem wyswobodziłem jedną rękę i już miałem ściągnąć z siebie znajdujące się na szczycie ciało, gdy dobiegły mnie głosy ludzi. W pierwszej chwili chciałem ich zawołać, ale treść ich rozmowy mnie zaintrygowała. Tym bardziej, że jedną z tych osób była Libra.
   – Starczy. Spadamy stąd – zarządził jakiś facet zaraz po tym, jak padł ostatni strzał. – Reszta jest na zewnątrz.
   – Więc się nimi zajmijmy – fuknęła Libra.
   – Długo cię tu nie było. Już nie działamy bezmyślnie. Zasady się zmieniły.
   – Zasady? – prychnęła dziewczyna. – Zasady Topora? Daj spokój. Ten facet nie ma zasad.
   – Zdziwiłabyś się. Chodźmy. Znowu się schodzą.
   To Libra – uświadomiłem sobie, czując jednocześnie złość, jak i żal. Lubiłem tą dziewczynę i nawet nie podejrzewałem, że to ona mogła szpiegować nas dla Topora.
   Ale to by się zgadzało. Ona i Radek pochodzili z tych okolic. On pewnie też jest w to wszystko zamieszany – pomyślałem. – Wszyscy im zaufaliśmy, a oni byli zdrajcami. Świetnie.
   Przymknąłem oczy i położyłem głowę na podłodze. Kark już mnie bolał od trzymania jej w górze. Musiałem odpocząć. Choćby kilka minut, ale musiałem.
   Okazało się, że moje „kilka minut” trwało dość długo, bo gdy wyszedłem na zewnątrz, niebo zaczęło przybierać różowo-żółtą barwę. Patrząc na świt oraz na to, co pozostało z obozu w Krośnie, ogarnęła mnie melancholia. Ilość ciał i skala zniszczeń były dowodem na to, że każdy – nawet najlepszy obóz mógł upaść.
   Ciała – tych jeszcze nieprzemienionych bądź unieszkodliwionych zombie, słały się gęsto po ulicach. Było sporo krwi, pełno odłamków, które powstały w wyniku wybuchów. Prawy bok hotelu praktycznie przestał istnieć, tak samo jak most, gdzie znajdowała się barykada. Teraz była tam tylko czarna plama z pozostałością ciężarówki. Na ścianie budynku znajdującego się po drugiej stronie ulicy, rozbiło się auto. Całe było we krwi i tylko dzięki nielicznym prześwitom mogłem dowiedzieć się, że kiedyś było białe. Pod jego kołami wciąż znajdowało się zombie. Truposz machał rękoma, nic sobie nie robiąc z tego, że jedną z nich miał połamaną. Inne ożywieńce chodziły bez celu po terenie obozu, a było ich dość sporo.
   – I co teraz? – zapytałem się, ale odpowiedź nie nadeszła.
   Wszyscy zniknęli. Ludzie Topora, moi towarzysze. Miałem ich szukać? Nie. To by było zbyt ryzykowne. Chodzenie wśród zombie z nogą krzesła w roli broni nie było zbyt rozsądne. Tym bardziej, że nawet nie wiedziałem, gdzie mam szukać swoich. Saszę i Maxa ostatni raz widziałem… Godzinę wcześniej? Więcej? Możliwe. Nastał przecież już świt. Jedynym i najlepszym wyjściem było opuszczenie terenu obozu, a potem… O „potem” mogłem pomyśleć potem.
   Powalając idącego w moją stronę zombie jednym ciosem nie spodziewałem się, że będzie to dla mojej dotychczasowej broni ostatnie uderzenie. Przekląłem pod nosem, gdy połowa nogi krzesła uderzyła o ulicę, a mnie pozostała w ręce druga część. Do niczego już się nie nadawała.  Wściekły cisnąłem nią przed siebie. Nie przewidziałem, że uderzy ona prosto w metalowy kosz, a to zwróci na mnie uwagę zombie.
   – Cholera.
   Widok idących na mnie zombie, powoli zamykających w okręgu, uświadomił mnie o beznadziejności sytuacji. Bez broni i sam, przeciw kilkunastoosobowej grupie, która stale się powiększała. Nie miałem nawet czego użyć, by chociaż zawalczyć przed śmiercią.
   Nie tak chciałem umrzeć. Nie. W ogóle nie chciałem umrzeć. Jeszcze nie dokończyłem spraw, które zacząłem.  To nie był mój czas, do cholery!
   Uderzyłem pięścią najbliżej znajdującego się truposza, posyłając go na trzech, idących za nim. Cała czwórka upadła. Tak samo postąpiłem z następnym, a kolejnego kopnąłem w brzuch. Powiedzenie: żywcem mnie nie weźmiecie, jeszcze nigdy nie było dla mnie tak prawdziwe i bliskie.
   Już miałem zadać kolejny, tym razem ostatni dla mnie cios, gdy rozległ się huk wystrzału. Odruchowo schyliłem się, kryjąc głowę. Kula nie była jednak przeznaczona mi. Trafiła ona jednego z zombie, a następne pozostałych. Po zaledwie kilku sekundach, stałem pośród podziurawionych ciał ożywieńców. Żywy.
   – Niezły prawy sierpowy, chłopcze! – zawołał idący na czele kilkuosobowej grupy Topór. Już sam jego uśmieszek sprawiał, że krew się we mnie gotowała, ale musiałem okazać mu choć odrobinę wdzięczności. – Ty mogłeś wziąć udział w walce na arenie.
   – Dzięki – mruknąłem, choć nie sprecyzowałem za co dziękuję. Pomoc, czy pochwałę.
   – Rob – Hindus przedarł się na przód i uściskał mnie po przyjacielsku. Zaraz to samo zrobiła Agata.
   – Dobrze was widzieć – powiedziałem, szczerze ucieszony ich widokiem.
   – Jest też Edward. Czeka z resztą w obozie za miastem – oświadczyła Agata, na co kamień spadł mi z serca. Dobrze było wiedzieć, że staruszek sobie poradził.
   – Sasza i Max też tam są? – zapytałem.
   – Gdyby tak było, nas by tu nie było – powiedział Topór, patrząc na mnie pobłażliwie. – Wybacz, chłopcze, ale nie jesteś dla mnie na tyle ważny, bym narażał dla ciebie swoich ludzi.
   Przemilczałem tą złośliwość. Wcale nie zależało mi na tym, by Topór uważał mnie za kogoś istotnego. To było ostatnie, czego bym od niego chciał.
   – Nie bocz się, chłopcze, tylko łap za broń – Topór rzucił mi pistolet, po czym wziął karabin w obie ręce. – Żywa, lub martwa, panowie! Nie ukrywam, że wolałbym tą pierwszą opcję, ale drugiej nie negować!
   Posłałem Toporowi groźne spojrzenie, którego ten nie zauważył, albo nie chciał zauważyć. Sam byłem świadom opcji, że moja siostra mogła nie mieć tyle szczęścia, co my – bo to zawsze musieliśmy brać pod uwagę, ale to, że Topór wypowiedział na głos moje największe obawy, prawie wyprowadziło mnie z równowagi. Sasza była najbliższą mi osobą i nie wyobrażałem sobie, by mogło jej zabraknąć w moim życiu, w którym była praktycznie od zawsze.
   – Jak się uratowałeś? – zapytała nagle Agata, odciągając mnie od nieprzyjemnych tematów. – Edward mówił, że miałeś do niego dołączyć, ale nie zrobiłeś tego. Potem już nie miał jak wrócić do środka.
   – I dobrze, że tego nie zrobił – powiedziałem szczerze. – Próbowałem uciec na zewnątrz, ale zobaczyłem Saszę i Maxa, chciałem ich dogonić, ale pojawiły się zombie i tak się jakoś stało, że spędziłem trochę czasu przygnieciony ciałami.
   – Przyjemna historia – powiedział sarkastycznie Hindus. – W naszym przypadku obyło się bez takich przyjemności. Po prostu wybiegliśmy za Erykiem i Marcinem – dodał, wskazując na idących z przodu mężczyzn. – Byliśmy pewni, że jesteście za nami.
   Widziałem cień poczucia winy na twarzy Hindusa. Pewnie źle się czuł z tym, że przez nieuwagę zostaliśmy w tyle, ale to nie była niczyja wina. Po prostu przypadek.
   – W porządku – powiedziałem, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Co się działo później?
   – Zarządzono ewakuację  – odparła Agata. – Wepchnęli nas do ciężarówek i wywieźli drugim mostem za miasto. Zatrzymaliśmy się na dworcu i liżemy rany.
   – Sporo ludzi zginęło – dodał Hindus, o czym wcale nie musiał mi mówić. Wystarczyło tylko, bym rozejrzał się wokół. Nie trudno było odróżnić zombie, od mieszkańców Krosna.
   – Skąd się wzięło tyle zombie? – zastanowiłem się na głos.
   – Wlazły przez wschodnią bramę – odpowiedział na moje pytanie Topór, czego w ogóle się nie spodziewałem. – Była otwarta.
   Nie powinienem był, ale nie mogłem się powstrzymać przed złośliwością.
   – Może miałeś szpiega wśród swoich?
   – Wątpię, chłopcze – powiedział pewnie mężczyzna, mierząc z karabinu do nadchodzącego zombie. Trafił go jednym, celnym strzałem, po czym odwrócił się do mnie, z wyższością wymalowaną na twarzy. – Ja bym sobie na to nie pozwolił.
   Miałem broń i okazję, by spełnić swój zamiar i zabić Topora. Agata i Hindus ze swoimi karabinami mogliby mi pomóc, pozbywając się jego ludzi. Wzięlibyśmy ich z zaskoczenia. Poszłoby bez problemu, gdybyśmy tylko…
   – Topór – Jeden z mężczyzn zatrzymał się i wskazał na stojącą obok parku ciężarówkę. Wóz otoczony był przez dziesiątki zombie, które uderzały w blachy i trzęsły nim. Ktoś musiał być w środku.
   Obejrzałem się na Topora, ale wcale nie musiałem namawiać go do działania. Pierwszy ruszył w kierunku ciężarówki, a my za nim.
   – Oby się posłuchali – mruknął, przybierając pozycję do strzału, po czym krzyknął na całe gardło. – Na ziemię!
   Minęły zaledwie trzy sekundy ciszy, nim zmącił je wystrzał z czternastu karabinów. Kule masakrowały ciała zombie oraz przebijały się przez cienkie blachy ciężarówki. Brudna krew nieumarłych zostawiała ślady na białym pojeździe, tworząc makabryczne dzieło sztuki. Dołączyłem do strzelających, eliminując kilku nieumarłych. Gdy tylko padł ostatni, ruszyłem w kierunku pojazdu.
Otworzyłem skrzydło drzwi i z bijącym sercem spojrzałem do środka. Na podłodze leżały dwie osoby, kryjące głowy w ramionach.
   – Sasza? – zapytałem niepewnie i gdy upewniłem się, że to moja siostra, zawołałem do reszty. – To Sasza i Max?


