niedziela, 18 marca 2018

ROZDZIAŁ 16 - MIĘDZY TOPOREM, A KOWADŁEM (RADEK)

Witam ponownie po dłuższej i niespodziewanej przerwie!
Chorowanie miało swoje dobre strony, bo udało mi się nadrobić zaległości w TLD i poprawić koncepcje na przyszłe rozdziały. 
Ten jest kontynuacją ostatniego, gdzie rozpoczęło się spotkanie grup z klasztoru i z Krosna. Będziecie mogli w końcu poznać przebieg pertraktacji i dowiedzieć się, czego zechce Topór w zamian za sojusz. 

~~~

1
   Zaraz po tym, jak nastąpił pierwszy wybuch, a auto naszych towarzyszy ruszyło do przodu, Hindus wcisnął gaz do dechy. Kierowany paniką i adrenaliną chłopak nie działał rozsądnie. Zamiast jechać za niebieskim samochodem, skręcił gwałtownie w lewo, kierując się prosto na zaporę.
   – Nie! – krzyknąłem, widząc oczami wyobraźni jak rozbijamy się na wrakach aut. Próbowałem jeszcze zainterweniować, chcąc zwrócić kierownicę w drugą stronę, ale było już za późno.
   Zapora była ustawiona w ten sposób, że przylegała do budynku bloków po prawej, a kończyła się na krawędzi niewysokiego zbocza, na dnie którego znajdowały się ogródki działkowe. Nie była to spora wysokość, jednak wystarczająca, aby auto, które by się tam znalazło, już nie znalazło drogi na górę. Do końca miałem nadzieję, że nasz kierowca zahamuje i nie wybierze tej niebezpiecznej trasy, ale tak się właśnie stało.
   Złapałem się mocno drzwi, święcie przekonany, że nasz samochód nie utrzyma się na stromym zboczu i dachując spadnie na dół. Niechybnie zostalibyśmy wtedy zgnieceni w metalowej puszce, a być może i potem schwytani przez napastników, którzy nas zaatakowali. Jednak żaden z moich czarnych scenariuszy się nie spełnił. Hindusowi udało się pokonać ten krótki, lecz niebezpieczny dystans na stromiźnie, a potem znowu wjechać na równą drogę. Manewr ten wymagał nie lada umiejętności rajdowych, albo po prostu czystego szczęścia. Finalny efekt był za to taki, że udało nam się minąć barykadę, rysując przy tym prawy bok auta.
   – Co teraz? – zapytał wyraźnie spanikowany Hindus, gdy już minęliśmy zaporę.
   – Jedź prosto. Nie zatrzymuj się – poleciłem mu, po czym odwróciłem się do siedzących z tyłu towarzyszy. – Wszystko w porządku?
   Edward przytaknął, pomagając Librze wrócić do wygodnej pozycji na siedzeniu. Moja przyjaciółka wciąż nie wyglądała najlepiej, ale nie tak źle jak poprzedniego dnia.
   – Kto to był? – zapytała Agata, odsuwając jasne włosy z twarzy i oglądając się co rusz za siebie.
   – Nie mam pojęcia – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Hindus, jedź na razie…
   Nie zdążyłem dokończyć, gdy autem ponownie zarzuciło. Gdyby nie trzymający mnie pas, z całą pewnością wpadłbym na naszego kierowcę, być może doznając przy tym poważnych obrażeń.    Chwyciłem klamkę, przytrzymując się na miejscu, aż samochód przestał się trząść, a głuche łupnięcia dochodzące z przodu pojazdu ustały. Przez czerwień, która zalała przednią szybę, nic nie widziałem. Ale nie musiałem nawet. Zawodzenie i warczenie zombie były jasną odpowiedzią na to, co się właśnie stało. Na moment wykrzywiona w grymasie twarz przykleiła się do okna z mojej strony, ale zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.
   Sądząc po dźwiękach, musieliśmy wjechać w dość liczną grupę truposzy. Nasze auto taranowało ich, ale nie sądziłem, by jeszcze długo mogło wytrzymać takie obrażenia. Choć Hindus dociskał gaz do dechy, to nasza prędkość znacznie spadła. Silnik zaczął rzęzić i nawet starania kierowcy, by wprawić pojazd w ruch, nic nie dawały. Musieliśmy uciekać.
   Chwyciłem swój pistolet i pierwszy wyszedłem na zewnątrz. Otwierając drzwi z całej siły, uderzyłem nimi znajdujących się blisko truposzy. Te upadły, a ja strzeliłem owej dwójce w głowy, pozbywając się tym samym zagrożenia. Na moment moje serce zamarło, gdy para dłoni zacisnęła się na moim przedramieniu, a przed twarzą pojawiła mi się rozdziawiona szczęka. Odór zgnilizny uderzył mnie w twarz, powodując obrzydzenie. Nie dzisiaj – powiedziałem sobie ze złością i wymierzyłem lufę broni wprost w usta ożywieńca. Zimna i lepka maź rozlała mi się na twarzy. Zabiłem jeszcze trójkę zombie, które zbliżały się do mnie, po czym pomogłem Edwardowi zabrać Librę. Ta była wciąż zbyt słaba, by biec sama.
