niedziela, 15 kwietnia 2018

ROZDZIAŁ 17 - DOMEK Z KART (SASZA)

Witam wszystkich po długiej przerwie!
Minął prawie miesiąc od ostatniego rozdziału i przyznaję, że zaniedbałam TLD, zupełnie zapominając o pisaniu. Niestety, nie wiem, jak teraz będzie wyglądać moje dodawanie kolejnych rozdziałów, czego powodem jest kilka rzeczy. Jednym z nich jest szkoła, drugim obowiązki domowe, a trzecim inna opowieść, nad którą także pracuję. Wena przyczepiła się właśnie tego ostatniego punktu i chce ją wykorzystać do końca, nim zniknie. To nie oznacza jednak, że zapomniałam o TLD :) Tego nie zrobię przez najbliższe cztery tomy ;)
Nareszcie jednak znalazłam czas i  sama byłam zaskoczona tempem, w jakim udało mi się dokończyć ten rozdział i jego długością. Nie wiem nawet jak to się stało, bo koncepcja co do niego była zupełnie inna, ale gdy już na coś wpadnę, to nie jestem w stanie tego odpuścić ;)
Przez to też zmieniła się nieco kolejność perspektyw i następna część będzie historią Roba, a dopiero potem Adama i Radka. 
Od razu uprzedzam - nie wiem, czy wyrobię z kolejnym rozdziałem do niedzieli. Postaram się, ale nie obiecuję ;)

~~~

1
   Zapukałam do pokoju Maxa, choć jeszcze kilka sekund temu chciałam zrezygnować i wrócić do siebie. Jednak nie mogłam, póki nie załatwiłam jednej sprawy.
   Walka miała rozpocząć się za pół godziny, ale z tego co widziałam i słyszałam, ludzie już zaczęli kierować się na parking. Pewnie po to, by zająć miejsca. Rob, Hindus i reszta mojej grupy także się tam udała. Hotel nagle opustoszał.
   Do końca ta cała walka była dla mnie szaleństwem. Topór albo był niespełna rozumu, albo chciał z nas zakpić. To wszystko było niepotrzebne.
   – Sasza? – Max otworzył drzwi i wydał się być zaskoczony moim widokiem.
   – Mogę? – zapytałam, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
   Max odsunął się, wpuszczając mnie do środka. Cały czas starał się zapiąć przy tym rękawice bez palców. Dzięki grubej warstwie materiału jego poranione kostki miały skuteczną ochronę. Jednak wciąż nie miał całkowitej sprawności w dłoniach, co bardzo mnie martwiło. Skoro nie potrafił sobie poradzić ze zwykłymi rzepami, jak miał wygrać walkę o życie?
   – Daj to – powiedziałam i sama zapięłam mu rękawicę. – To szaleństwo. Kompletne szaleństwo.
   – Jeśli mówisz o przyjechaniu tutaj, to się zgadzam – odparł krzywiąc się, gdy dość mocno szarpnęłam rękawicą.
   – Nie o tym – Spojrzałam na niego, nie kryjąc swojej złości. – Nie powinieneś był się zgadzać.
   Max w odpowiedzi tylko przewrócił oczami, co tylko podsyciło mój gniew.
   – Doskonale wiesz, że nie było innego wyjścia. Teraz też nie ma.
   Zagryzłam policzek z trudem powstrzymując się od nawrzucania Maxowi. Od początku nie chciałam, by stawał do tej walki, nie tylko dlatego, że nie był do niej zdolny. Bałam się, że człowiek Topora okaże się silniejszy, a straty kolejnej osoby, która była mi bliska, nie zniosłabym.
   Tak, jak powiedział Rob – byliśmy rodziną. Choć z nikim z obecnych nie łączyły mnie więzy krwi, to byliśmy sobie bliscy. Nie chciałam, by ktokolwiek ginął – Rob, Adam, Agata, Edward, ani Max. Nawet Radek, czy Libra. Sama byłam gotowa stanąć do tej walki, byleby tylko uchronić przed nią moich przyjaciół. Byłam nawet gotowa zginąć, choć najpierw dałabym z siebie wszystko.
   Patrząc jednak na Maxa miałam wrażenie, że w ogóle nie przejmuje się zbliżającym starciem. Każdy inny na jego miejscu – w tym ja – byłby przerażony wizją śmierci, lub chociaż zdenerwowany. To nie była zwyczajna sytuacja zagrożenia, którą odczuwaliśmy podczas walki z zombie. Wtedy musieliśmy działać szybko, nie było czasu na myślenie o niebezpieczeństwach. Teraz wszystko działo się powoli, a było to jak czekanie na wyrok. Spokój Maxa sprawiał, że aż przechodziły mnie ciarki.
   – Czy ty w ogóle się boisz? – zapytałam, siadając na łóżku.
   – Co to za pytanie? – Zerknął na mnie przez ramię, sięgając po swoją kurtkę.
   – Mam wrażenie, że nie boisz się umrzeć – powiedziałam, a sama myśl o tym powodowała nieprzyjemny ścisk w gardle. Śmierci nie bali się szaleńcy i samobójcy. Max na obłąkanego nie wyglądał, więc…
   Wstałam z miejsca i podeszłam do przyjaciela, chwytając go za poły kurtki, na których mocno zacisnęłam palce. Max był zaskoczony moim zachowaniem, ale nic mnie to nie obchodziło.
   – Zaczęliśmy to wszystko razem – powiedziałam ostro, patrząc mu prosto w oczy. – I nawet nie myśl, żeby mnie teraz z tym gównem zostawić. Jeszcze cię potrzebuję i nawet nie waż się podkładać. 
   – Skąd pomysł, że…
   – Obiecaj, że tego nie zrobisz – syknęłam.
   – Saszo…
   – Po prostu obiecaj, Max. Wygrasz to.
   Skinął głową. Tyle mi wystarczyło. Cofnęłam się, wyprostowując palce. Te aż bolały mnie od siły, z jaką przed chwilą je zaciskałam.
   – Jesteśmy rodziną, Max – powiedziałam, kładąc dłoń na klamce. – Rodziny się nie zostawia.
   Tym razem nie odpowiedział. Nawet nie musiał. Znałam go już na tyle dobrze, że potrafiłam odgadywać jego myśli. Te, tym razem, usatysfakcjonowały mnie. mogliśmy ruszyć na arenę.

2
   Tego wieczora nie padało, a dzięki mnóstwu pochodni oraz rozlokowanych po parkingu beczek, gdzie płonął ogień, było dość jasno. Już z oddali widziałam i słyszałam zgromadzonych wokół areny ludzi. Ci raczyli się piwami, głośno rozmawiali, nawet obstawiali, kto wygra. Zombie w autobusach miotały się, potęgując wszechobecny hałas. Kakofonia wszystkich dźwięków oraz mroczność sytuacji sprawiała, że ogarniał mnie strach. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co niedługo miało się stać.
   – To szaleństwo – powiedziałam już po raz któryś tego dnia.
   – Mylisz się – odparł Max, gdy wchodziliśmy po schodach na górę.
   – Nigdy się nie mylę – fuknęłam.
   – Czasami jednak się mylisz.
   Gdy stanęliśmy przy barierce, która zabezpieczała ludzi na prowizorycznych trybunach przed upadkiem na dół, wszyscy spojrzeli w naszą stronę. Dostrzegłam, jak gapie zaczynają szeptać, wskazywać na Maxa palcami, wyraźnie go lustrować. Reszta głośno dopingowała dwóch mężczyzn, którzy by umilić czas sobie i kibicom, walczyła z zombie. Trupy oczywiście nie miały szans z długimi ostrzami, a dodatkowym utrudnieniem dla nich były pozbawione dłoni ręce. Z niesmakiem odwróciłam wzrok.
   – Jeśli to nie szaleństwo, to co? – zapytałam.
   – To? – Max spojrzał w dół. – To ich świat.
   Jeśli rzeczywiście tak było, to cieszyłam się, że nasz jest zupełnie inny. Krosno i klasztor były obozami pełnymi ludzi, którzy szukali schronienia przed okrucieństwami z zewnątrz. My zrobiliśmy wszystko, by nasi odcięli się od tego zła, a Topór przystosował swoich do takich widoków. Może i była to jakaś metoda, ale dla mnie zupełnie niezrozumiała. Z ludzi nie robiło się potworów. Jeśli nimi byli, to od początku.
   – Jesteś, ptaszyno.
   Odwróciłam się i zobaczyłam idącego w naszą stronę Topora. Mężczyzna miał na głowie kaptur, spod którego wystawały jego rude włosy, które rozpuścił, za to brodę zaplótł w warkocz. Wyglądał jak przerośnięty krasnolud.
   – I jest też nasz wojownik – Spojrzał na Maxa uśmiechając się paskudnie. – Podekscytowany walką?
   – Nie bardzo – mruknął ten.
   – Jakie są zasady? – zapytałam, splatając ręce na piersi.
   Topór zagryzł wargę, unosząc do ust butelkę piwa. Zaledwie dwoma łykami opróżnił ją do połowy.
   – Nie ma.
   Tego się spodziewałam. Brudna, brutalna walka to było coś, czego można było być pewnym po Toporze.
   – A broń? – pytałam dalej.
   – Wszystko wyjaśni się później, ptaszyno – Topór cmoknął, przestępując z nogi na nogę. – A teraz pozwól, że zaproszę cię do loży.
   Mężczyzna wskazał budkę, znajdującą się na lekkim podwyższeniu. Był tam zastawiony stół oraz dwa krzesła. Miejsce godne cesarza – pomyślałam kwaśno.                    
   – Panowie – Topór zwrócił się do dwóch mężczyzn, którzy stali za jego plecami. – Sprawdźcie go. Rozumiecie, że liczę na czystą walkę? Fair play jest tutaj bardzo ściśle przestrzegane.
   W milczeniu patrzyłam, jak Max zostaje przeszukany, a gdy nic przy nim nie znaleziono, poprowadzony w stronę schodów prowadzących na dół. Nim jednak do nich dotarł, coś mnie tknęło.