   Objąłem wyraźnie ogłuszoną dziewczynę mocno i dopiero wtedy do mnie dotarło, co się wydarzyło tej nocy. Jak wielkie szczęście mieliśmy, że udało nam się dotrwać do świtu i pozostać przy tym żywymi. Choć wiedziałem o tym już wcześniej, to teraz miałem pewność, że przetrwamy.    Niezależnie od sytuacji – przetrwamy.

2
   Dworzec kolejowy, do którego przyjechaliśmy, znajdował się dość daleko od najbliższych zabudować, co czyniło z niego dobrym miejscem na postój.  Przed wejściem do środka stało kilkoro ludzi z bronią, najwyraźniej patrolujących okolicę.
   Odwróciłem się do siedzącej obok mnie Saszy, chcąc rzucić krótkim komentarzem na temat spóźnionej ostrożności Topora, gdy zobaczyłem minę swojej siostry. Znałem ją tak długo, że doskonale potrafiłem wyczytywać emocje z jej twarzy.
   – Co jest? – zapytałem.
   Sasza spojrzała na mnie, marszcząc brwi, po czym zagryzła wargę, odwracając wzrok. To oznaczało, że trapiło ją coś wielkiego.
   – Saszo? – Ścisnąłem jej dłoń, czego ta nie odwzajemniła.
   – Pamiętasz Rudego? – zapytała niespodziewanie.
   Ta nagła zmiana tematu zbiła mnie z tropu, ale samo wspomnienie naszego wspólnego znajomego – Patryka Rudzińskiego aka „Rudego”, wywołało uśmiech na mojej twarzy.
   – Jasne – odparłem. – Jak mógłbym, skurczybyka, zapomnieć? Przez niego złamałem rękę.
   Nie była to do końca wina Rudego, ale poniekąd tak. To on podpuścił mnie – dwunastoletniego szczeniaka – że nie dotrę do wieży radiolinii od niego. Ciągle obstawiał przy tym, że ja i mój rower jesteśmy wolniejsi od niego, czemu ja się sprzeciwiałem. Postanowiliśmy więc rozstrzygnąć spór wyścigiem poprzez nierówny teren trwającej budowy, pełen dołów i niebezpiecznych nasypów. Sasza próbowała wybić nam z głów ten niedorzeczny pomysł, ale żadne z nas jej nie posłuchało. Skończyło się to tak, że rzeczywiście nie dotarłem do mety szybciej od Rudego, a po wpadnięciu do dołu przez najbliższe miesiące miałem rękę w gipsie. Przez ten cały czas nasłuchałem się przechwałek kolegi oraz „a nie mówiłam” w wydaniu Saszy. Patrząc na swoje dzieciństwo z perspektywy czasu, byłoby w nim o wiele mniej wizyt w szpitalu, gdybym jej słuchał.
   – Dlaczego w ogóle o niego pytasz? – zapytałem.
    – Przegrałeś przeze mnie – zaczęła z cieniem uśmiechu, majaczącym się na ustach. – Zepsułam hamulec w twoim rowerze, gdy nie patrzyłeś.
   Wbiłem w Saszę zaskoczone spojrzenie, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. Choć ta sprawa była już przedawniona, to byłem w szoku, że po tylu latach dowiedziałem się o sabotażu mojej własnej siostry.
   – Co? Zepsułaś mi hamulce? – Starałem się zachować powagę, ale ledwie co powstrzymywałem śmiech.
   – Nie chciałam, żebyś brał udział w tym durnym wyścigu – burknęła. – Myślałam, że zauważysz zepsute hamulce i się wycofasz. Za późno się zorientowałeś i cały mój plan wziął w łeb.
   Nie dałem rady być dłużej poważny. Roześmiałem się, kryjąc twarz w dłoniach. Kiedyś pewnie byłbym wściekły, że Sasza mnie tak urządziła, ale teraz to było komiczne. Chciała mnie powstrzymać przed zrobieniem sobie krzywdy, a w efekcie jej działań rzeczywiście ją sobie zrobiłem.
   – A ja myślałem, że to Rudy majstrował przy moim rowerze – powiedziałem, gdy już minął mi napad śmiechu. – A to byłaś ty. Bezczelna sabotażystka. Przez tyle lat nic mi nie powiedziałaś?
   – Nie było okazji – Sasza wzruszyła ramionami, skubiąc skórki przy swoich paznokciach. – Gdybym powiedziała ci od razu, byłbyś zły?
   – Pewnie tak – westchnąłem. – Na pewno tak. Ale potem pewnie doszedłbym do wniosku, że zrobiłaś to, bo się o mnie bałaś.
   – Czyli powinnam być szczera od początku? – Spojrzała na mnie, a ja nagle poczułem, że ta rozmowa wcale nie dotyczy tylko tematu wypadku z dzieciństwa.
   – Powinnaś, ja bym się pewnie wściekł i skończyłoby się to tym, że nie odzywałbym się do ciebie przez co najmniej tydzień – odparłem, obejmując siostrę ramieniem. – Jednak teraz, po takim czasie, przynajmniej wiem, dlaczego tak bardzo nie chciałaś, żebym się ścigał.
   – Naprawdę?
   – Bo oprócz tego, że się o mnie bałaś, to już wtedy byliśmy rodziną. A o rodzinę się dba i oszczędza im rzeczy, które mogą być dla nich ciężkie. Takie, jak na przykład wieść, że mała sabotażystka przyczyniła się do rozwalenia mojego ulubionego roweru.