   – Tędy! – zawołałem do Hindusa i Agaty. Ci wciąż strzelali do zombie, których rzeczywiście było sporo. Nie mieliśmy jednak na nich czasu.
   Przebiegliśmy przez wąską uliczkę, oddzielającą dwie kamienice, po czym znaleźliśmy się na podwórku większego bloku. Znajdującą się tam czwórkę zombie od razu wyeliminowaliśmy celnymi, pojedynczymi strzałami. Nie zatrzymaliśmy się aż do momentu, gdy upewniliśmy się, że pościg zombie został na jakiś czas zgubiony. Truposze może i były liczne, ale w dużych miastach łatwo im było zbiec. Ilość kryjówek oraz labiryntów stworzonych z ulic i uliczek dawały większą szanse na ucieczkę, niż w mniej zabudowanych miejscach. 
   – To już nie dla mnie – westchnął głośno Edward, opierając ręce na kolanach i sapiąc przy tym głośno.
   Byłem pełen podziwu dla tego mężczyzny. Choć niechybnie miał ponad sześćdziesiąt lat, to dorównywał nam – młodym – kroku. Edward miał w sobie jeszcze wigor. Jednak nie mogłem zapomnieć, że miał już swoje lata i nie tą już kondycję, co kiedyś.
   – Odpocznijmy chwilę – zarządziłem, zerkając na Librę. – Zaraz ruszymy dalej.
   – Dokąd? – zapytała Agata, marszcząc brwi. – Sasza, Max i Rob zaginęli. Mamy ich zostawić?
   Pomogłem przyjaciółce usiąść na niskim murku, otaczającym pozostałości kwiatowych rabat pod blokiem, po czym zdjąłem plecak z ramion. Bagaż ten miał swoją wagę – i to niemałą. W środku znajdowały się cztery pistolety, które zabraliśmy ludziom Smitha, oba jego rewolwery oraz trochę prowiantu. Całość znacznie mnie obciążała, ale nie narzekałem. Dobrze było, że miałem to wszystko przy sobie.
   – Rozsądniejsze będzie szukanie ich po całym Krośnie? Pomyśl logicznie – powiedziałem, zerkając na Agatę i podając Librze butelkę w wodą. – To duże miasto.
   Blondynka splotła ręce na piersi i wyglądała na zdenerwowaną. Ze złością zagryzała wargę, aż miałem pewność, ze za moment ją przegryzie. Nie znałem Agaty zbyt dobrze, ale sądząc po jej zaangażowaniu w sprawy klasztoru oraz to, w jaki sposób wykonywała swoje zadania w obozie, wydawało mi się, że stara się dbać o wszystkich. Teraz, gdy zaginęła część z nas, zapewne czuła potrzebę ruszenia im na pomoc. Niestety, nie dostrzegała całej gamy wad tego pomysłu.
   – Radek ma racje – powiedział niespodziewanie Edward. – Jeśli reszta będzie chciała nas odnaleźć, pewnie udadzą się w jedyne miejsce, gdzie moglibyśmy się odnaleźć.


   Spojrzałem na Librę. W zielonych oczach przyjaciółki zobaczyłem niepewność i strach, czyli dokładnie to samo, co sam czułem.
   Od samego początku – gdy tylko dowiedziałem się, że zostałem wyznaczony do pokierowania grupy w Krośnie – miałem obawy. Powrót do obozu Topora był dla mnie jak wkroczenie ponownie do bagna, z którego z trudem udało mi się wydostać. Miałem nadzieje, że będę mógł w końcu zostawić tamto życie za sobą – tym bardziej, że zaaklimatyzowałem się w klasztorze. Nie chciałem teraz tego zaprzepaścić, bo tak niechybnie by się stało, gdyby wyszło na jaw dlaczego Libra i ja znaleźliśmy się w Błoniach. Czym byłyby wtedy nasze tłumaczenia, w obliczu takiej zdrady? Nawet jeśli nie kontaktowałem się z ludźmi Topora, to w stosunku do Libry takiej pewności nie miałem. Nigdy nie zapytałem jej o to, ale podejrzewałem swoje.
   Chciałem żyć, ale już na własnych zasadach. Bez ciągłych wspomnień, które mnie prześladowały. Bez czucia się jak śmieć. Bez codziennego oglądania twarzy człowieka, dla którego byłem niczym.
   Chciałem po prostu żyć.

2
   Do obozu dotarliśmy pieszo i bez problemu dostaliśmy się do środka. Z pewnością zasługą tego był fakt, że Libra i ja zostaliśmy rozpoznani przez strażników. Spędziliśmy tam wystarczająco dużo czasu, by ludzie mogli nas zapamiętać.
   Przechodząc przez bramę, bałem się tak, jak jeszcze nigdy. W duchu prosiłem, by nikt nie zwrócił się do mnie po imieniu, bo wtedy wyszłyby na jaw fakty, które wolałem by zostały ukryte. A przynajmniej do momentu, aż sam bym ich nie wyjawił. Kiedyś – pomyślałem stanowczo. – Kiedyś, ale jeszcze nie teraz.