   – Max – Chwyciłam go za ramię i odwróciłam do siebie. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, bądź zrobić, pocałowałam go.


   Był zaskoczony – niemniej niż ja, gdy zrobienie tego przyszło mi do głowy. Nie ma zasad – przypomniałam sobie słowa Topora. Nie przerywając pocałunku odebrałam od niego kurtkę, w tym samym momencie wciskając w rękę składany nóż, świetnie mieszczący się w jego dłoni. Choć tak mogłam mu pomóc i mieć nadzieję, że wygra. 
   – Postaraj się nie zginąć – powiedziałam, odsuwając się od niego.
   Max tylko skinął głową, po czym ruszył na dół. Ja w tym czasie poszłam zając miejsce obok Topora.
   – Czyli nie będziesz zadowolona, jeśli zginie? – zagadnął mnie, gdy usiadłam na krześle.
   – Zamknij się – powiedziałam, rozglądając za swoimi.
   Roba, Hindusa i resztę dostrzegłam dokładnie naprzeciw swojego miejsca. Zajęli oni miejsca obok siebie, z niecierpliwością czekając na rozpoczęcie walki. Jedynie Rob nie wyglądał na zainteresowanego przygotowaniami na arenie, tylko patrzył wprost na mnie. Znałam to wymowne spojrzenie i w tamtej chwili cieszyłam się, że dzieli nas taka odległość. Nie miałabym sił tłumaczyć mu powodu, dla którego pocałowałam Maxa. A nawet gdybym wyznała to bratu, on i tak by nie przyjął do wiadomości, że to nic nie znaczyło. Byłam z Adamem i to na nim mi zależało. A Max… to był Max.
   Na arenie pojawił się przeciwnik Maxa. Widząc go poczułam ukłucie strachu, który uśpiła świadomość, że Max ma się czym bronić. Tamtej facet wyglądał jak maszynka do zabijania. Choć wzrostem nie przewyższał Maxa, to ilość mięśni, jaką posiadał, zapewniała mu przewagę. Gdy szedł, wielkie zwały muskułów poruszały się wraz z nim.
   Mężczyzna odwrócił się do kibiców i rozłożył ramiona. Poniosły się okrzyki dopingu.
   – Hulk uwielbia publiczność – oświadczył Topór, zakładając nogi na stół.
   Hulk – bardzo trafna ksywa – pomyślałam, patrząc na mężczyznę. Ten wciąż się popisywał, prężąc mięśnie i zachęcając ludzi do dalszych okrzyków. W pewnym momencie rozdarł nawet koszulkę, pokazując kolejne kilogramy mięśni. Mięśnie nie świadczą o sile.
   To nie była sprawiedliwa walka. Choć Max był silny, to w tym momencie skazany był na porażkę. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. W końcu to przeze mnie ledwie co trzymał broń. Jeśli zginie, to przez ciebie.
   Udało mi się złapać spojrzenie Maxa. Starałam się jakoś dodać mu otuchy, ale sama jej potrzebowałam. Nerwowe drapanie oparcia krzesło nie pomagało w pozbyciu się zdenerwowania.
   – Pora rozpocząć zabawę – mruknął Topór i wstał z miejsca. Momentalnie całe zgromadzenie ucichło. Mężczyzna spojrzał na mnie z nieukrywaną dumą. – Ma się ten posłuch.
   Topór wystąpił na przód i oparł się o barierkę. Stojący obok mężczyzna podał mu dwa solidnie wyglądające kije. Sądziłam, że to żart, dopóki przywódca obozu ich nie przejął i nie rzucił na dół.    Moja wściekłość oraz niedowierzanie w tamtym momencie były nie do opisania.
   – To chyba jakiś żart – prychnęłam, pochylając się do przodu, by lepiej wszystko widzieć.
   – Raczej rozgrzewka – sprostował mężczyzna, wracając do swojej poprzedniej pozycji. – Kilka ciosów twardą lagą ożywi ich zapał do walki.
   Powstrzymałam się przed zbędnym komentarzem i skupiłam na tym, co działo się na arenie. Walka się rozpoczęła.
   Hulk pierwszy ruszył na Maxa, atakując go kijem. Zrobił to jednak zbyt chaotycznie, dzięki czemu Maxowi udało się uniknąć ciosu, a sam wymierzył go przeciwnikowi w żebra. Człowiek Topora jęknął, chwytając się za trafione miejsce i przeszedł do kontrataku, ponownie jednak chybiając.
Z wyższością spojrzałam na Topora. Mężczyzna nerwowo obracał butelkę piwa w dłoni.
   – Jedna jaskółka, wiosny nie czyni, ptaszyno – powiedział spokojnie, ale wiedziałam, że te pierwsze chwile walki pokazały mu, że wcale nie jest na wygranej pozycji.
   Problemem Hulka okazało się to, co powinno być jego największym atutem. Góry mięśni nie pozwalały mu się zwinnie poruszać  i unikać ciosów. Każda też próba ataku kończyła się porażką, gdy Max bez większego wysiłku unikał uderzenia kijem. Jednak w końcu i jego dobra passa musiała się skończyć.
   Gdy szykował się, do zadania ciosu Hulkowi w głowę, mężczyzna nagle złapał lagę w monstrualnie wielką dłoń i wyrwał ją Maxowi. Drewniany kij uderzył w szybę autobusu, pobudzając jeszcze bardziej zombie. Max nie zdążył się nawet zorientować, kiedy człowiek Topora poderwał się z kolan i wymierzył mu jeden, ale bardzo silny cios w klatkę piersiową. Gapie na trybunach aż zachłysnęli się powietrzem, a sama niemalże poczułam ten raz. Takie uderzenie mogłoby połamać żebra.
   – O tym właśnie mówiłem – skomentował krótko Topór, unosząc butelkę w geście toastu.
   Mocniej zacisnęłam palce na oparciu krzesła, patrząc na szarżującego na Maxa Hulka. Chwycił on mojego przyjaciela za gardło i rzucił go na ścianę autobusu, zupełnie jakby był szmacianą lalką. Max nawet nie miał jak się przed tym obronić, wciąż zamroczony po poprzednim ciosie. Teraz jego głowa uderzyła jeszcze kilka razy w szybę busa, przy trzecim razie powodując pęknięcie na szkle. Dopiero wtedy Hulk pozwolił mu osunąć się na ziemię, zaraz pochylając się nad nim i mówiąc mu coś. Nie wiedziałam, co takiego, ale widząc minę na twarzy przyjaciela wiedziałam, że to coś, co go rozwścieczyło.
   Wstań – powiedziałam w myślach, mając nadzieję, że jakoś przekażę to telepatycznie Maxowi. – Wstawaj, do cholery! Wstawaj!
   Nie wyglądał dobrze – łagodnie mówiąc. Krew z rozciętej skroni zalała mu całą lewą połowę twarzy, a zamroczone spojrzenie świadczyło, że ciężko będzie mu się pozbierać po takich razach. Miał na to jednak chwilę czasu, bo Hulk ponownie zaczął zbierać oklaski od publiczności. Nikt nie zauważył, że w tym czasie zombie zdołały powiększyć pęknięcie w szybie i jeden z nich przeciskał głowę na drugą stronę, zrywając sobie przy tym ochłapy skóry z twarzy. Max jednak się zorientował.
Podniósł leżący na ziemi kawałek szyby i ruszył na Hulka zdeterminowanym krokiem. Tamten nawet tego nie zauważył, choć ostrzegały go głosy dziesiątek. Dlatego też wielkie było jego zdziwienie, gdy szkło wbiło się głęboko w jego ramię. Mężczyzna zawył z bólu, a nogi się pod nim ugięły. Max jednak mu nie odpuścił.
   Mocnym kopnięciem w twarz powalił go na plecy. Z nosa Hulka puściła się krew. Max podniósł kij, który wypadł mu z dłoni i stanął na mężczyzną. Już miał zadać mu cios w twarz, gdy rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę autobusu, skąd wysypały się zombie. Dziesiątki uwolnionych truposzy ruszyło na dwójkę walczących.
   – Teraz się zacznie zabawa – Topór aż pochylił się do przodu, nie kryjąc podekscytowania.
   Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
   – Nie wygrają z nimi – oburzyłam się, a widząc brak reakcji mężczyzny, sięgnęłam po swój pistolet, z zamiarem pozbycia się zagrożenia. Topór jednak mnie powstrzymał.
   – Uspokój się, ptaszyno – westchnął wstając. Wyciągnął zza paska oba swoje toporki i rzucił je na arenę. – Zadowolona?
   Zacisnęłam usta w wąską kreskę, ponownie patrząc na dół.
   Max zamachnął się na najbliższego ożywieńca, rozpłatując mu toporkiem czaszkę na pół. Kopnięciem w klatkę zombie uwolnił broń, po czym zaatakował następnego. Na szczęście jego i Hulka, te truposze były wyraźnie niedożywione, dzięki czemu nie aż tak sprawne. Gdyby było inaczej, obaj byliby już martwi.
   Podczas gdy Max eliminował kolejne żywe trupy, Hulk znalazł się w niebezpiecznej sytuacji. Szła na niego dwójka zombie, a mężczyzna nawet jeszcze nie sięgnął broni. Obficie lejąca się też krew z prawego barku nie pomagała mu w uniesieniu się na równe nogi. Zaraz jednak – ku zaskoczeniu nas wszystkich – najpierw jeden, a potem i drugi ożywieniec padł martwy, z roztrzaskanymi czaszkami.
   – Co ty wyprawiasz, Max? – zapytałam cicho widząc, jak mój przyjaciel pozbywa się kolejnych nieumarłych, które znajdowały się w pobliżu Hulka. Nie rozumiałam, dlaczego go ratował, a sądząc po minie Topora – on także.
   Hulk nie okazał się być jednak tak honorowy. Gdy Max tylko pozbył się ostatniego trupa, mężczyzna rzucił się na niego, przyciskając go do ziemi. Drugą ręką próbował sięgnąć po leżący niedaleko toporek.
   Nie mogłam w to uwierzyć. I nie mogłam też siedzieć bezczynnie.