   Samochód w końcu zatrzymał się, tak samo jak trzy pozostałe, jadące za nami. Wyszliśmy na zewnątrz, tak jak i pozostali. Nawiązałem kontakt wzrokowy z Maxem, który tylko skinął mi głową i nie wskazywało na to, że ma zamiar do nas dołączyć. Zauważyłem, że między nim, a Saszą panuje chłodny dystans. Nie znałem powodu tej nagłej wrogości, ale też nie zamierzałem się w to wtrącać. A przynajmniej na razie.
   Z wnętrza budynku wyszło kilka osób. Od razu wypatrzyłem wśród nich Edwarda oraz biało-czarną strzałę, która ruszyła w kierunku Saszy. Znajda skoczył na nią, o mało przy tym jej nie przewracając.
   – Cześć, piesku – Sasza ukucnęła, by móc należycie przywitać się ze zwierzęciem.
   Ja również potarmosiłem kudłaty łeb psa, który i na mój widok się ucieszył, po czym ruszyłem przywitać się z Edwardem. Widok mężczyzny – całego i zdrowego – bardzo mnie uradował.
   – Byłem pewien, że wam się udało – powiedział, poklepując mnie po plecach i zaraz zamykając w uścisku Saszę. Również Maxowi przypadło w udziale krótkie objęcie ramion starszego mężczyzny.
   – Czyli jesteśmy w komplecie – oświadczył Hindus, z zadowoleniem patrząc po naszej grupce.
   Nie. Wcale nie byliśmy w komplecie. Brakowało dwóch osób, z którymi koniecznie chciałem się rozprawić. Niestety, nigdzie ich nie widziałem.
   – A Radek i Libra? – zapytałem.
   Zobaczyłem nerwowe spojrzenie Agaty oraz smutek i zmieszanie wymalowane na twarzy Hindusa. Od razu wiedziałem, że jednak nie wszystkim się udało.
   – Radek wyciągnął mnie z hotelu, nim runęła ściana – wytłumaczyła kobieta. – Kazał mi biec do południowej bramy, a sam wrócił do środka, by pomóc reszcie. Nie wiem czy udało mu się wyjść.  Gdy powiedziałam o tym Librze, wróciła się po niego. Nie widzieliście ich nigdzie?
   Pokręciłem głową, tak samo jak Sasza. Choć bardzo chciałem, nie potrafiłem nie przejąć się tą wiadomością. W końcu, przez pewien czas, Radek i Libra byli jednymi z nas. To, że zostali przysłani przez Topora w roli szpiegów, już nie miał znaczenia. Miałem jednak nadzieję, że jakoś im się udało przeżyć.
   Okazało się, że z Krosna na dworzec dotarło nieco ponad trzydzieści osób. Mała była to liczba w porównaniu z tym, ilu mieszkańców liczył ten obóz. Widziałem jednak ilość ciał, leżących na ulicach, przemienionych oraz tych jeszcze nie. Straty były ogromne, a ci, którym udało się przetrwać, pewnie rozbiegli się w różnych kierunkach.
   To było nie na miejscu, ale uśmiechnąłem się w duchu, widząc obraz porażki Topora. Na moment zapomniałem o tym, że miał nam pomóc, wraz ze swoimi ludźmi, pozbyć się naszych problemów, a teraz sam je miał. Triumfowałem, bo spełniło się to, o co zabiegałem na spotkaniu Rady. Topór prawie został zniszczony. Prawie.
   Rannych było wielu, ale tylko parę osób dość poważnie. W większości były to zadrapania, otarcia oraz niegroźne rany. Ale były też przypadki złamań i nawet jedno przebicie metalową częścią zbrojenia. Felczer miał pełne ręce roboty, w czym pomagał mu każdy, kto był w stanie i miał jakąkolwiek wiedzę medyczną. Jedną z tych osób był Edward.
   Ja sam oczyściłem swoje rozcięcia, które spowodowało spadające szkło i rozmawiałem przy tym z Saszą, której Agata zamieniała opatrunek na ramieniu. Hindus siedział pod ścianą, drażniąc się ze Znajdą o kawałek jakiejś szmaty, której pies za nic nie chciał wypuścić z zębów. Rozmawialiśmy o niczym szczególnym, gdy zauważyłem nieobecność Maxa. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z przyjaciółmi.
   – Był ranny. Felczer powinien go zobaczyć – powiedziałem.
   – To nie jest aż tak poważne – mruknęła Sasza takim tonem, że aż spojrzałem na nią badawczo. Nagle wydała się być bardzo rozdrażniona, albo zdenerwowana.
   – Mimo to…
   – To duży chłopiec, Rob – Siostra uciekła ode mnie wzrokiem, zakładając koszulę. Warkocz ciemnobrązowych włosów zaplecionych z kucyka opadł na jej ramię. – Poradzi sobie.
   Wymieniłem spojrzenia z Agatą, która wyglądała na tak samo zbitą z tropu, jak ja. Dotychczas Sasza nie bagatelizowała nikogo, kto został ranny, a już na pewno nie Maxa. Po tym, jak został postrzelony, była względem niego nawet nadopiekuńcza, więc ta nagła zmiana nastawienia była zaskakująca.
   Wstałem z plastikowego krzesła, jakich pełno było na dworcu, i dogoniłem odchodzącą Saszę. Udało mi się ją zatrzymać dopiero na zewnątrz, gdzie pogoda znacznie się zmieniła. Było o wiele chłodniej, a niebo przykryły stalowoszare chmury. Miałem nadzieję, że nie oznacza to powrotu zimy. Chwile wiosennego klimatu dały nam nadzieję na rychłe ocieplenie.
   – Saszo.
   Zatrzymała się i spojrzała na mnie. Pierwszy raz widziałem takie zmęczenie, wymalowane na jej twarzy. Tak nie powinna wyglądać niespełna dwudziestodwuletnia dziewczyna. Sam też zauważyłem w swoim wyglądzie zmiany, ale nie miałem takiego wyczerpania w oczach, jakie miała moja siostra. Dziewczyna sprzed miesiąca, którą znałem całe życie, gdzieś zniknęła w ciągu tych kilku tygodni. Powinna zwolnić – powiedziałem sobie w myślach. Nagle ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że tyle zrzuciliśmy na jej barki. Ja także.
   – Gdy wrócimy do klasztoru…
   – Czy to ma sens? – zapytała niespodziewanie, wchodząc mi w słowo.
   Ściągnąłem brwi, zaskoczony tym pytaniem.
   – Co takiego?
   – To… – Sasza rozejrzała się wokół, jakby szukała obiektu, który mógłby posłużyć do sprecyzowania jej myśli. – To wszystko. Jaki jest sens walki, przetrwania, chwytania się każdego dnia jeśli i tak wszyscy w końcu umrzemy?
   Przetwarzałem w myślach jej słowa, ciągle nie wierząc, że wypowiedziała je osoba, której determinacja napędzała nas wszystkich. Sasza była swoistym symbolem walki dla ludzi w klasztorze i jej zwątpienie mogło mieć fatalne skutki. A w tych czasach konsekwencja w dążeniu do celu była czymś ważnym, istotnym.
   – Naprawdę tak myślisz? – Podszedłem bliżej siostry. – Chcesz, żebyśmy się poddali?
   – Nie – zaprotestowała gwałtownie. – Nie chcę, żeby ktokolwiek odpuszczał.
   – To o co mnie właściwie pytasz?
   Sasza przejechała dłonią po naznaczonej zmęczeniem twarzy. Ta noc była bezsenna dla nas wszystkich, a świt upomniał się o nieprzespane godziny.
   – Nie wiem. Zapomnij o tym. Sama już nie myślę o tym, co mówię – wyjaśniła, ale niezbyt przekonująco. Głowę bym dał, że moja siostra miała jakiś kryzys. Poważny, lub nie, ale męczył ją.
   – Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć, prawda? – Położyłem dłoń na jej ramieniu, uważnie się przyglądając.
   W odpowiedzi ta tylko skinęła głową, uciekając wzrokiem. Ten padł na coś, co gwałtownie zmieniło jej wyraz twarzy. Znowu stał się on zacięty i zdeterminowany, tak jak cała postawa Saszy. Ja również się wyprostowałem, widząc nadchodzącego Topora. Za mężczyzną szła czwórka jego ludzi z bronią i wyglądający jakby dokądś się wybierali.
   – Tu jesteś, ptaszyno – Topór uśmiechnął się do Saszy w typowy dla siebie, cwaniacki sposób. Ten wyraz zniknął jednak, gdy zerknął na mnie. Czułem, że przyjaciółmi nie zostaniemy.
   Żeby chociaż mi na tym zależało – pomyślałem.
   – Mamy mały problem – kontynuował. – Zgadnijcie, ile nas dzieli od najbliższego mostu, który nie jest zniszczony?
   – Zgaduję, że dużo – odparła Sasza.
   – Punkt, ptaszyno. Prawie trzydzieści kilometrów, a nasze auta nie mają aż tyle paliwa, by dotrzeć do waszego klasztoru. Jeżeli przelejemy większość do jednego samochodu, nie zabierzemy nawet połowy ludzi. Trzeba zorganizować więcej paliwa.
   Domyślałem się, dokąd zmierza ta rozmowa i już wiedziałem, co na to powie Sasza. I nie podobało mi się to.
   Byliśmy zmęczeni po bezsennej nocy oraz walce z zombie. Mogliśmy odpocząć choć ten jeden dzień, a po paliwo ruszyć z samego rana. Nigdzie się przecież nie spieszyliśmy. Dworzec był jak na razie bezpiecznym przystankiem, a i trupów w okolicy nie widziałem. Jaki był więc sens wyruszania na kolejny, wyczerpujący wypad?
   – Oczywiście, nie musicie brać w tym udziału – dodał Topór, nie oszczędzając kpiącej nutki w swoim głosie.
   Gdzieś miałem jego złośliwości.  W tamtej chwili liczyło się dla mnie tylko dobro naszych.
   – Saszo…
   – Pojedziemy – powiedziała twardo, zerkając na mnie z ukosa. Nie byłem zadowolony, ale przytaknąłem jej słowom.
   – Na to liczyłem – Topór uśmiechnął się zadowolony, biorąc się pod boki.
   – Ty nie jedziesz? – zapytała Sasza, biorąc karabin, który podał jej jeden z mężczyzn. Sam także taki dostałem.
   – Mam inne sprawy na głowie – odparł. – Ale nie myślcie, że zostawię was bez nadzoru. Będzie z wami ktoś, kto pokieruje całą wyprawą.
   Topór spojrzał za nas, gdzie również się odwróciliśmy. Max siedział na masce jednego z aut, uważnie nas obserwując. Nie wyglądał na zadowolonego – łagodnie mówiąc.
   – To jak, niedźwiedziu? – Topór wyciągnął jeden ze swoich toporków. Podrzucił go, po czym efektownie złapał ponownie za trzonek. – Wesprzesz grupę?
   Max wstał z maski i podszedł do nas. Bez słowa wyciągnął dłoń, a wtedy Topór podał mu swoją broń.


   Nie wiedzieć czemu, to oraz mina Saszy sprawiły, że poczułem się nieswojo. To było zupełnie tak, jakby Max opowiedział się po stronie człowieka, który jeszcze do niedawna był naszym wrogiem. Jakby był należał do jego obozu.
   Bo przecież zawsze o to chodzi. O ludzi. Ci, którzy mają silniejszą grupę wygrywają, a pozostali… Cóż. Jedni zyskują, a drudzy tracą.

3
   Nasza grupa składała się z siedmiu osób. Oprócz mnie, Saszy i Maxa, był też Eryk i Marcin, facet, do którego zwracano się Olo, a także i Łukasz – czego zupełnie się nie spodziewałem. Nie wyglądał on na osobę, która dałaby sobie radę na wypadzie, trzymając w rękach broń. Gdy zobaczyłem miny członków grupy Topora, uznałem, że i oni w to nie wierzyli.