   Zostaliśmy zaprowadzeni do hotelu „Odra”, który znajdował się niedaleko bramy. Po drodze zauważyłem, jak wiele zmieniło się w Krośnie.
   Z całą pewnością przybyło ludzi, a w tym dzieci. To było zaskakujące, bo niecały miesiąc wcześniej nie było tam ani jednego. Teraz te – jak gdyby nigdy nic – rysowały kolorowymi kredami po ścianach budynku. Z ulic zniknęły śmieci, które pozostawili uciekający ludzie, a także usunięto samochody. Przy moście, gdzie kiedyś stał autobus, a który wysadziłem, postawiono ciężarówkę, a  na niej zbudowano budkę dla strażnika. Ta posiadała osłonę oraz duży reflektor, którym zapewne nocą sprawdzano teren. Ludzie chodzili uzbrojeni, a na niedużym skwerze zieleni zobaczyłem kilkuosobową grupę ludzi, która szkoliła się w walce nożami. Wszystko wyglądało niezwykle solidnie i byłem pełen podziwu dla zmian, jakie zaszły w obozie.
   – Gdzie Topór? – odezwał się niespodziewanie Edward.
   Prowadzący nas strażnik – barczysty czterdziestolatek o znużonym spojrzeniu – nie kwapił się odpowiedzieć na pytanie. W milczeniu wprowadził nas do hotelu, gdzie zatrzymał się. Obojętny wzrok zlustrował naszą piątkę, dłużej zatrzymując się na Librze.
   – Ranna? – zapytał niskim głosem.
   – Tak – potwierdziłem. – Musi ją obejrzeć lekarz.
   Mężczyzna skinął głową i spojrzał za nas, po czym gwizdnął krótko.
   – Przyprowadź Felczera do piątki – powiedział do młodego chłopaka, który pojawił się obok mnie. Dzieciak ochoczo pokiwał głową i zniknął tak szybko, jak się pojawił, a mężczyzna kiwnął w kierunku Libry. – Chodź.
   – Nie sądzę…
   – Wszystko gra, dziadku – przerwała ta Edwardowi, uśmiechając się do niego. Wyszedł z tego raczej grymas, spowodowany wyczerpaniem, ale to nie było istotne.
   Położyłem dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, twierdząco kiwając głową. Bądź co bądź – o Librę nikt nigdy się martwić nie musiał. Potrafiła ze wszystkiego wyjść obronną ręką. No i gdzie miałaby być bezpieczniejsza, niż tutaj? Przecież jeśli nie wszyscy, to większość ją znała. I mnie – pomyślałem gorzko, gdy wchodziliśmy do restauracji, znajdującej się po lewej stronie holu.
   – Poczekajcie tutaj – powiedział nasz przewodnik, gdy zaprowadził nad do okrągłego stołu niedaleko okien.
   – Chwila – zatrzymała go Agata, nim zdążył odejść. Kobieta podeszła do niego, mierząc go wzrokiem. – Co tutaj robimy? Na co mamy czekać?
   – Agato – Podszedłem do kobiety i złapałem ją za ramię. Ta jednak wyrwała się mi. Widać było, że jest mocno rozdrażniona niepewnością sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
   – Nie wiesz, do czego jesteśmy zdolni, więc lepiej nic nie próbujcie. Inaczej zginiecie. Wszyscy – grzmiała dalej, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. W jej słowach była groźba tak poważna, że nie wątpiłem, iż jest zdolna do bronienia się w razie potrzeby.
   Mężczyzna jedynie skomentował jej słowa sztywnym skinięciem głowy, po czym odszedł.
   Udało mi się sprowadzić Agatę do stolika, gdzie dość twardo posadziłem ją na krześle.
   – Ochłoń – rzuciłem do niej krótko, narażając się przy tym na lodowate spojrzenie błękitnych oczu.
   Zostawiłem Agatę i Hindusa przy stole, a sam podszedłem do Edwarda. Mężczyzna stał przy jednym z dużych okien, wychodzących na tyły budynku. Był stamtąd dobry widok na znajdującą się kawałek dalej Odrę. Widok spokojnie płynącej wody, w której odbijały się ostatnie promienie czerwonego słońca, był uspokajający. Patrzyłem na to w zadumie, na moment zapominając o wszystkich, otaczających mnie problemach. Cóż, oprócz nich nie miałem żadnych innych zmartwień w ostatnich tygodniach. Za to dzięki temu nie myślałem o Klaudii. Jeden plus, proszę państwa – pomyślałem z rozgoryczonym uśmiechem.
   – Jesteście stąd – powiedział, a raczej stwierdził Edward. Mężczyzna odwrócił się do mnie, a łagodne, piwne oczy patrzyły w moje wyczekująco. – Ty i Libra. To wasz obóz.
   Pierwszą moją myślą było to, by stanowczo zaprzeczyć; nazwać go wariatem lub posądzić o nazbyt wybujałą wyobraźnię. Jednak druga część mojej podświadomości stwierdziła, że byłoby to bezcelowe. Edward wiedział, więc wypieranie się prawdy nic by nie dało. Jedynie pokazałoby moje nieczyste zamiary.