   Chciałam wstać i przerwać walkę, ale Topór mi na to nie pozwolił, chwytając mnie za ramię.
   – Znałaś zasady – powiedział ostro. – Przyjęłaś je. Zawarliśmy umowę. 
   – Pieprzę twoją umowę – syknęłam. – Zrywam ją. Poradzimy sobie bez twojej pomocy. Przerwij to. 
   Topór nie był zadowolony – łagodnie mówiąc. Jeszcze mocniej ścisnął moje ramię, a na skroni pojawiła się mu pulsująca żyła. Pierwszy raz widziałam go tak wściekłego. Blizna, której nabawił się przeze mnie, napięła się.
   – To tak nie działa, Saszo – zwrócił się do mnie po imieniu, które w jego ustach brzmiało wyjątkowo groźnie. – Jeżeli to przerwiesz, żadne z was nie opuści Krosna żywym.
   Otworzyłam usta, by odpowiedzieć na tą groźbę, ale głos uwiązł mi w gardle. Topór nie rzucał słów na wiatr. Wiedziałam, że spełni swoją groźbę, jeśli tylko odważę się pomóc Maxowi.
   Jeden człowiek za cenę żyć siedmiu. Niewielka cena.
   Nie ważne, jak ciężkie były to dla mnie słowa. Musiałam wybrać mniejsze zło i nie ważne, że nie wierzyłam w nie nigdy.
   Usiadłam.
   Hulk niemal już sięgnął toporka. Dotykał go koniuszkami palców. Szanse Maxa malały z każdą sekundą odciętego powietrza i coraz pewniejszego chwytu Hulka na trzonku broni.
   Już nie myślałam. Wyłączyłam się, z chłodną obojętnością obserwując to starcie. W głowie nieustannie krążyła mi jednak myśl: mniejsze zło.
   Spojrzałam na znajdujących się naprzeciw przyjaciół. Najwidoczniej oni także próbowali wtrącić się do walki, za co ludzie Topora wymierzyli w nich z broni. palce na spuście świadczyły o tym, że każdy ich ruch może być tym ostatnim.
   Wszystko, co się stanie, będzie moją winą – pomyślałam, zmuszając się do tego, by spojrzeć na arenę. W tym samym momencie Hulkowi udało się ująć toporek w dłoń. Brudne od krwi zombie ostrze uniosło się w górę, tuż nad głową Maxa. Nie waż się odwracać wzroku – skarciłam się, gdy moje spojrzenie kierowało się gdziekolwiek indziej. Musiałam patrzeć na to, do czego sama doprowadziłam.
   Toporek zaczął opadać, co zdawało mi się dziać w zwolnionym tempie. Serce mi zamarło, oczekując tego jednego uderzenia, które niechybnie by mnie złamało. Wiedziałam, że utrata kolejnego członka rodziny mocno mną zachwieje, a odzyskanie równowagi będzie trwało bardzo długo.
   Potrzebowałam Maxa. Był ze mną niemalże od początku epidemii. Dzięki niemu nauczyłam się praw tego świata. Pomagał mi w prowadzeniu klasztoru. Wspierał mnie, gdy tego potrzebowałam. Max nie mógł umrzeć. Na to nie byłam gotowa.
   Chciałam coś powiedzieć, albo po prostu krzyknąć ze strachu i bezsilności, gdy jednak jakikolwiek głos zamarł mi na ustach. Przez kilka najbliższych chwil otwierałam i zamykałam usta jak ryba, całkowicie pozbawiona zdolności mówienia.
   Trybuny zamarły, a jedynym dźwiękiem były stłumione jęki zombie oraz ciche rzężenie dobiegające z areny.
   Powiedzieć, że na jeden krótki moment umarłam, było najtrafniejszym stwierdzeniem.
   To koniec – ta myśl jako pierwsza uderzyła we mnie, a potem wróciła ze zdwojoną siłą. Spojrzałam na Topora, którego spojrzenie mówiło: taka była cena. Tak. Bardzo wysoka cena.
   Toporek upadł na ziemię, prosto w kałużę wciąż rosnącej krwi. Zaraz obok niego legło ciężkie cielsko Hulka, któremu z rozciętego gardła wciąż płynęła czerwień. Max wstał, ocierając przedramieniem twarz z burgundowej posoki. W tej samej ręce trzymał nóż, który mu dałam. Słał się na nogach, kiedy rozglądał się wokół. Wyglądało to tak, jakby dopiero wtedy dotarło do niego, co się przed chwilą wydarzyło. Na dłużej zatrzymał wzrok na Hulku, którego martwe już oczy wpatrywały się w niebo. Niedługo miały one zajść białą błoną, a armię nieumarłych zasiliłby największy zombie, jakiego kiedykolwiek widziałam. I stałoby się tak, gdyby Max nie podniósł toporka i nie roztrzaskał czaszki mężczyzny. Dźwięk pękającej kości jeszcze długo roznosił się po arenie, podczas gdy zgromadzeni na niej ludzie próbowali zrozumieć, co się właśnie stało.
   Jedno życie, za cenę ośmiu – pomyślałam, patrząc na coraz mniej przypominającą ludzką głowę czaszkę Hulka. – Jedno, za cenę ośmiu.

3
   Zdjęłam bluzę Roba i sięgnęłam po czystą, czarno-czerwoną koszulę, która wisiała na oparciu krzesła oraz białą koszulkę. Nie wiedziałam, kto zostawił w moim pokoju te rzeczy i nie podobało mi się, że ktoś po nim myszkował podczas mojej nieobecności, ale pocieszające było to, że nie miałam nic do ukrycia. Chyba, że ten ktoś zostawił tu coś więcej, niż tylko ubrania – pomyślałam. Rozejrzałam się niespokojnie wokół, ale nie zobaczyłam nic podejrzanego. Nie sądziłam też, że Topór będzie chciał się mnie pozbyć. Być może i był sukinsynem, ale honorowym. No, przynajmniej w jakimś stopniu.
   Wzięłam czystą koszulkę i już miałam ją ubrać, gdy zobaczyłam swoje odbicie w lustrze znajdującym się naprzeciw. Mało brakowało, a bym się nie poznała i sięgnęła po broń.
   – Kiedy tak się postarzałam? – zapytałam się, podchodząc bliżej lustra. W świetle lampy oliwnej rysy mojej twarzy były poważniejsze, bardziej mroczne. Zupełnie tak, jakby zamiast dwudziestu dwóch lat miałam co najmniej trzydzieści. Ciągły stres, niewygody i brak snu zaczynały odciskać na mnie swoje piętno. Tylko czekałam na pierwsze siwe włosy.
   Ale zmieniłam się nie tylko zewnętrznie. Moja psychika także przeżyła przemianę. Choć nigdy nie byłam nazbyt rozrywkową osobą, to teraz nie mogłam sobie przypomnieć momentu, kiedy bym się śmiała. Nawet nie wiedziałam, czy wiem jeszcze, czym jest szczęście. Te prawdziwe szczęście.
Czy związek z Adamem mnie uszczęśliwiał? Na pewno sprawiał, że choć na moment się wyciszałam, zapominałam o niektórych sprawach, ale czy byłam z nim szczęśliwa? Tego nie potrafiłam powiedzieć. Czasem miałam wrażenie, że nasza relacja działa tylko z jednej strony – ja biorę wszystko, co daje, a on się stara mi to zapewnić. Jednak ja sama nie wiedziałam, czego chcę. To sprawiało, że się irytowałam. Miałam wrażenie, że te kilka dni, podczas których byliśmy razem, krępowały mnie. Bycie w związku nigdy nie było moją mocną stroną.
   To po co z nim jesteś? – zapytał kąśliwi głos w mojej głowie.
   To było dobre pytanie, ale na odpowiedź musiał jeszcze poczekać, aż sama bym ją poznała.
   Dotknęłam obwiązanego bandażem ramienia, gdzie drasnęła mnie kula. Ciągle zyskiwałam nowe rany. Ta na szyi już się zagoiła i po przyżeganiu pozostała tylko jaśniejsza blizna. Na udzie miałam też ślad po postrzeleniu, a także kilka wciąż utrzymujących się siniaków, zadrapań i otarć. Najwyraźniej byłam na to wszystko skazana.
   Przerzuciłam warkocz swoich ciemnych włosów na jedno ramię i po chwili wahania, odwróciłam się plecami do lustra. Z nienawiścią spojrzałam na tatuaż słońca, znajdujący się tuż poniżej mojego karku, przypominając sobie jego będącą dla mnie ironią symbolikę.
   Ten symbol miał oznaczać przezwyciężenie trudności, przejście przez okres walki, odrodzenia się i nadziei. Zupełnie nie odnosiło się do tego, co czułam. Wcale nie pokonałam żadnych swoich problemów, wciąż walczyłam ze sobą, nadziei mi brakowało… Robiąc sobie ten tatuaż myślałam, że pomoże mi on się z tym wszystkim uporać.
   – Gówno prawda – syknęłam, wkładając koszulkę.
   Wszyscy moi towarzysze siedzieli w sali, gdzie poprzedniego dnia rozmawialiśmy z Toporem. Zorganizował tam jakieś przyjęcie, czy coś w tym stylu. Kompletnie nie miałam głowy do takich rzeczy, ale postanowiłam pójść. Nawet po to, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Co, jak co, ale Toporowi wciąż w pewnych kwestiach nie ufałam.
   Wyszłam z pokoju i w tym samym momencie na korytarzu pojawił się Felczer – medyk z Krosna. Starszy nawet od Edwarda mężczyzna w płaszczu trzymał w dłoni dużą, brązową torbę i tłumaczył coś Maxowi. Zatrzymałam się, czekając na przyjaciela.
   – W razie gdybyś jednak dostał duszności, zgłoś się do mnie – Felczer poprawił kołnierz burego płaszcza, po czym spojrzał na mnie. – Saszo, jak z ręką?
   – W porządku – powiedziałam, podwijając rękawy koszuli.
   – To dobrze. Przed wyjazdem przyjdź, to jeszcze raz ją obejrzę – Wskazał na moje ramię.