   Łukasz – choć starszy ode mnie – był szczupły i krótko mówiąc – niewyrośnięty. Jego twarz nie pokrywał nawet cień zarostu, przez co wyglądał na młodszego, niż w rzeczywistości. W ogóle nie wpasowywał się w naszą grupę, a zaledwie kilka minut po wyruszeniu poznałem powód, dla którego zdecydował się wyruszyć z nami.
   Szedłem tuż za Saszą, która była nieustannie zagadywana przez chłopaka i nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, widząc jego nieudolne próby zaimponowania mojej siostrze. Ta przyjmowała jego paplaninę chłodną obojętnością, lecz to wcale go nie zrażało. Wciąż mówił jak najęty, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z braku zainteresowania.
   Przemierzaliśmy las, gęstniejący z każdą chwilą. Przez korony wysokich sosen, światło słońca miało utrudniony dostęp do ziemi, a przez to robiło się mroczniej. Suche, zmarznięte gałązki trzaskały pod naszymi butami, a panująca wokół cisza sprawiała, że każdy – nawet najcichszy szept – niósł się echem.
   – Otoczyła nas kilkunastu… nie. Kilkudziesięciu osobowa grupa umarlaków – mówił Łukasz, a w jego głosie brzmiała ekscytacja. – Nie mieliśmy jak uciec. Gdybym nie znalazł…
   – Wybacz, ale muszę porozmawiać z Robem – przerwała chłopakowi Sasza, przystając.
   Łukasz wyglądał na zawiedzionego, gdy dziewczyna dołączyła do mnie. Dla Saszy było to jednak jak wybawienie, o czym świadczyło westchnięcie ulgi.
   – Trzeba mu przyznać – uparcie dąży do celu – powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać od tego komentarza.
   – Niech odezwie się do mnie jeszcze raz, to przestrzelę mu nogę – mruknęła.
   Parsknąłem śmiechem, rozglądając się po naszej grupie.
   Eryk szedł na samym jej przedzie, rozmawiając z Marcinem. Obaj mężczyźni trzymali w dłoniach strzelby, w każdej chwili gotowi do obrony.
   Łukasz dołączył do Ola, teraz jego męcząc rozmową. Widząc zaciśnięte usta mężczyzny oraz irytację w oczach uznałem, że i on nie cieszy się z towarzystwa chłopaka.
   Max szedł kawałek od grupy, niemal wtapiający się tło gęsto rosnących drzew. Co chwilę znikał mi z oczu, a ponowne wypatrzenie go było nie takie łatwe. Przez kolor skórzanej kurtki, którą dostał od kogoś, zlewał się z otoczeniem. Kiedy tak szedł, lekko przygarbiony, z pochyloną głową, przypominał niedźwiedzia, jak z resztą nazywał go Topór.
   Trudno mi było rozgryźć, o co poszło jemu i Saszy, bo coś na pewno się stało. Ta dwójka, gdy już się kłóciła, to o coś poważnego, ale nawet po spięciu po głosowaniu na radzie, nie było między nimi aż takiej wrogości. No, wrogości ze strony Saszy, bo Max po prostu trzymał się z daleka.
   – Saszo?
   – Tak? – Moja siostra niechętnie się odezwała. Zupełnie tak, jakby wiedziała, jaki temat zamierzam drążyć.
   – To nie moja sprawa, ale co się między wami stało?
   Zagryzła policzek – jasny znak, bym dał jej możliwość wycofania się z odpowiadania na to pytanie. Jednak tego nie zrobiłem. Równie dobrze mógłbym wejść w ławicę piranii.
   – Nic poważnego, Rob – powiedziała beznamiętnie, patrząc gdzieś daleko przed siebie.
   – Odnoszę inne wrażenie – Wzruszyłem ramionami. – Chodzi o to, o co mnie pytałaś? Max ma jakąś tajemnicę?
   Sasza zatrzymała się, a co za tym idzie – ja też.
   Dziewczyna zwiesiła bezradnie ramiona, zaciskając przy tym mocno wargi. Szare oczy na moment spojrzały w niebo, jakby szukały w nich wsparcia.
   – Max jest… złożony – powiedziała zmęczonym tonem. – Wiesz o tym. Nie potrafi wyłożyć wszystkich kart na stół nawet jeśli będzie się na niego naciskać. Jeśli ma tajemnice, to wyjawi je lub nie. Nic na to nie poradzimy. Z takimi typami nie da się współpracować.
   – Skąd ja to znam – Uśmiechnąłem się.
   – Mówisz o mnie? – Sasza zmrużyła oczy, splatając ręce na piersi.
   – Poniekąd.
   W wyrażeniu swojej opinii na ten temat, Saszy przerwał krzyk. Głośny krzyk, pełen bólu i przerażenia. Niewiele myśląc pobiegliśmy w jego kierunku. To, co zobaczyłem, wywołało moją złość oraz odrazę.
   Łukasz leżał na ziemi, a na jego nodze zaciskała się stalowa szczęka wnyk. Ostrza mocno wbiły się w skórę rannego, rozcinając ją niemal do kości.
   – Uwolnijcie mnie! – krzyczał, a po jego policzkach spływały łzy. – To boli!
   – Chwila, Łukaszu – Saszy ukucnęła przed sidłami, oglądając ich mechanizm. Znała się trochę na tym. Chwyciła za szczęki, próbując nimi poruszyć, ale to spowodowało tylko jeszcze głośniejszy krzyk chłopaka.
   – Krzycz jeszcze, a ranna noga będzie twoim najmniejszym problemem – mruknął Max, rozglądając się wokół.
   – Wybacz, że nie może opowiadać żartów, gdy nogę miażdży mu siła prawie dwudziestu kilo – syknęła Sasza, groźnie łypiąc na Maxa. Ten tylko przewrócił oczami i wciął karabin w ręce. Jego ostrożność sprawiła, że i ja zacząłem spoglądać przez ramię. – Cholera!
   – Co jest? – zapytał Eryk, który dotychczas trzymał się z tyłu i unikał patrzenia na nogę chłopaka.
   – To mechanizm nie sprężynowy, a zębatkowy. I to stary – wyjaśniła Sasza, marszcząc brwi.
   – To problem?
   – Bez narzędzi tego nie otworzymy – powiedziała. Zauważyłem sposób, w jaki spojrzała na Łukasza i wiedziałem też, co on oznacza.
   Nie mieliśmy narzędzi. Niczego, oprócz broni palnej, która z pewnością nie byłaby w stanie podważyć zacisku szczęk wnyk, oraz kilka noży, które również się do niczego nie nadawały. A Łukasz był uwięziony. I wciąż tracił krew. I krzyczał. A echo bardzo dobrze niosło się po lesie.
Nie mogliśmy znajdować się daleko od zabudować. Przeszliśmy nieco ponad kilometr, a sam dworzec leżał dość niedaleko głównej drogi. A w okolicy były zombie. Przekonaliśmy się o tym w nocy. Choć to były tylko przypuszczenia, to nie mogliśmy nie brać pod uwagi, że trupy mogły być w pobliżu.
   – Pomóżcie mi – Sasza zdjęła plecak, klękając przy sidłach.
   – Co zamierzasz zrobić? – zapytał Eryk, kucając obok niej.
   – Otworzyć to – odparła.
   Również ukląkłem i poinstruowany przez Saszę złapałem za górną część metalowej paszczy, a Eryk za dolną. Sasza w tym czasie przyniosła solidnie wyglądający konar drzewa.
   – Na trzy – powiedziała, a my skinęliśmy głowami. – Raz. Dwa. Trzy!
   Pociągnąłem szczękę w swoją stronę, a Eryk w swoją. Choć obaj wkładaliśmy w to całą siłę, wnyki ani drgnęły, za to spowodowały, że Łukasz znowu zaczął krzyczeć.
   – To nic nie da – powiedziałem, wycierając zdrętwiałe od ściskania palce w spodnie.
   – Jeszcze raz – nie odpuszczała Sasza.
   Wymieniłem z Erykiem pełne zwątpienia spojrzenia. Obaj dobrze wiedzieliśmy, wszyscy to wiedzieli, nawet Sasza i Łukasz, że wnyki się nie otworzą. Stary i zardzewiały mechanizm zatrzasnął się na dobre. Nawet mając do tego narzędzia, nie udałoby się nam ich ruszyć.
   A mimo to spróbowaliśmy znowu. Skutek był ten sam.
   – Przestańcie! – załkał Łukasz, unosząc się na łokciach. Był blady, a czoło miał mokre od potu. Jasna grzywka aż się do niego lepiła.
   – Chcesz przeżyć, czy nie? – warknęła Sasza.
   – Jakby miał jakiś wybór – prychnął Max.
   Rzadko kiedy i mało komu udawało się wytrącić moją siostrę z równowagi na tyle, by utraciła panowanie nad sobą. Wydawało mi się, że nawet nie próbowała się powstrzymać, tylko od razu zerwała na równe nogi. Byłem przez chwilę pewien, że wykorzysta trzymany przez siebie konar w ataku na Maxa, ale tego nie zrobiła. Choć i do tego niewiele brakowało.
   – Jeżeli masz coś do powiedzenia, to niech przynajmniej będzie to coś istotnego – powiedziała, wyrażając złość każdą komórką swojego ciała oraz tonem głosu. – Chyba, że rzeczywiście jesteś takim tchórzem, jak myślę.
   Trafiła w sedno, choć tylko ich dwójka wiedziała, jaki temat tym poruszyła. Podejrzewałem, że to właśnie on był powodem ich sporu. To, w jaki sposób mierzyli się oboje wzrokiem, sprawiało, że sytuacja robiła się jeszcze bardziej napięta. A my mieliśmy i tak już jeden kłopot za dużo.
   – Możecie podyskutować o tym później? – warknąłem. – To naprawdę nie jest odpowiedni moment.
   – Święta racja.
   Spojrzałem na Marcina, który patrzył przed siebie w las. Właśnie stamtąd  nadchodziła kilkuosobowa grupa zombie. Przekląłem cicho na ten widok, a w głowie pojawił mi się obraz jeszcze większego stada, który pojawi się w tych okolicach.
   – Zajmijcie się nimi – poleciła mężczyznom Sasza, a sama wróciła do nas. – Jeszcze raz.
   Wraz z Erykiem pociągnęliśmy za stalowe szczęki, wkładając w to całą siłę. Palce bolały piekielnie, a na opuszkach niektórych z nich pojawiły mi się głębokie otarcia. Jednak wysiłek i ból przyniosły efekty. Wnyki drgnęły, a to oznaczało, że dało się je otworzyć.
   Rozległo się kilka strzałów, które powinny załatwić sprawę z zombie. Tak się jednak nie stało. Gdy obejrzałem się na eliminujących nieumarłych, zobaczyłem kolejną grupę ożywieńców – większą od poprzedniej.
   – Lepiej się pośpieszmy – powiedziałem, ponownie chwytając za szczękę.
   Tym razem ciągnięcie nic nie dało. Wnyki jakby na nowo się zacięły. Z z sykiem puściłem je, patrząc na swoje poranione palce.
   – To nic nie da – Eryk wytarł krew z opuszków w palce. Spojrzał na Łukasza, który patrzył na niego przerażony. – Przykro mi, dzieciaku.
   – Nie możecie mnie zostawić! – zaprotestował ten głośno. – Nie chcę umierać!
   – Nie umrzesz – powiedziała twardo Sasza. – Jeszcze raz.
   Eryk spojrzał na mnie, ale nic nie mogłem zrobić. Gdy moja siostra się na coś upierała, nic nie mogło zmienić jej zdania. Nawet coraz większa grupa zombie, która gromadziła się za naszymi plecami.