   Dlatego też wcisnąłem ręce w kieszenie spodni i ponownie spojrzałem na rzekę.
   – Nie mów nikomu. A przynajmniej nie teraz. Sam to zrobię, ale później.
   – Spokojnie – Głos mężczyzny był pozbawiony jakichkolwiek pretensji, czy złości. Brzmiało w nim jedynie zrozumienie – coś, czego potrzebowałem. – To wasza sprawa. Sami ją rozwiążecie.
   – Libra i ja naprawdę nie…
   Dłoń Edwarda spoczęła na moim ramieniu, a łagodny uśmiech dobrego ojca rozwiał moje obawy. Starszy mężczyzna był podporą klasztoru oraz symbolem zrozumienia i wsparcia. Zawsze służył radą dla każdego. Wiedziałem, że nie wyda Libry i mnie. Na pewno by tego nie zrobił.
   – Jesteście dobrymi ludźmi – powiedział z naciskiem na każdym słowie. – Wierzę w to. Gdy już będziesz gotów wyznać prawdę Saszy, Maxowi, czy komukolwiek innemu, oni też będą to wiedzieli. Na pewno.
   Też chciałbym być tego tak pewien – pomyślałem gorzko.
   Oczekując tego, by w końcu ktoś się nami zajął, siedzieliśmy przy okrągłym stole. W powietrzu dało się wyczuć zdenerwowanie i niepewność, a upływ kolejnych minut wcale nie pomagał ich przytłumić. Tym bardziej, że nie mieliśmy pojęcia, czego mamy się spodziewać.
   Nagle rozległy się kroki ciężkich podeszew butów kilku osób, a potem w drzwiach restauracji stanęła grupka złożona z czterech osób. Na ich widok wszyscy wstaliśmy z miejsc. Wierzyłem, że nasze grupy ponownie się złączą, ale nie sądziłem, że stanie się to tak szybko.
   – Jak się tu dostaliście? – zapytała Sasza, po tym jak objęła Edwarda.  
   – Długa historia – odparł ten. Nasze spojrzenia spotkały się, ale zaraz odwróciłem wzrok. Jeszcze nie byłem gotowy.
   Spojrzałem na Topora. W brązowych oczach pojawiły się złośliwe iskierki. Dobrze wiedział, w jakiej sytuacji się teraz znajdowałem – między młotem, a kowadłem. No, może między toporem, a kowadłem. Tak. To określenie było trafniejsze. Ale co lub kto w tym przypadku było kowadłem? Klasztor? Chęć życia po swojemu? Sasza?
   – A gdzie Libra? – zapytał Rob, wyrywając mnie z przemyśleń.
   – Nasz lekarz się nią zajął. Przejdziemy do rzeczy? – mruknął Topór, zajmując jedno z krzeseł.
   Spojrzałem niespokojnie na Edwarda, jednak mężczyzna zdawał się nie podzielać mojego zdenerwowania. Był spokojny i opanowany – jak zawsze z resztą. Usiadłem obok niego, mając po swojej prawej stronie Saszę. Ona także była zdenerwowana. Z  dłońmi splecionymi na blacie stołu patrzyła na siedzącego naprzeciw niej Topora. Żadne z nich jednak jeszcze nie zaczęło rozmowy. Wyglądali, jakby się nawzajem sprawdzali w sposób, który dla nas pozostałych był niewiadomy. Jakby szukali swoich słabych stron, w które mogliby uderzyć, zyskując tym samym przewagę w pertraktacjach.
   W końcu Sasza odwróciła wzrok i od razu natrafiła na stojących w drzwiach strażników. Na ich widok zmarszczyła brwi.
   – To ma być rozmowa na osobności? – zapytała ze złością.
   – Twoi ludzie zabili siedmiu moich. Ja zero twoich. Mimo to nie odebrałem wam broni, ale to nie znaczy, że nie zamierzałem się ubezpieczyć. Wybacz, ptaszyno, ale nie ufam ci – odparł spokojnie Topór.
   – I vice versa – Sasza uśmiechnęła się kwaśno i oparła na krześle.


   – Możemy przejść do konkretów? – wtrącił Rob, który wyglądał na najbardziej niespokojnego i niezadowolonego. Przeczuwałem, że gotów jest w każdej chwili użyć zostawionej mu broni.
Nie rób tego – pomyślałem patrząc na niego, jakbym chciał telepatycznie przekazać mu tym ostrzeżenie. Gdyby komuś tutaj puściły nerwy, żadne z nas nie wyszłoby żywe z obozu, a klasztor znalazłby się w niebezpieczeństwie. To, że nie znałem myśli Topora wcale nie oznaczało, że go nie znam. Nie działał spontanicznie, a umiejętność manipulowania ludźmi i obracania ich własnych działań przeciw nim samym miał opanowane do perfekcji. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak słowa mojej matki doskonale go opisywały.
   To lis, synu. Przebiegły, chytry i cwany. Poda ci rękę, ale jeśli stracisz czujność, odgryzie ci twoją.