   Skinęłam głową lekarzowi, który pożegnał się z nami, po czym ruszył do wyjścia.
   – Duszności? – od razu zwróciłam się do Maxa, marszcząc brwi.
   – Lekko stłuczone żebra. Nic poważnego – odparł ten, jak zwykle próbując mnie zbyć.
– Nie wydaje mi się – Splotłam ręce na piersi. Sama miałam okazję przekonać się, jak to jest mieć    takie obrażenia i wiedziałam, ile problemów z nich wynikało.
   Oprócz stłuczonych żeber, Max miał też plaster na zranionej skroni oraz czerwony ślad pod lewym okiem, który z czasem miał się stać fioletowy. Po starciu z kimś takim, jak Hulk, wyglądał nawet nieźle. A mogło być o wiele gorzej – pomyślałam, patrząc na odcisk palców na jego szyi. Przez to miał lekko ochrypnięty głos.
   – Idziemy? – zapytał, przerywając chwilę ciszy.
   – Tak. Chodźmy.
   Ruszyliśmy w dół schodów, gdzie wyraźniejsze były już głosy dochodzące z restauracji. Już przed wejściem kłębił się tłum mieszkańców obozu, a sala pękała w szwach. Ludzi było tyle, że z trudem wypatrzyłam stolik, gdzie siedzieli nasi towarzysze. Jeż miałam zacząć przedzierać się w tamtą stronę, gdy zatrzymał mnie Max.
   – Byłbym zapomniał – powiedział, sięgając do kieszeni. – Oddaję.
   Uśmiechnęłam się, biorąc od niego nóż. Nie było już na nim krwi, ale oczami wyobraźni ją widziałam. I jakoś nie chciałam go mieć.
   – Weź go – Oddałam broń. – Najwyraźniej przynosi ci szczęście.
   Rzadko kiedy widziałam, by Max się uśmiechał. W sumie to mogłam policzyć takie momenty na palcach jednej dłoni. Wydawał się być zbyt poważnym człowiekiem, by można było go sobie wyobrazić uśmiechniętego, więc moment, gdy udało mi się pozbawić tej kamiennej maski, uważałam za swoje zwycięstwo.
   – Oby – powiedział, chowając z powrotem nóż.
   Z trudem udało nam się dotrzeć do stolika, gdzie jakimś cudem zarezerwowano dla nas wolne krzesła. Siadając od razu zorientowałam się, że wszyscy – oprócz Radka i w pewnym stopniu Edwarda – mają już mocno w czubie. Ilość pustych butelek też na to wskazywała. Spojrzałam wymownie na Roba, który podnosił właśnie do ust piwo.
   – Tylko nie zaczynaj – westchnął.
   – Nie zamierzam – Splotłam ręce na piersi, po czym zwróciłam się do Libry, która wyglądała już o wiele lepiej, niż kilka godzin temu. – Jak ręka?
   – Będę żyć – odparła wesoło, unosząc piwo w geście toastu.
   Nagle moją uwagę przykuł młody mężczyzna, który podszedł do naszego stolika z kolejnymi, pełnymi butelkami. Od razu widać było, że wraz z moimi przyjaciółmi, nie wylewał za kołnierz.
Gdy nasze spojrzenia się spotkały, ten zatrzymał się i teatralnie przyłożył dłoń do piersi. Szkło zabrzęczało w jego rękach.
   – Je viens de voir l'amour de ma vie – powiedział, na co ja spojrzałam na niego jak na wariata. 
   – Co proszę?
   Odpowiedział mi śmiech, którym parsknęli moi przyjaciele. To jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu.
   – Masz adoratora – wyjaśniła mi Agata, której spojrzenie było mocno rozmyte. – Łukaszowi bardzo zależało na tym, by cię poznać. Mówiliśmy mu, żeby odpuścił sobie francuski, ale się uparł.
   Przewróciłam oczami, jednak sięgając po butelkę piwa. Wcześniej nie zamierzałam pić, ale jeśli już musiałam spędzić wieczór z francuskim amantem, to przynajmniej nie na trzeźwo.
   Oprócz sześciu moich towarzyszy podróży oraz marnego Francuza, przy stoliku siedziało jeszcze dwóch mężczyzn, których nie znałam. Obaj wyglądali na około trzydzieści lat, choć jeden wyglądał na starszego. Właśnie on był gładko ogolonym, ciemnym brunetem, a jego młodszy kompan blondynem o długich, związanych w kucyk włosach i koziej bródce oraz z okularami.
   – Miło mi w końcu poznać – Brunet, siedzący naprzeciw mnie, wstał z krzesła i wyciągnął ku mnie dłoń. – Marcin jestem, a ten tu to Eryk.
   – Sasza – powiedziałam, ściskając dłoń mężczyzny.  
   Podczas, gdy mężczyźni wymieniali uprzejmości z Maxem, ja spojrzałam na siedzącego obok mnie Roba. Choć nie moim zamiarem było robić mu wyrzuty z powodu wypitego alkoholu, to słowa wypomnienia mu tego miałam już na końcu języka. I pewnie te wypłynęłyby z moich ust, gdyby nie wtrącenie się Łukasza.
   – Jak to jest przewodzić tak dużą grupą? – zapytał, zwracając się do mnie.
   – Nie robię tego sama – odparłam, zerkając po zgromadzonych towarzyszach, z którymi odbyłam tą podróż do Krosna.
   – Ale ty rządzisz – Eryk przejął od Marcina paczkę papierosów, po czym podał ją dalej.
   – Robimy to razem – twardo trzymałam się swojego.
   Klasztorem rządziła Rada, a Radą było kilka osób. Nigdy nie chciałam być dyktatorem, ale nie mogłam nic poradzić na to, że wszyscy uważali mnie za osobę, która podejmuje ostateczne decyzje. Nie sprzeciwiałam się temu, ale nie odwracałam się też od Rady. Wiedziałam, że byśmy mogli stać się zgodną społecznością, musimy działać razem. Tylko w niektórych przypadkach działałam na własną rękę, jak to było w przypadku wyrzucenia Olgierda i przyłączenia Adama.
   Atmosfera zaczęła się coraz bardziej rozluźniać. Z każdą minutą robiło się głośniej i tłoczniej. Zaczęłam się zastanawiać, czy możemy sobie pozwolić na taką chwilę beztroski, wypełnioną alkoholem. W tym świecie nic nie było pewne i musieliśmy być zawsze gotowi stanąć do walki. Mogłam mieć tylko nadzieję, że Topór zadbał o wystawienie ludzi na warcie.
   – Dobra – Libra niespodziewanie postawiła butelkę na blacie, zwracając tym samym uwagę nas wszystkich. – Muszę zapytać, bo inaczej nie zasnę – Młoda kobieta wskazała palcem na mnie, a po jej nieco rozmytym spojrzeniu i uśmieszku stwierdziłam, że połączenie leków przeciwbólowych i alkoholu nie było dobrym pomysłem. – To było zaplanowane, czy wpadłaś na to w ostatniej chwili?
   – Na co? – zapytałam.
   – Żeby dać mu nóż – Libra wskazała na Maxa. – I to jeszcze w taki sposób.
   Zagryzłam policzek zażenowana i spojrzałam na moment w dalszą część sali. Spodziewałam się, że ktoś zada takie pytanie, ale bardziej obstawiałam Roba, niż Librę. Jednak alkohol i panująca atmosfera sprawiły, że ta zapomniała o naszych jeszcze nie tak dobrych stosunkach.
   – Wiesz – Libra zlustrowała siedzącego obok niej Maxa. – Sama pewnie bym zrobiła tak samo.
   – Libra – Radek spojrzał na przyjaciółkę wymownie. Ta jednak machnęła na niego ręką.
   – Jeśli oczywiście Max nie miałby nic przeciwko – kontynuowała.
   Powszechne rozbawienie przy stoliku nie udzieliło się tylko dwóm osobą i ja byłam jedną z nich. Drugą był Max, który wyglądał na niezbyt zadowolonego z zachowania Libry. Już nawet miał coś powiedzieć, gdy przerwało mu pojawienie się Topora. Po walce nie było okazji, bym z nim porozmawiała i nie wiedziałam, jak zareagował na tą niezbyt czystą wygraną Maxa.
   – Jest i nasz champion – oświadczył, a w jego głosie wychwyciłam nutkę złośliwości. – Nie zdążyłem ci pogratulować wygranej. W piękny sposób pozbawiłeś mnie najsilniejszego człowieka, chociaż niezbyt uczciwie. Mimo wszystko – gratuluję.
   Topór wyciągnął w stronę Maxa dłoń, którą ten ścisnął po chwili wahania.
   Świetnie zamaskowane komplementy – pomyślałam, biorąc łyk ciepłego piwa. Skrzywiłam się. Nie przepadałam za tym rodzajem alkoholu.
   – Mam nadzieję, że dobrze się bawicie – Topór spojrzał po twarzach zgromadzonych przy stole. Na mnie jego spojrzenie zatrzymało się nieco dłużej.
   – Nawet bardzo, jak widać – Hindus rozciągnął usta w pijackim uśmiechu i pomachał w połowie pustą butelką.
   – Cieszę się. Saszo, moglibyśmy porozmawiać?
   Spięłam się, czując ciężar dłoni mężczyzny na swoim ramieniu. Zacisnęłam usta i zaczęłam się podnosić, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Maxa. Potrafiłam o siebie zadbać.
   Opuściliśmy gwarną, duszną salę kierując się na zewnątrz. Topór zaprowadził mnie na pusty parking hotelu, minął otaczający go murek i zatrzymał się przy barierce, która chroniła przed wpadnięciem do płynącej na dole Odry. Oparłam się o nią, czekając na to, co do powiedzenia miał mi mężczyzna. Ten najpierw jednak wyjął paczkę papierosów i odpalił jednego. Kilka najbliższych chwil wypełniały jedynie szum wody, stłumione głosy bawiących się wewnątrz budynku oraz zapach gryzącego dymu, którego starałam się unikać.