   Sądząc po odgłosach wystrzałów, robiło się gorąco. Jeżeli zaraz nie uda nam się tego otworzyć, będziemy musieli go zostawić – pomyślałem. Nie chciałem tego robić, ale nie raz trzeba było podejmować się rzeczy, których normalnie byśmy nie zrobili. Czasem trzeba było po prostu być egoistą.
   Ostatni raz – bo wiedziałem, że więcej już nie dam rady – szarpnąłem za szczękę. Zaskoczony zobaczyłem, że podnosi się ona. Nie na tyle, by Łukasz mógł wyjąć nogę, ale wystarczająco, by Sasza mogła wcisnąć kij między nie, zabezpieczając je przy tym przed ponownym zatrzaśnięciem.
Ta chwila szczęścia została jednak zmącona, gdy przybiegł do nas Marcin.
   – Trzeba stąd spadać – powiedział, wskazując już nie na grupę, a stado zombie. – Kończy nam się amunicja.
   – Za chwilę. Zaraz…
   – Nie mamy chwili – przerwał Saszy Max.
   Stado było około sto metrów od nas, ale jego ilość znacznie przeważała nasze możliwości. Nawet razem nie mieliśmy tyle amunicji, by się z nimi rozprawić.
   – Przykro mi – Eryk wstał. – Naprawdę.
   Z niedowierzaniem patrzyłem, jak on, Marcin i Olo zaczynają się wycofywać. W jeszcze większym szoku był Łukasz, który wyglądał tak, jakby nie wiedział, co się dzieje. Dopiero gdy mężczyźni odeszli kawałek, wpadł w histerię.
   – Nie! Nie możecie! Wracajcie tutaj! Nie! – wrzeszczał, przekrzykując tym jęki zombie. W głosie chłopaka brzmiała zarówno żałość, jak i strach. Gdy spojrzał na nas, pełnymi łez oczami, zobaczyłem w nich rozpacz i błaganie. – Nie zostawiajcie mnie. Nie chcę umierać.
   – Nie zostawimy – Sasza chwyciła oburącz kij. Nic nie wskazywało na to, że ma zamiar podążyć za Erykiem i resztą. Chociaż to byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem.
   – Saszo…
   – Ubezpieczajcie nas – poleciła nam Sasza, nie podnosząc wzroku. – Zaraz to się otworzy.
   Nie wiedziałem, kogo próbuje przekonać – nas, Łukasza czy siebie, ale wiedziałem, że nic jej nie zmusi do ucieczki, a sam bym jej nie zostawił. Dlatego wziąłem karabin i wymierzyłem w najbliższe zombie. Pierwsza salwa kul powaliła aż trzech ożywieńców, którzy wysunęli się znacznie na prowadzenie.
   Podczas gdy Max i ja eliminowaliśmy kolejnych truposzy, Sasza walczyła z wnykami. Starcie to przegrywaliśmy wszyscy. Zombie wcale nie ubywało, a stalowe szczęki wciąż tkwiły na nodze Łukasza. Na dodatek rozległ się szczęk, gdy nacisnąłem spust karabinu. Mój magazynek był pusty.
   – Koniec amunicji – powiedziałem, odwracając się do Saszy. Ta bez słowa zdjęła swoją broń i podała ją mnie.
   – Jeszcze chwila, Rob – powiedziała, nim zdążyłem sam cokolwiek powiedzieć.
   Za chwilę będzie za późno – pomyślałem, patrząc na stado. Te znajdowało się już o wiele bliżej i nawet kolejne salwy kul nic nie dały. To była najwyższa pora, by uciekać.
   – Musimy iść! – krzyknąłem do Saszy, ale ta nie posłuchała.
   Jeszcze mocniej natarła na kij i ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem, że szczęki drgają. Niewiele, a jednak. Ten mały sukces sprawił, że Sasza włożyła jeszcze więcej siły rozwieranie wnyków. I może by się jej udało, gdyby nie niespodziewany trzask. Konar pękł, a sidła znowu się zacisnęły.
   – Kurwa – tylko tyle wydusił z siebie Łukasz, gdy jego nadzieja na uwolnienie zgasła, jak płomyk świecy na wietrze. Spojrzał na nas, pełnymi bezradności oraz błagania wzrokiem, gdy nagle jego twarz przecięło przerażenie. Zdążył tylko krzyknąć „nie”, zanim ostrze toporka wbiło się w jego nogę.
   Toporek opadał ze świstem, a jego ostrze zagłębiło się w połowie piszczela. Krew zaczęła tryskać na zaciętą twarz Maxa, gdy ten unosił co chwilę rękę, ponawiając uderzenia. Nie wierzyłem w to, co miałem przed oczami. Ten obraz był tak makabryczny, że z trudem nie poszedłem śladem Eryka i reszty ludzi. Byłem też na to zbyt sparaliżowany.
   Rozległ się zgrzyt kości,  kiedy Max wyciągał ostrze z pogłębiającej się rany. Łukasz krzyczał bez przerwy. Próbował się cofnąć, ale to mu się nie udało. Druga ręka Maxa przytrzymywała jego nogę w miejscu. Jedyne, co osiągnął dzięki temu szarpaniu się, to poszerzenie rany. Wśród krwi, skóry oraz mięśni pojawiła się kość. Jednak nie to było najstraszniejsze. Gorsza była pozbawiona wyrazu twarz Maxa, po której spływała czerwień. Ten wyraz, jaki miał na niej wymalowany, widziałem już wtedy, gdy katował Smitha.
   Max był jak w transie. Ani na moment nie przerwał pracy toporkiem, nawet po to, by otrzeć oczy. Dopiero wtedy, gdy ostrze wbiło się w ziemię, szarpnięciem uwolnił je i dopiero wtedy jakby oprzytomniał. Wyprostował się, a z rękami po łokcie umazanymi we krwi wyglądał jak rzeźnik.
Nie wiem, jak długo stalibyśmy w bezruchu, gdyby nie zbliżające się zombie, które otrzeźwiły nas z szoku. Sasza przyklękła przed nogą nieprzytomnego Łukasza, zdejmując najpierw kurtkę, a potem koszulę. Przyłożyła materiał do rany, tworząc prowizoryczny opatrunek, który od razu przesiąkł krwią.
   – Musimy uciekać – powiedziała, patrząc na grupę nieumarłych, znajdującą się zaledwie kilka metrów od nas.
   Przewiesiłem karabin przez ramię i wziąłem Łukasza za jedno ramię, a Max za drugie. Pomimo utraty nogi, chłopak wciąż ważył swoje, a to, że był nieprzytomny, wcale nie polepszało sprawy. Noga Łukasza – ta cała – szurała po ziemi, gdy biegliśmy przed siebie. Mocno trzymałem rękę przewieszoną przez ramię, ale ta i tak mi się wyślizgiwała.
   Sasza ubezpieczała nas, oczyszczając drogę z zachodzących nam ją zombie oraz prowadziła do wyjścia z lasu. Ten zdawał się jednak nie mieć końca, a kolejne metry wypełnione drzewami wcale nie napawały optymizmem. Tym bardziej, że zaczynaliśmy tracić siły, a Łukasz krew.
   On nie przeżyje – pomyślałem, zerkając na bladą twarz chłopaka, pozbawioną jakichkolwiek emocji. Nawet jeśli udałoby się nam uciec przed zombie, to niczego by to nie zmieniło. Nie mieliśmy nic, czym moglibyśmy opatrzyć należycie rany, ani też uchronić ją przez zakażeniem. Łukasz był martwy, a targanie go tylko narażało nas na niebezpieczeństwo.
   A mimo to nie zaproponowałem, by go zostawić. Nie zrobiłbym tego. Żadne z nas by tego nie zrobiło. Nie byliśmy tacy.
   – Tutaj! – zawołała Sasza, stojąc u wyjścia z lasu.
   Choć zdawało się to być niemożliwe – przyśpieszyłem.
   Wybiegliśmy na niedużą polanę, którą ze wszystkich stron otaczał las. Rosła też tam dość wysoka, bladożółta trawa. Choć miałem wątpliwości, czy schowanie się w niej uchroni nas przed zombie, nie protestowałem. Innego wyjścia nie mieliśmy.
   Dotarliśmy do środka polany, gdzie położyliśmy Łukasza na ziemi, a potem sami się na nią rzuciliśmy. Wysokie zarośla rzeczywiście ukryły nas, ale przez to nie widzieliśmy nieumarłych. Mogliśmy liczyć tylko na swój słuch i w niewielkim stopniu węch. Przez zimno, zombie aż tak szybko się nie rozkładały. W ogóle miałem wrażenie, że w ostatnim czasie niektóre ożywieńce przestały gnić. Zupełnie tak, jakby logiczny proces biologiczny nagle przestał ich dotyczyć.
   Coś trzasnęło. I to niedaleko nas. Zacisnąłem palce na kępkach trawy, czekając na dalsze wydarzenia. Spojrzałem na Saszę, leżącą tuż obok mnie. Ona też to usłyszała.
   Karabin wbijał mi się w pierś, ale nie miałem odwagi się choćby poruszyć, a co dopiero go zdjąć. Zamknąłem oczy, dzięki czemu skupiłem się tylko na słuchu.
   Szuranie oraz pomruki nie były aż tak odległe. Nawet wyraźne, choć mogła to spowodować moja wyobraźnia. Naprawdę niewiele brakowało, bym zerwał się na równe nogi i ruszył do ucieczki. Powstrzymywało mnie tylko to, że byli ze mną moi przyjaciele.
   Nagle rozległ się pomruk – bardzo bliski, ale i bardzo ludzki. Spojrzałem na Łukasza, który mocno zaciskał powieki i kręcił głową, jakby coś mu się śniło. Do tego wciąż wydawał z siebie ciche jęki, krzywiąc się przy tym. Zakryłem mu usta dłonią, co spowodowało, że chłopak otworzył oczy. Przestraszony wlepił we mnie zaskoczone spojrzenie. Przyłożyłem tylko palec do ust, ale ten albo tego nie zrozumiał, albo nie mógł być cicho. Nagle musiał przypomnieć sobie o bólu i zaczął łkać. Spływające po policzkach łzy moczyły moją dłoń, która jeszcze bardziej zwiększyła nacisk na jego twarz. To nic nie dało. Czułem na sobie spanikowane spojrzenia moich towarzyszy i słyszałem coraz bliższe szmery.
    Nie ma innego wyjścia – powiedziałem sobie w myślach, jednocześnie zaciskając palce i na nosie Łukasza. Chłopak najpierw nie rozumiał, co robię, ale zaraz pojął. I zaczął protestować. Nie sądziłem, że po utracie takiej ilości krwi będzie miał na to jeszcze siły, ale walczył. Próbował odsunął moją rękę od swojej twarzy, wbijał mi w nią paznokcie, drapał i szczypał w twarz. Gdy wsadził mi palec do oka, odsunąłem się. Chłopak wziął głęboki wdech, zachłystując się przy tym powietrzem, ale nie zdążył nawet zakaszleć, bo w jego czaszkę, tuż powyżej oczu, wbił się toporek. Rozległ się trzask pękającej kości, który miałem okazję już usłyszeć tego dnia. Był tak samo mrożący krew w żyłach, jak widok nieruchomych oczu, patrzących na mnie z wyrzutem, które zalewała czerwień.
Max nie wyjął toporka aż do momentu, gdy przestaliśmy słyszeć szuranie po trawie. Nawet po tym, gdy ostatni zombie opuścił polanę, my nie ruszyliśmy się z miejsca przez jeszcze kilka minut. Żadne z nas się nie odezwało, ani nie okazywało ochoty ruszenia w dalszą drogę.
   Ja pierwszy przerwałem martwą ciszę, tylko po to, by obrócić się na plecy i ulżyć miejscom, w które wbijał się karabin. Spojrzałem w niebo – tak samo stalowoszare, jak wcześniej – po czym przymknąłem oczy. Chłodne powietrze, które wypełniło mi płuca, wcale nie ostudziło wrzącej mi w żyłach krwi. nie zrobiły tego nawet płatki śniegu, które nagle zaczęły spadać.
   Zima nie odpuszczała.