   – Lubię konkrety – powiedział, przerzucając lewą rękę przez oparcie krzesła. – Słucham. Co was do mnie sprowadziło?
   Moja rola w tym spotkaniu nie była jasno określona. Chociaż nie czułem się przynależnym do obozu z Krosna, to nie byłem też pewien, czy to klasztor jest moim miejscem. Dopóki nie zakończyłem porachunków z jednym obozem i nie byłem szczery z drugim, nie mogłem uczestniczyć w rozmowie, w której ważyły się tak istotne sprawy. Najchętniej wyszedłbym stamtąd i udał się do Libry, ale czułem, że powinienem zostać. Tylko wtedy miałbym choć namiastkę kontroli nad Toporem.
   – Wysłałeś szpiega do naszego obozu – powiedziała ostro Sasza.
   – A wy zabiliście moich ludzi i jednego porwaliście – odparł mężczyzna, zerkając na siedzącego pod ścianą Macieja. – Który z was jest takim konwejerem? Konwencja genewska u was nie obowiązuje?
   Mężczyzna zerknął na zabandażowane dłonie Maxa, skrywające poranione kostki. Co prawda obrażenia te nie powstały podczas przesłuchiwania Macieja, ale zdradzały one porywczą naturę naszego towarzysza.
   – Powiedział facet, który odciął innemu rękę – mruknął Rob.
Topór zacmokał kilka razy i z sykiem wciągnął powietrze. Skrzywiłem się, słysząc ten znienawidzony dźwięk. Wywoływał u mnie podobne uczucie, jak drapanie paznokciami po tablicy.
   – Nie lubię wracać do przeszłości. Moja skrucha nie sprawi, że odrośnie facetowi ręka, a i ja nie poczuję się lepiej.
   – To jest…
   – Wystarczy! – Sasza przerwała Robowi, nim ten rozpocząłby dyskusję, zupełnie niezwiązaną z powodem, dla którego doszło do tego spotkania.
   Rob zacisnął usta w wąską kreskę i powiedział coś do siedzącego obok Maxa. Ten skinął głową, po czym obaj zerknęli nieufnie na Topora.  
   – Masz tu całkiem sporo ludzi – zauważyła Sasza. – Uzbrojonych.
   – Mieliśmy szczęście znaleźć trochę broni – Topór uśmiechnął się tajemniczo, na co ja zacisnąłem zęby ze złością.
   To „szczęście” polegało na ograbieniu centrum kryzysowego na stadionie w Lesznie ze wszystkiego, co się nie spaliło. Choć pozostawienie tych rzeczy byłoby nierozsądne, to obrazy wyciągania pistoletów z martwych dłoni ludzi pozostały mi w głowie i kojarzyły się z okradaniem zmarłych.
   – Nie owijajmy w bawełnę – Topór przewrócił oczami. – Słyszałem, że macie problem z innymi grupami i brakuje wam sił, by z nimi walczyć. Skoro przyjechaliście tu wszyscy – najważniejsze osoby w waszym obozie – chodzi wam o wynegocjowanie sojuszu. Mylę się?
   Nonszalancki ton Topora wyraźnie poirytował Saszę. Dziewczyna aż zagryzła policzek, mocno zaciskając palce na oparciu krzesła.
   – Nie mylisz – wtrącił Edward. – Potrzebujemy pomocy.
   Edward był najrozsądniejszą osobą w naszym gronie i tylko on był w stanie bez wahania poprosić o pomoc.
   Topór spojrzał na niego, ponownie wciągnął powietrze i cmoknął.
   – A co bym z tego miał? – zapytał.
   – Ludzi – odparł bez zastanowienia Edward. – Ludzie, to najcenniejsza rzecz w tych czasach, a ich wsparcie, to szansa na przeżycie. Owszem, możesz odrzucić naszą propozycję. Możesz nas nawet teraz zabić, ale co to da? Świat i tak jest pełen trupów. Żywych trupów. Jeśli ma się możliwość zwiększenia swoich szans w walce z nimi, odrzucanie tego jest albo szaleństwem, albo skrajną głupotą. Jeśli jesteś przywódcą dla swoich ludzi, to nie narazisz ich na śmierć i przyjmiesz naszą propozycję. W innym przypadku pomyślę, że rzeczywiście jesteś jedynie obłąkanym człowiekiem, który nie dojrzał do pełnienia roli, jaką sam sobie przypisał.
   Słowa Edwarda wywołały zaskoczenie u nas wszystkich. Byłem pod wrażeniem ostrych zarzutów w stronę Topora i jego odwagi. Choć powiedzenie takich słów było ryzykowne, to patrząc na wyraz twarzy przywódcy obozu wiedziałem, że opłacalne.
   Zgodzi się – pomyślałem z ekscytacją. – Przyjmie sojusz.
   Czekałem na to jedno słowo, które zakończy z sukcesem naszą wizytę w Krośnie, gdy nagle do sali weszła kobieta. Jej pojawienie się odwróciło uwagę Topora, tym samym zaprzepaszczając okazję na sojusz. Na tą chwilę młoda, ciemnowłosa kobieta przy kości i z tacą w rękach stała się źródłem mojej złości. Dźwięk uderzających o siebie białych, matowych kubków pogłębił moją irytację.