   Spojrzałam w dół. Woda płynęła swoim wolnym, spokojnym tempem. Po powierzchni unosiły się pozostałości lodu, który niedawno skuwał rzekę. Odwilż była nam teraz bardzo na rękę. Dzięki temu problem zasp i mrozów został na razie skreślony z listy spraw, o które musieliśmy się martwić.
   – Ty dałaś mu nóż – powiedział w końcu Topór, odwracając się w moją stronę. Nie wyglądał na złego. Wręcz przeciwnie. – Nie grasz czysto, Saszo.
   – Ty także – odparłam.
   – To prawda – Mężczyzna uśmiechnął się, popijając piwo z trzymanej butelki. – Granie fair nigdy nie było moją mocną stroną. Po co być uczciwym, skoro można przez to zginąć, prawda?
   Nie odpowiedziałam. Nawet jeśli, coś w tych słowach było, to zgodzenie się z Toporem było dla mnie nie do pomyślenia. Chociaż zawarliśmy sojusz, to wciąż pamiętałam okoliczności naszego pierwszego spotkania. On pozbawił Kubę ręki, mnie i Samantę chciał zabić, ja zapewniłam mu paskudną bliznę, on wysłał szpiegów do klasztoru, a moi ludzie zabili kilku jego. O czymś takim nie dało się ot tak zapomnieć. No i była też kwestia tego, że nie ufałam Toporowi. To miało się tak szybko nie zmienić.
   – Ciężko jest być dobrym człowiekiem, gdy wszyscy wymagają od ciebie więcej, niż jesteś w stanie unieść – powiedział. – Gdy robisz tak, jak od ciebie wymagają – dajesz sobą manipulować. A gdy działasz po swojemu – stajesz się potworem. Obie opcje są tak samo gówniane.
   – O co ci chodzi? – zapytałam gniewnie.


   Topór spojrzał na mnie. Widać było, że on również tego wieczora nie wylewał za kołnierz.
   – Jesteśmy wycięci z tego samego materiału, ptaszyno. Ty i ja – bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie.
   – Nie jestem taka, jak ty – warknęłam wściekła, że w ogóle coś takiego zasugerował.
   – Jesteś, ptaszyno – Zaśmiał się, jeszcze bardziej mnie tym rozwścieczając. – Oczywiście, że tak. Jesteś tak samo przystosowana do tego świata, jak ja, ten cały Wiksa i inni mordercy, którzy usprawiedliwiają swoje działania troską o innych. Najgorsza wersja obłudy.
   Nie chciałam już tego słuchać przekonana, że jeszcze jedno słowo Topora skończy się tym, że jego ciało znajdzie się na dnie Odry i tym samym potwierdzą się jego słowa.
   Nie byłam mordercą, choć zabijałam. Jednak robiłam to tylko w okolicznościach, które tego wymagały. Nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia, problemów ze snem, czy widzeń swoich ofiar. Trzymałam się tego, co polecił mi Bruno, zanim pozwoliłam mu odejść. Stali się oni dla mnie ludźmi bez twarzy.
   – Dam ci dobrą radę, ptaszyno – Topór zatrzymał mnie, gdy chciałam odejść. Niechętnie stanęłam i obejrzałam się na niego. – Każdy twój człowiek, to jedna karta. Wyciągnij ich więcej, a twój śliczny, bezpieczny domek się zawali.
   Zagryzłam wargę, powstrzymując się przed kontynuowaniem rozmowy i ruszyłam w stronę sali. Nie dotarłam nawet jednak do wejścia, gdy zobaczyłam znajomą sylwetkę, siedzącą na schodach prowadzących do ogrodu. 
   – Co tu robisz? – zapytałam, siadając obok Maxa. Ten spojrzał na mnie zaskoczony.
   – Wyszedłem. Gorąco tam – odparł kiwając głową w stronę hotelu. – Czego chciał Topór?
   Zagryzłam policzek, zerkając przez ramię. Topora już nie było.
   – W sumie to nic takiego – powiedziałam. Na razie nie chciałam mówić Maxowi o tym, co powiedział mi mężczyzna. Nikomu.
   Spojrzałam na Maxa, który zrywał z butelki piwa nalepkę, rzucając kawałki papieru na dolne schodki. Robił to wolno, przez wciąż zesztywniałe palce. Jego dłonie nadal były grubo obwiązane bandażem.
   – Co ci powiedział? – zapytałam i widząc niezrozumienie na twarzy przyjaciela, zaraz wyjaśniłam. – Hulk. Powiedział ci coś, a ty się wściekłeś.
   Max zacisnął usta, wyprostowując się. Patrząc na niego zrozumiałam Librę. Dotychczas patrzyłam na Maxa tak, jak na Roba – jak na przyjaciela. Dostrzegałam, że jest przystojny, ale widziałam w nim faceta, który mógłby się mi podobać. Nawet wtedy, gdy go pocałowałam. To było zupełnie pozbawione jakichkolwiek emocji z mojej strony. Nawet nie wyobrażałam sobie, by Max mógłby być z kimkolwiek. Zdawał się być ponad to.
   – Nie musiałem go zabijać – powiedział, całkowicie odbiegając od mojego pytania.
   – Broniłeś się…
   – Nie musiałem go zabijać – powtórzył twardo Max, mocno ściskając butelkę. Patrzył na nią tak, jakby to był Hulk. – Ale chciałem.
   W niektórych momentach – choć nielicznych – Max mnie przerażał. Wtedy zupełnie traciłam poczucie, że go znam. Tak było w kościele, gdy katował Smitha, na arenie, dobijając Hulka i teraz. Chociaż z pozoru była między nami otwartość i więź, to miałam wrażenie, że w ogóle nie znam Maxa. Nie wiem o nim więcej, niż sam mi powiedział. Miał swoje tajemnice – jak każdy – lecz jego musiały być naprawdę mroczne, skoro tak je skrywał. Jedną z nich były blizny na jego plecach. 
   – Czy my sobie ufamy, Max?
   – Co to za pytanie? – Zerknął na mnie zaskoczony.
   – Proste – Wzruszyłam ramionami. – Chcę wiedzieć, czy mogę na ciebie liczyć, w razie gdyby coś poszło nie tak.
   Milczał przez chwilę, a to sprawiło, że ogarnęły mnie wątpliwości. W ostatnim czasie nasza relacja uległa pogorszeniu i, choć tego się obawiałam, mogłam stracić najważniejszego sojusznika, jakiego miałam. To byłoby jak utrata karty, o której mówił Topór. Ta jedna podtrzymywała całą konstrukcję i bez niej, wszystko by się zawaliło.
   – Możesz – powiedział w końcu. – Oczywiście, że możesz.  
   Chociaż powiedział to, co chciałam usłyszeć, ton jego głosu sprawił, że wcale mnie to nie uspokoiło.
   – Czego się boisz, Max? – zapytałam, ponawiając pytanie sprzed kilku godzin.
   – Daj spokój – mruknął ten.
   Tym razem nie zamierzałam odpuszczać tematu. W przypływie nieopisanej złości uderzyłam Maxa z całej siły w ramię, a potem drugi raz. Ten odsunął się od moich ciosów, patrząc na mnie z oburzeniem. Nie obchodziło mnie jednak to, że wciąż był obolały po walce. To nawet mi odpowiadało.
   – Przestań! – Złapał mnie za nadgarstek, gdy już miałam uderzyć go po raz kolejny. – Oszalałaś?
   – To ty przestań udawać, że ci na niczym nie zależy, bo to gówno prawda! – powiedziałam ostro, wyrywając rękę. – Znam cię, Max i wiem, że ciągle jesteś przerażony. Boisz się, bo ci na czymś zależy. Powiedz w końcu, czego tak bardzo nie chcesz stracić, to pomogę ci to utrzymać.
   Max w milczeniu pokręcił głową, po czym wstał i odszedł na bok, gdzie jeszcze przed chwilą stałam w Toporem. Oparł się o barierkę i jeszcze nigdy nie widziałam go tak zmęczonym. Ten widok sprawił, że aż ścisnęło mnie w gardle.
   – Nigdy nie bałem się śmierci, ani umierania – powiedział, gdy stanęłam obok niego. – Boję się tylko umrzeć bezcelowo.
   – Dlatego tak zaryzykowałeś, decydując się walczyć? – zapytałam. – Przetrwanie klasztoru jest twoim celem?
   Zacisnął zęby tak mocno, że aż mięśnie na jego twarzy drgnęły. Nie zamierzałam jednak odpuścić tego tematu. Nie teraz, gdy udało mi się zajść tak daleko.
   – Muszę naprawić choć kilka rzeczy, które spieprzyłem – powiedział podnosząc głowę. – Są poranki, kiedy budzę się i przez ułamek sekundy zapominam, gdzie jestem, kim jestem i co zrobiłem, spodziewając się, że to życie okaże się tylko koszmarem.
   Mówił zagadkami. To z jednej strony mnie przerażało, a z drugiej ciekawiło. Max miał tajemnicę, która go    niszczyła.
Dla każdego z nas ten świat był horrorem, ale pierwszy raz widziałam, by ktoś był nim aż tak bardzo przytłoczony, jak w tamtej chwili Max. To go niszczyło, a ja nie wiedziałam, jak mu pomóc.
   – Wściekłem się na Hulka, bo czasem po prostu się nie kontroluję – powiedział w końcu. – Tam, w kościele, zobaczyłaś coś okropnego i zobaczyłaś to we mnie. Nawet mnie to przeraża.
   Wciąż go nie rozumiałam, ale nawet już nie próbowałam rozgryźć sensu tego, co mówił.
   Ludzie, to dziwne istoty – gdy już zaczynają się otwierać, nie należy pokazywać, że na tym nam zależy. Bo jeśli tak się stanie, tamci uciekną, widząc swoją słabość w czyiś oczach.
   Nie powinnam była pytać, ale nie było już odwrotu.
   – Co takiego?
   Max na moment odwrócił wzrok, a gdy już na mnie spojrzał, poznałam odpowiedź na to pytanie.
   – To, że tak bardzo mi  na was zależy.