4
   Potarłem skostniałe z zimna dłonie, a potem zacisnąłem i wyprostowałem palce kilka razy, aż poczułem w nich mrowienie. To nagłe zimno wcale nie było nam na rękę. Było nawet gorsze od śniegu, który na całe szczęście przestał padać. Zdążył za to utworzyć cienką warstwę bieli na leśnym podłożu.
   Milczeliśmy wszyscy, idąc od siebie w pewnych odległościach. Po tym, jak opuściliśmy polanę, zostawiając na niej Łukasza, nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Może było to spowodowane ogólnym zmęczeniem, albo też wciąż trwającym szokiem. Naraziliśmy życie, próbując uratować Łukasza, a ten i tak zginął.
   Spojrzałem na Maxa, a potem na toporek, który miał wciśnięty za pasek. Wciąż znajdowała się na nim krew. 
   Nie winiłem przyjaciela za to, co zrobił. Musiał, bo inaczej zostalibyśmy namierzeni przez zombie, ale to, w jaki sposób najpierw odciął nogę chłopaka, a potem wbił mu ostrze w twarz, przerażało mnie. Brak jakichkolwiek emocji podczas robienia takich rzeczy był charakterystyczny dla psychopatów. Czy Max był psychopatą? Wątpiłem.
   – Pieprzyć to – syknęła nagle Sasza, zatrzymując się.
   Zaskoczony spojrzałem na nią, tak samo jak Max. Przystanęliśmy obaj patrząc, jak Sasza opiera się o drzewo, uprzednio zrzucając plecak na ziemię.
   – Nie powinniśmy się zatrzymywać. Stado może być w pobliżu…
   – Oh, zamknij się – Sasza spiorunowała Maxa spojrzeniem. Pierwszy raz widziałem, żeby patrzyła na kogoś z taką nienawiścią. – Zabiłeś go.
   Max momentalnie się wyprostował, a jego twarz stężała.
   – I zrobiłbym to ponownie, gdybym tylko musiał – powiedział spokojnie, po czym ruszył z miejsca.    – Ruszajmy się. Niedługo będzie ciemno.
   – Z kim ty właściwie trzymasz, Max? – zawołała za nim Sasza. Była wściekła.
   Max zatrzymał się i spojrzał na Saszę. Sam był zły, ale nie tylko. Wyglądał tak, jakby słowa mojej siostry dotknęły go dogłębnie. Wiedziałem, że jeśli nie przerwę tej kłótni w tym momencie, ta rozwinie się do tego stopnia, że nasza grupa rozpadnie się na dobre.
   – Hej! – Stanąłem między Saszą i Maxem, zapobiegawczo oddzielając ich od siebie. – Nie obchodzi mnie, o co wam chodzi i to jest teraz najmniej ważna sprawa. Jakbyście nie zauważyli, to nie mamy prawie amunicji, jesteśmy – nie wiadomo gdzie i nie wiemy nawet, co mamy robić, więc zamiast nawzajem skakać sobie do oczu, zastanówcie się, nad tym, jaki mamy plan. W innym przypadku nie będę miał oporów przed zmarnowaniem tej reszty kul na was.
   Ruszyłem przed siebie, nawet nie czekając na reakcję towarzyszy na moje słowa. Byłem głodny, zmęczony i zły. Jeśli już wszyscy krzyczeli, to i ja miałem do tego prawo.
   Przeszedłem zaledwie kilka kroków, gdy nagle przystanąłem, gdy zobaczyłem w trawie krew, a potem ciągnący się wprost w zarośla kawałek zrytej ziemi. Przezornie wziąłem broń w dłonie i podszedłem bliżej krzaków. Zerkając jeszcze na nadal milczących Saszę i Maxa, odsunąłem gałęzie.
Wśród pnączy jeżyn, leżało ciało, a raczej przemieniony mężczyzna, którego twarz wydała mi się znajoma. Po przyjrzeniu się mu rozpoznałem w nim Ola. Jego pierś wyglądała tak, jakby rozerwały ją dzikie zwierzęta. Zombie nie zrobiłyby takiej masakry i nie odgryzałyby kości. To były drapieżniki, które były na tyle zdesperowane, że rzuciły się na człowieka. Zazwyczaj tego nie robiły, chyba, że były wygłodniałe, ranne lub wyczuwały zagrożenie. Albo gdy ktoś wkroczył na ich teren.
   – Lepiej stąd spadajmy – powiedziałem, ruszając do przyjaciół.
   – Co? Czemu?
   Minąłem Saszę, pozostawiając ją bez odpowiedzi. Próbowałem sobie przypomnieć, jak wielkie mogą być terytoria wilków. Te zależały od tego, ile pokarmu mogły na nim znaleźć, a po tym, jak nie miał kto zajmować się regulowaniem liczby populacji zwierząt, pewnie znacznie się rozrosły. Nikt już nie pilnował, by zwierzyna trzymała się wyznaczonych granic. Mogły chodzić, gdzie chciały.
   – Rob!
   Zatrzymałem się, ale nie dlatego, że zawołała mnie Sasza. Na cienkiej warstwie śniegu, która zdążyła się utworzyć, zobaczyłem ciemniejszy ślad. To oraz kilka odcisków łap, które wciąż były widoczne.
   Na dole niewysokiego zbocza leżał kolejny mężczyzna. Jego poznałem od razu. To był Eryk. Leżał wykręcony na prawym boku wyciągając ją przed siebie. Drugą ręką trzymał się za brzuch, z którego wylewały się jego wnętrzności. Krew jeszcze nie zakrzepła i do przemiany nie doszło. Oznaczało to, że został zaatakowany niedawno.
   Sasza i Max dołączyli do mnie, a po ich wyrazach twarzy poznałem, że już pojęli, o co mi chodzi.
   – Wynośmy się stąd.
   Max nie musiał mówić dwa razy.
   Przez ponad kilometr biegliśmy, zatrzymując się jedynie kilka razy, by złapać oddech. Strach oraz adrenalina powodowały, że zapominaliśmy o paleniu w płucach, zmęczeniu i bólu rozgrzanych mięśni. Żadne z nas nie zamierzało skończyć tak, jak ludzie Topora.
   Dotarliśmy do zbocza niewysokiego wąwozu, na dnie którego znajdowała się droga. Bardzo dobrze widziałem czarny asfalt między drzewami. Cywilizacja! Przyśpieszyłem.
   Sasza pierwsza zdążyła zbiec na dół, zatrzymując się dopiero na środku ulicy. Zaraz dołączył do niej i Max. Też znalazłbym się przy nich, gdyby nie przypadek.  A to wszystko za sprawą obluzowanego kamienia, na który nadepnąłem. Ten przechylił się, a ja poczułem ostry ból w lewym kolanie. Wydałem zduszony krzyk, przeskakując na drugą nogę, ale wtedy straciłem równowagę i runąłem w dół, zgarniając za sobą suche liście oraz gałęzie. W ostatniej chwili udało mi się zasłonić twarz, dzięki czemu uchroniłem się przed uderzeniem nią w ziemię.
   – Kurwa! – syknąłem, zarówno z bólu, jaki i ze złości. Zacząłem się podnosić, odsuwając od siebie drapiące gałązki rosnących blisko drogi świerków.
   – Nic ci nie jest? – Sasza chciała podejść do mnie, gdy nagle została pociągnięta przez Maxa na drugą stronę drogi.
   Nie wiedziałem, dlaczego zakrył jej usta dłonią i zmusił do położenia się na ziemi, aż nie doszedł mnie dźwięki silnika samochodowego. Ponownie przyległem do wilgotnego podłoża, zsuwając się do rowu, starając się ukryć wśród gałęzi oraz kęp suchej trawy. W tamtym momencie byłem wdzięczny za swoją kurtkę w ziemistym kolorze. Przynajmniej zlewałem się otoczeniem.
   Terenowy, ciemnozielony samochód przejechał obok nas, nawet nie zwalniając. Chciałem odetchnąć z ulgą, ale wtedy auto zatrzymało się, kilkanaście metrów od nas.
   Nie wiedziałem, co robić. Nie miałem pojęcia, dlaczego samochód się zatrzymał. Być może za późno się ukryliśmy i ci ludzie zobaczyli któreś z nas? Miałem nadzieję, że tak się nie stało, ale i tak wziąłem do ręki karabin. Ostatnie kule, jakie miałem w magazynku, nie mogły się zmarnować. W razie czego, musiałem być precyzyjny. Podźwignąłem się trochę i podczołgałem bliżej ścieżki. Po jej drugiej stronie zobaczyłem twarze Saszy i Maxa. Ci nie mieli tak dobrego widoku na auto, więc przekazałem im na migi, by pozostali na swoich miejscach. Odpychając się łokciami dotarłem odrobinę za bezpieczną linię drzew. Naraziłem się tym na wykrycie przez nieznajomych, ale dzięki temu widziałem lepiej.
   – Po cholerę się zatrzymałeś? – warknął gruby, niski głos, należący do idealnie pasującego do niego mężczyzny. Niemal łysy facet w kurtce moro i z śrutówką na ramieniu wyszedł z terenówki, chuchając w dłonie.
   – Muszę się odlać. Wyluzuj – Drugi mężczyzna – kierowca, o wiele wyższy od towarzysza i z siwymi włosami ruszył w stronę drzew.
   – Mówiłem, żebyś tyle nie pił! – zawołał za nim gruby, sam wyjmując paczkę papierosów z kieszeni. Odpalając go, pochylił się i zaglądnął przez szybę na tylne siedzenia. Dopiero wtedy zauważyłem trzy cienie postaci, które siedziały z tyłu. Mężczyzna otworzył drzwi i powiedział coś do tamtych. Ze środka wyszedł jeszcze jeden facet.
   – Jebana siksa – syknął, gdy tylko stanął na nogach.
   – Nieźle ci przywaliła – skomentował gruby, nie kryjąc swojego rozbawienia. – Po czymś takim raczej nie stanie ci do końca tygodnia.
   – Żebyś się, kurwa, nie zdziwił – sarknął tamten.
   Spojrzałem na moich towarzyszy i wiedziałem, że pomyśleli o tym samym, co ja. Ci, siedzący w aucie, zostali porwani i wszystko wskazywało na to, że jedną z tych osób była kobieta.  A ci mężczyźni nie mieli wobec niej, lub nich, przyjaznych zamiarów.
   – Antek! Rusz się, kurwa! – zawołał gruby, po czym dodał ciszej. – Pizga, jak na Syberii.
   – Nie drzyj się, debilu – Antek wyszedł zza drzew, zapinając spodnie. – Wsiadać. Wracamy do domu. 
   Trzeci z mężczyzn, który siedział z tyłu, przed wejściem do auta wsadził tam najpierw głowę. Doszedł mnie stłumiony krzyk, a zaraz potem głuchy odgłos uderzenia, po którym nastąpiło łkanie. Głowa jednej z uwięzionych odskoczyła na bok, a potem już się nie pokazała w tylnej szybie.
Mężczyźni wsiedli do auta, po czym te odjechało powoli. Dopiero gdy te zniknęło mi z oczu, zacząłem się podnosić.
   Bardzo wyraźnie widziałem ślady opon, odciskające się na drodze. Dzięki temu, że śnieg już nie padał i utrzymywał się mróz, można było bez problemu dotrzeć do miejsca, gdzie obozowali mężczyźni. Jednak drugą kwestią było to, czy chcieliśmy to zrobić.
   Mogłem sobie mówić, że to nie był nasz problem, że mieliśmy swoje sprawy i nie zawsze musieliśmy odgrywać bohaterów, ale to były tylko słowa. Gdybyśmy zostawili tych ludzi wiedząc, co może ich czekać, nie bylibyśmy lepsi od tamtych.
   – To może być spory kawał drogi stąd – powiedział Max.
   Wymieniłem z Saszą spojrzenia. Także miała wątpliwości, ale wiedziałem, że zmaga się z takimi samymi myślami, co ja.
   Poprawiłem karabin na ramieniu, w myślach przeliczając ilość kul. Miałem nadzieję, że była ona wystarczająca.
   – Więc lepiej ruszajmy – powiedziałem.
   Podążyliśmy śladem auta, a mnie z każdym krokiem opuszczały wątpliwości, co do słuszności tej decyzji, ale i napełniały obawy, czy tym nie wpakowaliśmy się w jeszcze większe kłopoty.