   Kobieta położyła tacę na środku stołu, po czym postawiła kubek przed każdym z nas, uprzednio wypełniając szkła winem o ciemnoczerwonym kolorze i ostrym zapachu.
   – Właśnie. Napijmy się!– Topór pierwszy wziął kubek do ręki i wstając z krzesła. Nikt nie odwzajemnił gestu toastu. – Za pomyślne negocjacje!
   Mężczyzna jednym łykiem opróżnił kubek i odstawił go na blat. Nikt inny tego nie zrobił. Przyjęcie czegoś od Topora było sporym ryzykiem. To lis. Przebiegły, chytry i cwany. Poda ci rękę, ale jeśli stracisz czujność, odgryzie ci twoją.
   Spojrzałem na Saszę, która podejrzliwie patrzyła na Topora. Domyślałem się, o czym myślała. Mi także przez głowę przeszło, że Topór mógłby wykorzystać tą okazję i pozbyć się wszystkich najważniejszych osób w klasztorze za jednym razem. Jednak gdyby rzeczywiście chciał to zrobić, to nie doszłoby do tego już wcześniej, gdy pojawiliśmy się na terenie obozu? I po co miałby zabijać osoby, które mogłyby mu przynieść korzyści? Nie był głupi.
   To lis. Przebiegły, chytry i cwany.
   Sasza niepewnie wzięła kubek, a za nią pozostali. Ja również. Gdy tylko spojrzałem na burgundowy kolor alkoholu i poczułem jego wyraźny zapach, ogarnęło mnie pragnienie.  
   Nie możesz – odezwał się karcący głos w mojej głowie, który zawsze upominał mnie w takich sytuacjach.  
   Tylko jeden łyk. Nic się nie stanie – drugi, ten mniej odpowiedzialny włączył się do rozmowy.
   To i tak za dużo i dobrze o tym wiesz. Odstaw to.
   Przybliżyłem szkło do ust i już niemal się napiłem, gdy ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Chciałem wszystko zaprzepaścić w takim momencie? Gorszego nie mogłem sobie wybrać. Teraz musiałem zachować trzeźwość umysłu, a nie wracać do starych nałogów.
   Dlatego też odstawiłem szybko kubek i zacisnąłem palce na oparciu krzesła. Zauważyłem badawczy wzrok Edwarda oraz złapałem krótkie zerknięcie Topora. Na czole mężczyzny pojawiła się pionowa zmarszczka, a on sam westchnął cicho.
   – Więc zgadzasz się? – zapytała Sasza.
   – Powiedzmy – Topór sięgnął po butelkę i przyjrzał się etykiecie na niej.
   – Co chcesz w zamian?
   Topór westchnął głośno i założył ręce za głowę.
   – A co moglibyście mi dać, ptaszyno? Z tego, co mi wiadomo, broni i jedzenia aż tak wiele nie macie. Generatory, które zwędziliście sprzed nosa moim ludziom, też są mi już niepotrzebne. Nie macie niczego, co byłoby dla mnie wartościowe. 
   – Więc czego chcesz? – wtrącił zirytowany Max, który odezwał się po raz pierwszy podczas tej rozmowy.
   Topór spojrzał na niego. Jego wzrok zaniepokoił mnie. Cwany uśmieszek był oznaką jakiś planów, o których mieliśmy się przekonać.
   – O tym porozmawiamy później – powiedział spokojnie.
   On coś knuje – pomyślałem. Byłem tego bardziej niż pewien.
   W tym momencie mój wzrok padł na stojący przede mną kubek, oraz siedem innych – identycznych. Pozornie nie różniło ich nic. Miały ten sam kolor, wielkość i kształt, ale… Dwa z nich miały małe  nacięcia na krawędziach. Zupełnie niewidoczne, jeśli ktoś nie wpatrywałby się dłużej, ani też nie zastanawiające. Jednak to, że znajdowały się akurat na kubkach Topora i Saszy nie mogło być przypadkiem.
   – Czyli nam pomoszesz?
   Spojrzałem badawczo na Roba. Mówił niewyraźnie i ociężale. Wyglądał jak po wypiciu kilku kubków wina, a nie zaledwie jednego. Słaba głowa – powiedziałem sobie, ale nie przekonało mnie to. Coś ewidentnie było nie tak. I nie tylko z Robem.
   Nacięcia. Wino. Kubki. Nacięcia. Wino. Wino? Butelka! Lis. Cwany lis.
   Wszyscy pozostali – oprócz mnie, Saszy i Topora – mieli rozmyty wzrok, wyraźnie chwiali się na swoich miejscach, a ich ruchy stawały się coraz cięższe. Hindus opuścił nagle rękę, którą podtrzymywał głowę, a ta przewróciła stojący przed nim kubek. Resztki wina zaczęły płynąć w stronę krawędzi czerwoną rzeką. To zaalarmowało Saszę.