   – To coś złego? – zapytałam skonsternowana. Poczułam się nawet poniekąd urażona.
   – Sam już nie wiem – odparł cicho.
   Zagryzłam policzek i postanowiłam zaryzykować. Objęłam Maxa mocno, czym ten wydał się zaskoczony. Potrzebował jednak wsparcia, o czym bardzo dobrze wiedziałam.
   – Jesteśmy rodziną, Max – powiedziałam, patrząc na niego z dołu. – Pamiętaj o tym.
   Nagle, zupełnie dla mnie niezrozumiale, ogarnęła mnie nieprzeparta chęć, by zrobić to samo, co zrobiłam przed walką Maxa. Przysunęłam się nawet bliżej niego, choć wcale nie powinnam. Być może nie myślałam wtedy trzeźwo, albo chciałam w końcu zachować się jak egoistka i przestać myśleć o innych. Na moment zapomnieć o Toporze, obozach  i reszcie problemów, które mi ciążyły.
A przede wszystkim, chciałam po prostu pocałować Maxa. Nie wiedziałam dlaczego, ale tak było.
   – Światła.
   – Co? – skonsternowana zmarszczyłam brwi, zupełnie nie rozumiejąc tego, co powiedział Max. Dopiero gdy powiodłam za jego spojrzeniem, zobaczyłam, o co mu chodzi.
   Po moście jechała ciężarówka, której reflektory oświetlały drogę. Jej prędkość wskazywała na to, że kierowca nie ma przyjaznych zamiarów w stosunku do barykady. Strażnicy również to stwierdzili, sięgając po bronie. Przed tym, jak padły pierwsze strzały, a z kabiny pojazdu, wprost do rzeki, wyskoczył kierowca, zobaczyłam, że ciężarówka jest w rzeczywistości cysterną. Nie zdążyłam krzyknąć, by powstrzymać ludzi przed rozpoczęciem ostrzału. Było już za późno i Max również o tym wiedział, pociągając mnie za murek. Legliśmy na ziemi, kryjąc głowy w ramionach i oczekując wybuchu. Nastąpiło to po kilku sekundach, poprzedzonych hukami wystrzałów.
   Nagle stało się jasno, jak za dnia, a powietrze zrobiło się nieznośnie duszne i gorące. Skuliłam się jeszcze bardziej, gdy rozległ się potężny, świszczący ryk, a po nim nastąpiło głuche łupnięcie. Nad naszymi głowami przeleciały odłamki, które spadały zarówno na nas, jak i wszystko dookoła. Wydawało mi się, że Max coś krzyknął, ale nie byłam tego pewna, bo zaraz rozległ się kolejny wybuch i nagle powietrze stało się jeszcze gorętsze.


   – Chodź! – tym razem byłam pewna, że słyszę Maxa. Złapał mnie on za ramię i pociągnął w stronę hotelu.
   Mrużyłam oczy przed potwornie jasnym blaskiem i dusiłam się rozgrzanym powietrzem. Coś sporego upadło, zaledwie kilka metrów na lewo od nas. Wyglądało to jak drzwi samochodowe. Udało nam się dotrzeć do wyłożonego kostką podjazdu przed budynkiem, gdzie zachrzęściły pod moimi butami kawałki szkła. Potknęłam się o coś, ale dzięki wciąż trzymającemu mnie Maxowi, udało mi się utrzymać na nogach.
   Na ścianie przed nami, zobaczyłam spadające cienie. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to mknące w dół kończyny, kawałki metalu, części samochodowe, gruzy. Była tam nawet głowa z płonącymi włosami. Zasłoniłam głowę, a w tym samym momencie na ręce spadł mi płonący kawałek materiału. Odrzuciłam go szybko, ale języki ognia i tak zdołały poparzyć mi skórę.
   Tuż przed samym wejściem do hotelu, leżała płonąca opona. Wpadliśmy do środka budynku, wstrzymując oddech przy chmurze drażniącego, oleistego dymu.
   – Nic ci nie jest? – Spytał mnie Max, gdy już znaleźliśmy się w bezpiecznym wnętrzu.
   Słyszałam go jakby z oddali. Miałam wrażenie, że w uszach mam watę, przez którą wszystko brzmi niewyraźnie.
   Spojrzałam na niego. Jego twarz była biała wokół oczu, a czerwona na czole i policzkach. Opalił sobie pół głowy, po lewej stornie. Na ramionach miał bryzgi krwi, czarne ślady oraz dymiące kawałki tego, co spadło z nieba. Wiedziałam, że sama nie wyglądam z pewnością lepiej. 
   Pokręciłam głową. Gardło miałam jakby spieczone od gorącego powietrza.
   – Co tam się stało? – zapytałam ochryple.
   – Nie mam…
   Nie zdążył odpowiedzieć, gdy wszystkie okna, znajdujące się w holu hotelu, wyleciały z futryn, wepchnięte podmuchem. Puste otwory rozbłysły pomarańczowo-czerwonym światłem, a potem cały budynek zatrząsł się w posadach. Na zewnątrz rozległ się przeraźliwy pisk, na dźwięk którego znowu się skuliłam. Był to ostatni wybuch cysterny. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
   – Chodź! – po raz drugi Max złapał mnie za rękę i pociągnął w głąb budynku. Stanie w drzwiach było zbyt niebezpieczne, gdy tynk zaczął się nam sypać na głowy.
   Wbiegliśmy do restauracji, z której uciekała resztka ludzi. Zamęt był ogromny, a w drzwiach ewakuacyjnych rozległa się prawdziwa bitwa o przeżycie. Mieszkańcy Krosna przepychali się na zewnątrz, chcąc jak najszybciej uciec z niebezpiecznego budynku.
   Nie przedostaniemy się tam, przed załamaniem dachu – uświadomiłam sobie, patrząc na przeciskających się w drzwiach ludzi. Jedynym wyjściem była ucieczka tą samą drogą, którą dostaliśmy się do środka. Już chciałam pociągnąć tam Maxa, gdy zobaczyłam wchodzące tamtędy, płonące postacie. Nagie lub w resztkach płonącej odzieży zombie, chwiejąc się i zataczając na nogach ruszyły w naszą stronę. Nie miałam przy sobie broni. Nie sądziłam, że będzie mi potrzebna i ta leżała teraz wraz z kaburą i nożem na szafce w moim pokoju. Max też jej nie miał.
   Moją uwagę zwróciły krzyki ludzi, dobiegające z restauracji. Tłum zaczął się rozbiegać, gdy do środka wchodziły zombie. Dorwały kilku nieszczęśników, natychmiast się nimi posilając. Kolejna droga ucieczki została odcięta.
   – Tędy! – krzyknęłam, kierując się w stronę schodów.
   W tym samym momencie, gdy wbiegliśmy na szczyt schodów, za nami rozległ się huk. Ściana przy wejściu nie wytrzymała i pierwsze cegły zaczęły sypać się na podłogę. Zaraz za nimi spadł również spory kawałek betonu wraz z pustą ramą okienną. Przygniótł on dwóję truposzy, rozpłaszczając ich pod sobą.
   Zostawiłam Maxa w tyle, będąc pewną, że cały czas podąża za mną. Sama ruszyłam do swojego pokoju, z takim impetem wpadając do środka, że niemal przypłaciłam to wybiciem sobie zębów o podłogę. Dopadłam do stolika, znajdującego się przy łóżku i chwyciłam kaburę. Zapinając ją w pośpiechu, zwróciłam się do Maxa.
   – W plecaku mam drugi pistolet. Weź go i…
   Jakież było moje zdziwienie, gdy nie zobaczyłam za sobą Maxa, ani też nikogo innego. Sama zgarnęłam plecak, po czym pędem wybiegłam na korytarz, czując paniczny strach. Hałas, dobiegający z zewnątrz, krzyki, wycie zombie, wystrzały, to wszystko się skumulowało, tworząc przerażającą symfonię.
   Maxa znalazłam u podnóża schodów, przygniecionego przez jednego ożywieńca i z przygotowującym się do ataku drugim. Od razu ruszyłam na dół, przeskakując po nawet trzy schodni na raz i ryzykując skręcenie karku.
   – Hej! – zawołałam, zwracając uwagę jeszcze stojącego na nogach truposza. Odwrócił się w moją stronę, pokazując zwęglony, prawy bok twarzy i zawył. Z pewnością wymierzyłam w niego i pociągnęłam za spust. Głowa zombie odskoczyła do tyłu, a on sam zaraz upadł. Drugiego truposza złapałam za resztki spalonej bluzy i rzuciłam go na bok. Nie było czasu na dobijanie.
   Dźwignęłam Maxa na nogi, widząc jak ten krzywi się, przyciskając rękę do żeber. Musieliśmy jak najszybciej uciec z walącego się hotelu.
   W restauracji wciąż znajdowało się kilkoro ludzi i niemal taka sama ilość zombie. Drzwi stały jednak otworem.
   Mijając walczących, którzy jakoś radzili sobie z odpieraniem ataków nieumarłych, ruszyliśmy do drzwi. Wyprzedziła nas jednak krótkowłosa blondynka o dość pokaźnych kształtach. Nie udało się jej jednak uciec, bo w drzwiach pojawił się kolejny truposz. Nie zdążyłam przyjść jej z pomocą. Ożywieniec złapał blondynkę za ramiona i zatopił zęby w szyi kobiety. Krew trysnęła. Zombie oderwał spory kawałek mięsa i wpuścił swoją ofiarę. Ta upadła na drewnianą podłogę, wciąż obficie krwawiąc z rozerwanej tętnicy szyjnej. Truposz upadł na kolana i znowu wgryzł się w nie broniącą się już kobietę. Minęliśmy ich, wypadając na zewnątrz.
    Tuż przy samym wyjściu zobaczyliśmy leżące na ziemi, okaleczone i porozrywane ciała, poodrywane kończyny, żerujące na martwych żywe trupy. Patrzyłam na nie wszystkie, szukając wśród nich znajomych twarzy. Jak na razie – na całe szczęście – żadna nie należała do moich przyjaciół.