5
   To była leśniczówka. Co do tego nie miałem wątpliwości. Otoczony z każdej strony lasem, piętrowy budynek nie wyglądał na miejsce, które przetrwałoby szturm hordy zombie wielkości podobnej, którą widzieliśmy. Cóż, nawet mniejsza grupa nieumarłych byłaby sporym zagrożeniem, ale najwidoczniej okupującym to miejsce mężczyznom to wcale nie przeszkadzało. Ci nawet specjalnie się nie kryli, a nawet eksponowali swoją obecność. W pewnym momencie nie musieliśmy już nawet podążać za śladami opon. Wystarczyło tylko nadstawić uszu. Niosące się echem głosy wskazały nam drogę.
   Zakradliśmy się tak blisko, na ile pozwalały nam drzewa, za którymi mogliśmy się ukryć. To także były przezorne względy bezpieczeństwa z naszej strony, bo nie widziałem żadnych strażników, obserwujących okolicę. To była albo ignorancja, albo czysta głupota. Nie chodziło już nawet o zombie, a o osoby takie, jak my, które w każdej chwili mogły odkryć obecność innych ludzi. A wielu pewnie skusiłoby się, by przejąć to miejsce.
   Pomijając fakt, że leśniczówka nie miała zbyt pewnego ogrodzenia, ani też nie sprawiała wrażenia fortecy nie do zdobycia, to na dachu znajdowały się panele słoneczne, a na terenie widziałem dwie studnie. W tych czasach wiele było osób, które oddałyby życie za takie luksusy.
   Na tarasie dostrzegłem trzech mężczyzn, w tym tego samego grubasa, który wraz z kompanami jechał autem. Wszyscy oni zachowywali się dość głośno, jakby zupełnie nie przejmowali się tym, że mogli zostać odkryci. Dzięki temu, że byli zajęci sobą, my mogliśmy zakraść się aż do drewnianej szopy, znajdującej kawałek od leśniczówki. Ukucnęliśmy.
   – Co dalej? – zapytałem cicho.
   – Jest ich co najmniej pięciu – odparł równie ściszonym głosem Max, wyglądając zza rogu szopy. –  A my mamy jeden i to niepełny magazynek.
   – Tyle wystarczy – powiedziała pewnie Sasza i zaczęła ściągać kurtkę. Pod spodem miała tylko koszulkę, więc z całą pewnością było jej zimno na tym mrozie, ale to w niczym jej nie przeszkadzało. 
   – Co robisz? – zapytał Max, marszcząc brwi.
   – Zastawiam pułapkę – odparła krótko, rozpuszczając włosy i wcierając garść błota w ubranie. Kilka smug też ubrudziło jej twarz. – Przygotujcie się.
   Zrozumiałem, co Sasza zamierza zrobić i nie spodobał mi się ten pomysł. Rola przynęty była ryzykowna, a nie chciałem, by mojej siostrze coś się stało tylko dlatego, że coś poszło nie tak. Wystarczył zaledwie jeden mały błąd, by to mężczyźni z leśniczówki byli górą.
   Ale nawet znając to ryzyko, nie powstrzymałem Saszy, a sam nawet wyciągnąłem nóż. Wraz z Maxem wstaliśmy, przylegając do ściany, podczas gdy Sasza wyszła z ukrycia, od razu padając na ziemię.
   – Kto tam? – zawołał któryś z mężczyzn.
   Sasza podniosła się z kolan i objęła za ramiona.
   – Pomóżcie mi – powiedziała słabym głosem, w którym dało się wychwycić drżenie. Granie wyczerpanej, przerażonej i bezbronnej kobiety szło jej naprawdę nieźle.
   – Kim jesteś? – zapytał inny głos, dochodzący jakby z mniejszej odległości.
   – Zombie zaatakowały moją grupę. Uciekłam do lasu i zabłądziłam. Pomóżcie mi, błagam – mówiła dalej, wciąż stojąc w tym samym miejscu.
   Ścisnąłem mocniej rękojeść noża, słysząc zbliżające się kroki. Jeżeli chcieliśmy wyjść zwycięsko z tego starcia, musieliśmy działać szybko. Max to zrozumiał i zaczął kierować się na drugi koniec szopy, gdzie zaraz zniknął za rogiem.
   – Spokojnie, skarbie – Zobaczyłem buty grubasa. – Tutaj nic ci nie grozi.
   To był najlepszy moment, by zaatakować. Wyskoczyłem z ukrycia, od razu chwytając grubego za włosy, odsłaniając tym gardło. Nóż wbił się w grube podgardle mężczyzny, uwalniając parującą na chłodzie krew. Gulgoczący odgłos, który wydostał się z ust faceta, szybko ucichł, gdy puściłem go.
   – Co do…
   Szpakowaty mężczyzna w czapce z daszkiem nie miał okazji dokończyć, bo na czubku jego głowy wylądował toporek.  Ostatni facet również padł martwy, gdy Sasza zagłębiła swój nóż w jego oku aż po rękojeść.
   – Schowajmy ich, zanim ktoś zobaczy – zarządził Max, chwytając szpakowatego za nogi i ciągnąc za szopę.
   Sasza również zajęła się drugim mężczyzną, a ja przez moment stałem nieruchomo, patrząc na ociekający krwią nóż. Jakby dopiero wtedy do mnie dotarło, co my właściwie zrobiliśmy. Zabiliśmy trójkę ludzi, jakby to było nic wielkiego. Nawet nie wiedzieliśmy, kim właściwie byli, a mimo to bez wahania pozbawiliśmy ich życia. Przerażało mnie to. Sam siebie przerażałem. Gdybym chociaż miał wyrzuty sumienia…
   – Rusz się, Rob – pośpieszyła mnie Sasza.
   Otrząsnąłem się i wytarłem ostrze w swoje spodnie. Zaciągnąłem grubasa do reszty jego kompanów, co było niemałym wysiłkiem i pozostawiło na ziemi zrytą smugę ziemi, na której nie było widać krwi – na szczęście. Przejąłem od Saszy strzelbę, którą odebrała szpakowatemu. Ona i Max również uzbroili się w ich bronie.
   Odcinek, oddzielający szopę od leśniczówki miał około pięćdziesiąt metrów, a pokonaliśmy go zgięci w pół, trzymając strzelby w pogotowiu. Tak udało nam się dotrzeć na taras, a potem przylec do ściany budynku, niezauważonymi przez nikogo.
   Dość wyraźnie słyszałem dobiegające z wewnątrz głosy. Po zaglądnięciu przez okno, zobaczyłem czwórkę mężczyzn, siedzących w salonie i dwie kobiety, trzymające się z boku. Nie wyglądały na szczęśliwe – łagodnie mówiąc. Jedna z nich miała nawet podbite oko. To sprawiło, że zniknęły moje wątpliwości co do naszych działań.
   Nie mogliśmy wejść od frontu. To niosłoby ze sobą zbyt duże ryzyko. Gdybyśmy wpadli do środka i zaczęli strzelać, a okazałoby się, że w środku jest jeszcze więcej osób, mogłoby to się dla nas źle skończyć. I musieliśmy też myśleć o tych kobietach. Im też mogła stać się krzywda.
   Odwróciłem się do swoich towarzyszy, chcąc ustalić z nimi plan działania, gdy w oknie za ich plecami zobaczyłem twarz. Dziewczęcą twarz, przyciśniętą do szyby. Duże, niebieskie oczy patrzyły na nas błagalnie, a dolna warga nieznajomej drgała. Zastygłem w bezruchu, nie wiedząc, czego mam się zaraz spodziewać. Gdyby dziewczyna zaczęła krzyczeć, uznając nas za wrogów, musielibyśmy uciekać.
   Ale nieznajoma tego nie zrobiła. Przyłożyła za to palec do ust, po czym wskazała nim na podwórko, a potem na dół. Nie zrozumieliśmy, więc powtórzyła te ruchy jeszcze kila razy.
   – Piwnica – powiedziała w końcu Sasza. – Mamy wejść piwnicą.
   Skinąłem głową dziewczynie, pokazując tym, że rozumiemy. Tej nagle jakby spadł kamień z serca. Jeszcze raz położyła palec na ustach, po czym zniknęła w głębi domu. Zanim jednak to zrobiła, posłała mi jeszcze spojrzenie, które wręcz błagało o pomoc. Zamierzałem jej udzielić, a przynajmniej zrobić wszystko, co było w mojej mocy.
   Na podwórku, pod boczną ścianą leśniczówki, znajdowała się klapa, która zapewne była wejściem do piwnicy. To – ku naszemu zdziwieniu – było otwarte. Ci mężczyźni rzeczywiście mieli się za nie wiadomo kogo, albo byli po prostu idiotami.
   Zeszliśmy na dół, zamykając za sobą klapę. W tym samym momencie, odcinając światło słoneczne, pochłonęła nas ciemność. Rozglądnąłem się po wszechpanującym mroku, widząc jedynie nieco ciemniejsze kontury. Póki wzrok nie przyzwyczaił się nam do zmiany światła, musieliśmy polegać na pozostałych zmysłach. Najbardziej na węchu. Wilgotny zapach piwnicy oraz stęchlizny, tłumiony był przez ostrą, dobrze mi znaną woń. Benzyna. Tak pachniała benzyna. Wyciągnąłem rękę do stojących najbliżej półek i wyczułem pod palcami kształt kanistra. Właśnie znaleźliśmy to, czego szukaliśmy.    Jednak najpierw musieliśmy zająć się siedzącymi na górze mężczyznami. 