   – Co się dzieje? – zapytała, patrząc na swoich ludzi. W jej oczach zobaczyłem strach, który przerodził się we wściekłość. – Coś ty zrobił?
   Agata pierwsza osunęła się na krzesło. Edward przysypiał, a Hindus zawzięcie walczył z utrzymaniem pionu. Rob jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co się działo, mówił dalej, coraz mniej wyraźnie i bez sensu. Jedynie Max wyglądał na trzeźwego, ale i jego spojrzenie stawało się rozmyte.
   Chwyciłem za swój kubek i spojrzałem na jego zawartość. Oprócz wina nie było tam nic podejrzanego. Cokolwiek Topór nam podał, nie miało to zapachu i rozpuszczało się w płynie. Od razu pomyślałem o tabletce gwałtu, ale myśl, że mój ojciec mógłby się posunąć aż do tego, była paskudna. Myliłem się sądząc, że choć raz zagra czysto.
   Poda ci rękę, ale jeśli stracisz czujność, odgryzie ci twoją.
   – Co im podałeś, skurwielu? – Sasza wściekła poderwała się z miejsca. Pod maską złości czaił się wyraźny strach.
   – Nic groźnego – odparł spokojnie Topór, ponownie napełniając sobie kubek winem.– Za dużo nas tu było. Wolę rozmowy w mniejszym gronie.
   – Jak? – Sasza była wyraźnie zbita z tropu. – Dlaczego nam nic nie jest?
   Topór zaśmiał się i skinął w kierunku Roba. Ten w tym samym momencie opadł z łoskotem na stół, uderzając przy tym w blat czołem. Przytomny pozostał już tylko Max, ale jego wyłączenie się z rozmowy było już tylko kwestią czasu.
   – To było w kubkach – wywnioskowałem.
   Ogarnęła mnie złość i wstyd, choć nie powinienem był mieć poczucia winy za coś, czego nie zrobiłem. Jednak świadomość, że mój ojciec był aż takim sukinsynem sprawiała, że czułem się współodpowiedzialny za wszystko, co robił.
    Max oparł się mocno obiema rękami o blat stołu i wszystko wyglądało na to, że próbuje wstać. To wymagało wiele siły od niego, bo środek działał już całą swoją mocą, a sądząc po tym, jak szybko zmógł moich towarzyszy, było go całkiem sporo. Mimo to wciąż się trzymał.
   – Max, usiądź.
   Ten zignorował Saszę i próbował zatrzymać wzrok na Toporze. Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego, ale i zadowolonego tym widokiem.
   – Nie zasypiaj, niedźwiedziu – prowokował Maxa, szczerząc się. – Musisz być czujny, jeśli nie chcesz nikogo stracić. Nie zasypiaj. Wstań. Wstań i mnie powstrzymaj!
   Kłamał. Nie miał w zamiarze skrzywdzić nikogo z nas, ale chciał wypróbować Maxa. Już kiedyś byłem świadkiem podobnych prowokacji, gdzie specjalnie denerwował innych, by sprawdzić ich granice. W tym Topór był mistrzem. 
   – Max – Sasza ruszyła w stronę przyjaciela, gdy jego ręka spoczęła na kolbie pistoletu.
   – Rozumiejąc, że będzie towarzyszów bawił, niedźwiedź, według zwyczaju, nic do rzeczy prawił – wyrecytował nagle Topór, a te kilka słów bajki wystarczyły, by oblał mnie zimny pot.
Przestań. Nie myśl o tym. Nie teraz
   Przed oczami stanął mi widok łazienki, którą tak dobrze znałem. Potrafiłem odtworzyć każdy jej fragment, wskazać miejsce każdej rzeczy. Najwyraźniej widziałem jednak wannę. Czerwona woda przelewała się przez jej brzeg, tworząc sporych rozmiarów kałużę na białych płytkach. Znad krawędzi zwisała kobieca ręka. Po długich, smukłych palcach skapywały czerwone krople, nadając kałuży jeszcze bardziej intensywną barwę.
   – Znudzeni tymi bajki, gdy wszyscy drzemali – Topór wstał z krzesła i podszedł do Maxa. Dzielił ich zaledwie metr, a przeszkodą była stojąca między nimi Sasza.
   – Przestań! – syknęła, choć nie bardzo wiedziałem, do kogo.
   – Gniewał się wilk na liszkę, że niedźwiedzia chwali – Topór był jakby głuchy i ślepy na wściekłość Saszy. Dalej recytował tą przeklętą bajkę, która przypominała mi koszmar, o którym prawie zdążyłem zapomnieć.
   Ona śpi – uspokajający głos zupełnie nie zgadzał się z przerażeniem, a zarazem i rozpaczą w brązowych oczach. –Mama tylko śpi.
   Nie spała. Z całą pewnością nie spała.
   Max ciężko oparł się jedną ręką o stół, a dłoń, w której trzymał pistolet, ledwie się na nim zaciskała. Były to już jego ostatnie chwile przytomności.
   – Sprób… Spróbuj tylko… – wymowa zdania, które miał w głowie, sprawiała mu wyraźny problem. – … a zabiję cię.