   Zobaczyłam za to jakiegoś mężczyznę, który przeszedł zaledwie kilka kroków od nas, zaciskając dłonie na szyi w daremnej próbie zatamowania krwi, która spływała mu przez palce, szlochając przy tym głośno. Na przedramieniu miał drugi ślad po ugryzieniu. Chciałam go zawołać, ale wtedy z boku wyrosła postać zombie, któremu wnętrzności kołysały się na wysokości krocza. Kolejne, mokre zwoje wysunęły się, gdy zaatakował nieznajomego. Ten nawet nie próbował się bronić. Odwróciłam wzrok, nie chcąc na to patrzeć.
   Gdzie był Topór? Gdzie jego ludzie? Gdzie moi ludzie? Nie wiedziałam.
   Max coś mówił do mnie, ale przez krzyki, jęki, odgłosy wystrzałów i trzaskanie płomieni zupełnie go nie słyszałam. Chciałam już zbliżyć się, by powtórzył, gdy ten nagle spojrzał za mnie, a źrenice rozszerzyły mu się.
   – Uważaj! – krzyknął, odpychając mnie na bok.
   Upadłam na ziemię, boleśnie uderzając łokciem w asfalt. W tym czasie Maxa zaatakował zombie. Truposz – używając całej siły, jaka pozostała w jego gnijącym ciele – popchnął go na ścianę stojącej nieopodal furgonetki wystarczająco mocno, by blaszany bok aż zatrząsł się od uderzenia. Głowa ożywieńca była jak łeb węża, który wił się, kłapiąc zębami przy szyi mojego przyjaciela. Max, nie dając rady odepchnąć zombie, złapał go za ramiona i próbował choćby go od siebie odsunąć. Zerwałam się, ruszając mu na pomoc.
   Pokonanie tych zaledwie kilku, dzielących nas metrów, zdawało mi się trwać wieczność. Sięgnęłam po nóż i już miałam zaatakować zombie, wbijając mu ostrze w głowę, gdy zobaczyłam, że ta odrywa się nagle od ramienia Maxa, a w zębach trzyma krwawy ochłap skóry.
   Nie – zatrzymałam się i nagle wszystkie siły mnie opuściły. – Nie. Tylko nie to.
   Stałam, tylko parę kroków od truposza, ale nie mogłam się zmusić do żadnego ruchu. Patrzyłam tylko na to, jak szamocze się, próbując ponownie ugryźć mojego przyjaciela. Na to nie mogłam jednak pozwolić.
   Chwyciłam kępkę jasnych włosów, która pozostała na głowie ożywieńca, po czy z zaskakującą nawet dla mnie siłą rzuciłam go na ziemię i od razu przygniotłam do niej. Zdołał tylko raz na mnie zawarczeć, po czym ostrze noża wbiło się w jego oczodół. Potem znowu. I znowu. Wściekłość, jaka mnie ogarnęła, nie pozwalała mi przestać. Gdy już miałam zadać kolejny cios, coś powstrzymało moją uniesioną rękę.
   – Musimy uciekać – powiedział Max tak spokojnie, że aż mnie to przerażało.
   Był przecież ugryziony. Zarażony. Właśnie w tym momencie, stojąc nade mną, umierał.
   Wstałam, chwiejąc się na nogach. Nie mogłam oderwać wzroku od krwawiącej rany na złączeniu jego ramienia i szyi.
   – Max… – mój głos zabrzmiał cicho przez ściśnięte gardło. Oczy wypełniły mi łzy.
   – Później. Tu nie jest bezpiecznie – warknął i pociągnął mnie w stronę domu z czerwonej cegły.
   Wokół widziałam wiele postaci, ale więcej wśród nich było martwych, niż żywych. Tamci pałaszowali tych, których udało im się dorwać, albo szukali nowych ofiar. Z oddali wciąż dobiegały strzały, barykada na moście zniknęła, w pobliskich budynkach pojawił się ogień. Wieczór, gdzie mieliśmy zażyć beztroski, zamienił się w koszmar.
   Nie udało nam się dotrzeć do domu. Na jego terenie chodziły już zombie, a kilkoro z nich dobijało się do drzwi. Ktoś pewnie był w środku i znalazł się w niemałych tarapatach. Kolejne ożywieńce spostrzegły nas i ruszyły ku nam. Choć nie miałam sił, biegłam za Maxem. Ten prowadził mnie do stojącej na końcu ulicy furgonetki. Drzwi do jej naczepy były otwarte, co zobaczyłam nawet z daleka. Łuna płomieni wciąż oświetlała obóz.
   Kto zaatakował Krosno? Odpowiedzi było kilka. Mógł być to Rokita, który dowiedział się o istnieniu tego miejsca, Zbieracze, czy nawet Wiksa. Może też jakaś inna, wroga grupa. Ktoś, kto chciał zniszczyć to miejsce.
   To teraz nieważne – powiedziałam sobie.
   Max otworzył drzwi do furgonetki i zaglądnął do środka, po czym dał mi znak, bym weszła do środka. Zaraz po tym sam do mnie dołączył, zamykając skrzydło. Nagle nastała ciemność. A także cisza. Nie całkowita, ale hałas z zewnątrz nie był już tak wyraźny. Cisza.
   – Max? – zapytałam niepewnie. Chwilowy brak odpowiedzi z jego strony sprawił, że machinalnie sięgnęłam po broń.
   – Jestem – odparł w końcu, a po odgłosach stwierdziłam, że usiadł. – Bądźmy cicho. Przynajmniej przez dłuższą chwilę.
   Skinęłam głową, choć nie mógł tego zobaczyć. Również usiadłam, zdejmując plecak. W środku miałam latarkę. Zmrużyłam oczy, gdy wnętrze furgonetki rozświetlił słup światła. Skierowałam go na przeciwną do wejścia ścianę, dzięki czemu w pomieszczeniu stało się jasno.
Spojrzałam na Maxa. Ten oderwał rękaw koszulki i przyłożył kawałek materiału do krwawiącej rany. Zacisnęłam zęby, widząc to i położyłam pistolet na kolanach. Zobaczył to.
   – To nie będzie konieczne – powiedział.
   – Max, to nie…
   Przerwał mi, przykładając sobie palec do ust. Zrozumiałam i nie dokończyłam. Broni jednak nie odłożyłam. Max mógł być moim przyjacielem, ale gdyby się przemienił,  to zamierzałam się bronić. Nie ważne, jak trudne by to dla mnie było.
   Przymknęłam oczy i oparłam głowę o ścianę. Wtedy mój słuch wyostrzył się. Słyszałam strzały, krzyki ludzi, którzy jeszcze nie zginęli, jęki zombie, wołania o pomoc.
   Gdzie był Rob? Edward? Hindus i reszta? Żyli? Udało im się uciec? A może skończyli jak Max, albo i jeszcze gorzej? Ta niewiedza sprawiała, że miałam ochotę zarówno płakać jak i wrzeszczeć. A nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy, zamknięta w metalowej puszcze z zarażonym przyjacielem, który w każdej chwili mógł się przemienić. Nie wiedziałam, ile to zajmie czasu, ale sama myśl, że to musiałoby się stać, odbierała mi wszelkie siły. Gdzieś tam we mnie, wciąż tlił się mały płomyk nadziei, że to nieprawda. Że ta noc jest jednym, wielkim koszmarem i zaraz się obudzę. Że to wszystko się nie wydarzyło. Że Max wcale nie umrze.
   Przełknęłam gorzkie łzy, ale nie wszystkie udało mi się powstrzymać. Zamknęłam sobie usta dłonią, ale szloch i tak wyrwał mi się z piersi. Nie potrafiłam dłużej być twarda, gdy wewnątrz byłam w rozsypce. Wiedziałam, że jeśli Max umrze, zabraknie mi wszystkich, istotnych elementów, które mi dawał. Dzięki niemu stałam się tym, kim byłam. Zmieniał mnie od początku i to jemu wszystko zawdzięczałam. Bałam się, że sama sobie nie poradzę.


   – Saszo?
   Nie miałam sił, by na niego spojrzeć. W milczeniu pokręciłam głowę, opierając czoło na splecionych dłoniach. Nie zareagowałam nawet, gdy Max ukucnął przede mną.
   – Nie umrę – powiedział, na co ja miałam ochotę się roześmiać. Po jego minie stwierdziłam jednak, że nie żartował.
   – Nie pieprz – syknęłam wściekła, że w ten beznadziejny sposób próbował mnie pocieszyć.
   – Nie pieprzę – westchnął zirytowany, podnosząc się.
   Patrzyłam na niego zdezorientowana, a on wyraźnie jednak się z czymś bił, wahając się co zrobić.  Dobrze znałam to rozbicie w oczach, które sama nieraz miałam, gdy ktoś próbował wyciągnąć ze mnie rzeczy, należące do mojej przeszłości. To były tematy, których unikałam, bo powrót do nich przywoływał wspomnienia rzeczy, o których wolałam nie myśleć. Co jednak takiego Max miał za sobą, że wspomnienie ich wywoływało u niego taką wewnętrzną burzę?
   – Max? – Dźwignęłam się na równe nogi i skrzywiłam, gdy wzdłuż całego ramienia rozszedł mi się pulsujący ból. Rana postrzałowa na przedramieniu się otworzyła, a dowodem tego była krew, która przebiła się przez materiał mojej koszuli. Zbytnio się jednak tym nie przejęłam.
   Pochwyciłam spojrzenie przyjaciela, który ściągnął usta podwinął lewy rękaw koszulki.
   – Nie umrę, bo już tak się stało.


   Nie wiedziałam, co znaczą te słowa, dopóki nie dostrzegłam jaśniejszego kształtu po wewnętrznej stronie ramienia Maxa. Musiałam zbliżyć się, by przekonać, że to rzeczywiście to, co myślę. Tak, zabliźniona rana o półokrągłym kształcie była śladem po ugryzieniu. To jednak wcale nie musiało oznaczać tego, co mi się wydawało. Jednak wszystko na to wskazywało.