8 komentarzy:

  1. Muszę przyznać, robisz postępy, ten rozdział będzie chyba moim ulubionym ;)
    Ostatnio co raz częściej pokazujesz takiego "pazura" przy pisaniu, świetna robota!
    Chciałbym Cię tradycyjnie z czymś poprawić, ale nie zauważyłem żadnych błędów, gratuluję!
    W dużym skrócie - świetna robota, super soę czyta, tak trzymaj ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za budujące słowa ;) Staram się poprawiać swój warsztat i właśnie liczyłam na to, że będzie to widać :) Mam nadzieję, że ostatnie poprawki nad rozdziałem, który jest już prawie gotowy sprawią, że nie będzie on odbiegał poziomem od reszty :)

      Usuń
  2. Takie rozdzialy właśnie lubię! Dużo akcji, zombie i krwi! Jak dla mnie ekstra ;D
    Ale mam kilka pytań:
    1) dlaczego Sasza nie powiedziała Robowi, że Max jest odporny? To ważna wiadomość i raczej powinna się nią podzielić z kimkolwiek.
    2) Nawiązując do poprzedniego - nie rozumiem tego wściekania się Saszy na Maxa. Może to tylko ja nie łapię, ale mogłabyś wyjaśnić? ;)
    3) Czy Topór chce zrobić z Maxa swoją prawą rękę? Wydaje mi się, że tak. Wyraźnie widać, że probuje go do siebie przekonać.
    4) Dlaczego Rob nie powiedział Saszy, że Libra i Radek byli szpiegami? To też mnie zastanawia. czy wszyscy mają tutaj problemy z dzieleniem się ważnymi informacjami? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre pytania, odpowiem tak jak umiem, w razie czego Raven mnie poprawi
      1) Sasza, z tego co sam zauważyłem nie chce ryzykować pogorszenia i tak już złego stany grupy, rozdzielają się, a w tym świecie to nie jest dobre
      2) Na pewno jest zła, że nikomu nie powiedział o swojej odporności, poza tym już od jakiegoś czasu mu nie ufa i te emocje znajdują u niej ujście w postaci tejże złości
      3) Na pewno chce go mieć w swoim obozie, ale wydaje mi się, że Topór jest zbyt inteligentny na taką pochopność. Nie będzie go awansować, dopuki go nie pozna, złamie albo nie będzie miał na niego haka
      4) Tak jak w 1, Rob głupi nie jest i widzi co się dzieje. Poza tym Topór nadal jest nad nimi górą, gdyby otwarcie ujawniono kto był zdrajcą nie przeszłoby to bez echa, a na to Zakon nie ma ani środków ani ludzi ani co ważniejsze przewagi. To po prostu całkiem nieźle przemyślane działania ukryte pod fabułą i pozostawione dla bardziej wnikliwych czytelników ;-)
      (Albo Raven nie przemyślała tego do końca, chociaż wolałbym, żeby to pierwsza opcja była tą właściwą haha)

      Usuń
    2. 1 i 4 punkt wydaje mi się być logiczną odpowiedzią, ale co do 2 i 3 mam zastrzeżenia, bo co do relacji Saszy z Maxem wydaje mi się, że są zgranym duetem i Sasza nieraz mogła się przekonać, że może liczyć na Maxa. Może się czepiam i niszcze tym fabułę, ale naprawde myśle, że Sasza przesadza. W końcu odporność na zarażenie nie jest czymś, co się mówi ot tak.
      A odnośnie zamiarów Topora wobec Maxa to wydaje mi się, że zaimponował mu walką na arenie i próbuje zrobić z niego swojego człowieka. Nie wydaje mi się, że chciałby go złamać. Max jest silnym facetem i pewnie wartościowym dla Topora.

      Usuń
    3. Masz rację, Macieju co do tego, że ani Sasza, ani Rob nie chcą ryzykować pogorszenia atmosfery w grupie, bo to w obliczu zagrożenia ze strony Wiksy oraz tuż po ataku na obóz Topora byłoby kompletnym szaleństwem. Ale nie tylko dlatego Sasza i Rob przemilczeli rzeczy, których się dowiedzieli. Sasza zdaje sobie sprawę, że wiadomość o odporności Maxa na wirusa jest ważną informacją, którą nie może się na razie dzielić. Ludzie pewnie byliby w szoku albo wpadliby w złość - wiadomo jak to może być, gdy spotka się coś nieznanego. Max jest odporny, więc może być zagrożeniem. Co do Roba, to zauważcie, że Libry i Radka nie było na dworcu, więc wyjawienie tego, że byli oni ludźmi Topora mogło poczekać. Poza tym, nie było odpowiedniej okazji, by skonfrontować tą wiadomość z głównym sprawcą całego zamieszania - Toporem.
      Odnośnie złości Saszy na Maxa, to mogę powiedzieć tylko tyle, że Sasza jest rozbita. W ostatnim czasie wiele jej relacja z przyjacielem była parabolą, która balansowała między przyjaźnią, a nienawiścią. Dwie osoby o tak podobnych charakterach nie mogą żyć w zgodzie. Na dodatek Sasza, która zawsze uważała Maxa za swoje wsparcie, zrozumiała, że nawet on może ją zdradzić. Jej zachowanie na podstawy w jej przeszłości, ale na wyjaśnienie tej kwestii będziecie musieli jeszcze poczekać ;)
      Ostatni punkt: Topór i Max. Nie ukrywam, że Topór jest człowiekiem inteligentnym - jak to zauważył Maciej. Nie robi nic bez powodu. Angażuje się w poszukiwania Saszy, pokazując tym, że jest dla niego cenna, a w międzyczasie robi podchody w stronę Maxa. Wszyscy widzą, że to właśnie w nim ma oparcie Sasza, a odebranie jej go miałoby swoje konsekwencje. Topór doskonale o tym wie i może to wykorzystać ;)
      To tyle, jeśli chodzi o odrobinkę spojlerów ;) Więcej powiedzieć nie mogę.

      Usuń
  3. Uff! W końcu przeczytałam :)
    Dzięki Raven za długie rozdziały ! To coś, czego bardzo potrzebuję na nudne poniedziałki :)
    Fajnie, że nawiązujesz trochę do przeszłości bohaterów sprzed apokalipsy. Chciałabym wiedzieć, jacy byli przed tym, jak stali się bad-assami latającymi z pistoletami i rozwalającymi głowy zombie ;) W szczególności interesuje mnie przeszłość Saszy. Już kilka razy wspominałaś o tym, że przeżyła coś, co odcisnęło na niej swoje piętno i ciekawa jestem, czy rozwiniesz ten wątek.

    Czy tylko ja miałam wrażenie, że przekazanie Maxowi swojego topora miało w sobie coś symbolicznego? To było zupełnie tak, jakby zrobił z niego swojego przedstawiciela czy tam reprezentanta. Mam nadzieję tylko, że Topór nie rozbije mojego ulubionego teamu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście będę jeszcze nawiązywać do historii bohaterów sprzed wybuchu epidemii, bo to właśnie tam zaczęła się kształtować ich droga. Będzie to miało postać nie tylko w pokazaniu życia Roba i Saszy, ale też pojawią prequele z życia (!) Maxa, bo w końcu to od niego zaczęła się cała historia, choć na pierwszy rzut oka można tego nie zauważyć.
      Przeszłość Saszy zostanie rozwinięta, bo jest to istotny wątek. W końcu miał on wpływ na jej teraźniejsze zachowania. Jednak to pojawi się dopiero za kilka rozdziałów.
      Miło, że zauważyłaś ten symbolizm :) Pisząc tą scenę liczyłam, że ktoś zauważy jej głębszy sens. Tak, jak pisałam w komentarzu powyżej, Topór nie robi nic bez powodu, więc i to przekazanie swojej broni nie przejdzie bez echa. Na rozwinięcie tego trzeba będzie jednak poczekać ;0

      Usuń