   – Co to ma być, Max? – zapytałam w końcu odrywając wzrok od blizny. Wciąż nie chciałam przyjąć do wiadomości tego, co widziałam.  
   Cofnęłam się łapiąc za głowę. Próbowałam poukładać sobie w głowie to, co czego przed chwilą się dowiedziałam, ale to było zbyt nieprawdopodobne, by mogło być prawdziwe. Brak w tym było jakiejkolwiek logiki i podstaw, dzięki którym mogłabym być pewna, że nie wariuję i rzeczywiście widzę to, co widzę. Tego było dla mnie za dużo. Stanowczo za dużo.
   Odeszłam na drugi koniec pomieszczenia i zaczęłam nerwowo krążyć między dwiema ścianami. Nie wiedziałam co mam powiedzieć, jak zareagować. Chciało mi się jednocześnie krzyczeć i płakać. Wygrało to drugie. Zatrzymałam się i ukryłam twarz w dłoniach. Całe zmęczenie oraz napięcie znalazło ujście w histerycznym chichocie. Trwał on jednak bardzo krótko, bo zwabił on jakiegoś zombie, który od razu uderzył w bok furgonetki. Umilkłam, ale wciąż się nie uspokoiłam.
   – Jesteś odporny – powiedziałam w końcu.
   – Można tak założyć – odparł Max.
   Jego pozbawiony emocji ton sprawił, że powróciła wściekłość.
   – Wiedziałeś i milczałeś – syknęłam, wznawiając wędrówkę między ścianami. – To jest twoim zdaniem to „zaufanie”? – zrobiłam cudzysłów w powietrzu, na moment przystając.
   Zombie, znajdujący się na zewnątrz, mocniej uderzył w blachę naczepy. Jednak nawet to mnie nie powstrzymało przed dalszym robieniem Maxowi wyrzutów. W tamtym momencie nawet to, gdybyśmy zostali otoczeni przez stado nieumarłych, nie powstrzymałoby mnie przed mówieniem. Miałam do tego pełne prawo.
   – Kiedy to się stało? – zapytałam. – Przed, czy po tym, jak się poznaliśmy?
   Max poprawił prowizoryczny opatrunek na ranie. Ta już tak bardzo nie krwawiła, a on sam nie zdradzał żadnych oznak zarażenia wirusem.
   – Przed – powiedział krótko.
   – I miałeś zamiar mi o tym nigdy nie powiedzieć? – prychnęłam.
   – Nie teraz. W odpowiedniej chwili…
   – Czyli kiedy? – syknęłam, stając naprzeciw niego. – Przed moją śmiercią, Roba, Adama, Edwarda, czy kogokolwiek innego, gdy zostaniemy zarażeni? Tobie przecież to nie grozi. Świetna sprawa, prawda?
   – Myślisz, że się z tego cieszę? – warknął dość głośno, przez co zombie na zewnątrz się ożywił. Max zerknął w stronę, skąd dochodziły uderzenia i zaraz się zreflektował, ściszając głos. – To, że ja nie mogę umrzeć nie znaczy, że wam na to pozwolę.
   To wszystko było tak niedorzeczne, że nie miałam już nawet sił się dalej wykłócać.
   Podniosłam głowę, a wtedy natrafiłam na jego spojrzenie. Zależało mi na Maxie – było tak od momentu, gdy uratował mnie przed hordą zombie na ulicy w Nowogrodzie i potem przez wspólną drogę do klasztoru. Późniejsze wspólne wypady, walka ramię w ramię, rządzenie obozem i grzebanie kolejnych osób zbliżyło nas. Dlatego nie rozumiałam, jak mógł nie powiedzieć mi o czymś tak ważnym. Zawiodłam się na nim.
   Bez słowa odwróciłam się i usiadłam na podłodze.
   Łupanie zombie w bok ciężarówki ustało, tak samo jak krzyki oraz odgłosy wystrzałów. Jedynymi dźwiękami były głuche jęki truposzy, chodzących na zewnątrz.
   Wraz ze zniknięciem adrenaliny z mojej krwi, ogarnęła mnie senność. Nie pozwoliłam sobie jednak na sen. Mimo tego, o czym zapewniał mnie Max, nie mogłam się pozbyć myśli, że jednak wirus zacząłby działać. Dlatego też trzymałam pistolet w dłoni i walczyłam z opadającymi powiekami. Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadłam w lekką drzemkę z rodzaju tych, gdy część podświadomości wciąż czuwa. To właśnie dzięki temu usłyszałam dziwnie przyśpieszony, świszczący oddech. Poderwałam się z miejsca, mocniej ujmując broń, w każdej chwili gotowa jej użyć.
   Max leżał po drugiej stronie ciężarówki, tam, gdzie słup światła latarki nie docierał. Jednak mimo to dostrzegłam jak jego klatka piersiowa unosi się, jakby z ogromnym wysiłkiem.
   – Max? – Niepewnie podeszłam bliżej, spodziewając się najgorszego.
   Podniosłam latarkę i skierowałam światło w jego stronę. Nie umarł, ale był temu bliski. Stłuczone żebra dały o sobie znać i utrudniały Maxowi oddychanie. Dusił się.
   – Max! – Upadłam przed nim na kolana i pomogłam przewrócić się na bok. To zmniejszyło nacisk na żebra, dzięki czemu mógł wziąć oddech.
   Znowu rozległo się walenie. Tym razem mocniejsze i tworzone przez większą liczbę zombie. Dobiegało najpierw z jednej strony, a potem kolejnej i kolejnej. W końcu głuche, chaotyczne łupanie padało zewsząd. Czułam się przez to jak szczur w klatce. Zamknięta. Pozbawiona możliwości ucieczki. Miałam ochotę krzyknąć, by przestali, ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Zamiast tego skupiłam się na udzieleniu pomocy przyjacielowi.
   – Oddychaj, Max! Nawet nie waż mi się przestać!
   Oddychał, choć wciąż z trudem, ale robił to.
   Zombie uderzały w ciężarówkę i nawet zaczęły nią trząść. Musiało być ich naprawdę dużo, a to nie wróżyło nam dobrze. Nawet gorzej.
   Nagle jednak, przez kakofonię łoskotów oraz jęków nieumarłych, usłyszałam coś innego. Głos, a raczej krzyk. Ludzki. Nie wiedziałam, czy usłyszałam dobrze, czy rzeczywiście brzmiało to jak: „na ziemię”, ale to właśnie zrobiłam. Rzuciłam się na podłogę, kryjąc głowę w ramionach. Strzały padły chwilę potem.
   Dziesiątki, albo i setki kul przebiły blachę pojazdu, szatkując ją na wylot. Hałas był tak wielki, że miałam wrażenie, że zaraz popękają mi bębenki. Skuliłam się jeszcze bardziej, zatykając dłońmi uszy. Ostrzał nie trwał długo, ale wystarczająco, bym po jego ucichnięciu długo jeszcze była ogłuszona. Nie wiedząc, co się przed chwilą stało, nie ruszyłam się nawet z miejsca. Nie zauważyłam też, kiedy drzwi do ciężarówki otworzyły się.
   – Sasza? – doszedł mnie jakiś głos. Znajomy. – To Sasza i Max!
   Zaczęłam się podnosić, ale zaraz ktoś mi pomógł i zamknął w mocnym uścisku. Byłam zbyt oszołomiona, by odwzajemnić ten gest.
   To był Rob. Jego twarz była podrapana i pokryta czarnymi smugami, ale to był on. Widząc to, sama go objęłam.
   – Co tu się stało? – zapytałam.
   – Też chciałbym to wiedzieć – odparł inny głos. Topór stał na zewnątrz, trzymając na ramieniu karabin. Wyglądał na wściekłego. Nie dziwiłam się. gdyby ktoś zaatakował klasztor, pewnie sama nie byłabym zadowolona. – Ale nad tym pomyślimy później. Zjeżdżamy stąd.
   Wstałam z podłogi i krótkim uściskiem przywitałam Hindusa. Cieszyłam się, że i jego widzę. Ten, razem z Robem, pomogli wstać Maxowi.
   – Jesteś ranny? – zapytał Rob, patrząc na jego szyję.
   Max spojrzał na mnie. Wyczytałam tą niemą prośbę, której w tamtym momencie nie chciałam spełniać. Na usta cisnęło mi się to, o czym sama dopiero się dowiedziałam, ale zamiast to powiedzieć, ugryzłam się w język.
   – Zranił go odłamek – powiedziałam, ku uldze Maxa. Ten tylko skinął głową, potwierdzając moje słowa. – Chodźmy stąd.
   Wyszłam na zewnątrz, omijając gęsto leżące ciała zombie. Czułam zapach spalenizny, krwi oraz zgnilizny. Poranne słońce raziło mnie w oczy. Koszmarna noc nareszcie dobiegła końca, ale to wcale nie oznaczało nowego, lepszego dnia. Wręcz przeciwnie. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe problemy, które jednoczyły nas wszystkich.
   – Zabiję ich – powiedział przez zaciśnięte zęby Topór i zerknął na mnie. – A ty mi pomożesz.
   – Pomożemy sobie nawzajem – odparłam. – Ale najpierw jedźmy stąd. 

2 komentarze:

  1. Jestem pod wrażeniem. To był najlepszy odcinek TLD całego tomu. Czytając czułem się tak, jakbym faktycznie tam był. Mam nadzieję, że uda Ci się utrzymać magię stworzoną dzisiaj.
    Naturalnie nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepił ;-)
    "Max na moment odwrócił wzrok, a gdy już na mnie spojrzał, poznałam odpowiedź na to pytanie.
    – To, że tak bardzo (*mi?) na was zależy. Poza tym - cudo <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za zwrócenie uwagi, błąd już poprawiony ;) Brawa za czujność, bo sama często ją tracę ;)
      Cieszę się, że udało mi się zobrazować to, co miałam w głowie. Fakt, że czytelnikom łatwo wyobrazić sobie moje amatorskie sceny jest bardzo budujący :)
      Oczywiście kolejny rozdział również będzie zawierał podobne sceny i postaram się tego nie spieprzyć dłuższą przerwą ;)

      Usuń