   Topór znowu wyszczerzył zęby i roześmiał się krótko. Wystarczyło tylko jedno, lekkie pchnięcie, by Max z powrotem opadł na krzesło.
   – Mnie idzie o ochronę skóry. – powiedział, wyjmując pistolet z dłoni Maxa. Z podziwem podniósł broń i przyjrzał się jej. – Niezgrabną ma wymowę, lecz ostre pazury.

3
   – Czego ty właściwie chcesz? – zapytała Sasza ostro, gdy szliśmy we trójkę oczyszczoną ulicą Krosna.
   Opuściliśmy hotel z niemałymi obawami. Jasne było, że zostawienie nieprzytomnych towarzyszy nie było łatwe – w szczególności dla Saszy, ale postanowiliśmy obdarzyć Topora choć odrobiną zaufania. Nie zasługiwał na nie, ale tak naprawdę nie mieliśmy wyboru. Chciał rozmawiać, a my przyjechaliśmy do niego z zamiarem, który musieliśmy zrealizować.
   Zapadał zmrok. Mieszkańcy obozu zaczęli rozpalać pochodnie wzdłuż ulic oraz na barykadzie i punktach obserwacyjnych w najwyższych budynkach Krosna. Pojawili się też strażnicy, zmieniający poprzedników, a nagle większość osób zniknęła. Zrobiło się nieprzyjemnie pusto. Jedynymi odgłosami był szum wody oraz odległe, krótkie rozkazy rzucane między strażnikami.
   – Jesteś strasznie niecierpliwa – Topór powiedział to zirytowanym głosem, ale oczami wyobraźni widziałem, jak się uśmiecha.
   Szedł kilka kroków przed nami, prowadząc nas do wschodniej części obozu. Z tego, co pamiętałem, nie znajdowało się tam nic godnego uwagi. Park, kilka sklepów, duży parking autobusowy, rozwalający się mur, będący pozostałością jakiejś dawnej budowli – nic, interesującego. Do głowy przyszło mi, że mogła to być kolejna, a zarazem ostateczna próba pozbycia się naszej dwójki. Albo przynajmniej mnie – pomyślałem i dotknąłem kolby broni. Sasza zauważyła ten ruch.
   – Nie działaj pochopnie – powiedziała tak, bym tylko ja to usłyszał.
   Sztywno skinąłem głową, nie odrywając wzroku od pleców Topora. Czarną, skórzaną kurtkę z dużym emblematem jastrzębia pokryły drobne krople wody. Mżyło odkąd wyszliśmy z hotelu, ale deszcz był ledwie wyczuwalny. Niespodziewana zmiana pogody działała na naszą korzyść. Przynajmniej zniknęła część śniegu, który utrudniał poruszanie się samochodami. Jednak nie było co cieszyć się na zapas. Zima wciąż była w pełni, a wiosna zdawała się być tak odległa, jak dzień, gdy cały świat zmienił się w żerowisko żywych trupów.
   Spojrzałem na mroczną, niemal czarną wieżę kościoła, rysującą się na tle granatowego nieba. Jasny punkcik światła na jej szczycie sprawiał, że budowla przypominała latarnię morską. Minaret i zaproszenie dla wszystkich martwych w okolicy. Aleś ty mroczny – pomyślałem ponuro.
   Ku mojemu zaskoczeniu, Topór skręcił na parking autobusowy. Z kwadratu asfaltu, ogrodzonego metalowym płotem zniknęły wszelkie pojazdy, a ulokowane zostały na środku parceli. Teraz ustawione były one w nierównym, dużym okręgu, będących połową boiska sportowego, na który można było wejść po zamontowanych schodach. Dziwna była to konstrukcja, na dachach której znajdowały się długie ławy, a dzięki szerokości kilku autobusów, wyglądała ona jak trybuny.
Zatrzymałem się, podziwiając tą zagadkową, ale i robiącą wrażenie konstrukcję. Po minie Topora stwierdziłem, że jest z niej dumny.
   – Co to ma być? – zapytała podejrzliwie Sasza.
   Topór, zamiast udzielić odpowiedzi, gwizdnął na palcach, a po chwili rozległo się warczenie i liczne łupnięcia. Cofnąłem się instynktownie, wpatrując w miejsce, skąd dochodziły dźwięki. Gdy rozbłysło światło pochodni, naszym oczom ukazało się kilkadziesiąt sylwetek, których cienie padały na asfalt przed nami. Zombie dobijały się do szyb autobusów, próbując wydostać.


   – Co do…
   Sasza nie dokończyła, wyraźnie wstrząśnięta tym widokiem. Niemniej z resztą, niż ja. Pozamykane w autobusach trupy, konstrukcja, przypominająca Koloseum, zadowolony, niemalże szaleńczy uśmieszek Topora. Jeśli myśleliśmy, że dostaniemy to, co chcemy, niczego nie poświęcając, byliśmy w ogromnym błędzie.
   – Zawrzemy sojusz – powiedział Topór, podchodząc do autobusu. Znajdujące się wewnątrz trupy od razu dopadły do szyby, przyciskając swoje często zmasakrowane twarze do szkła i wykrzywiały je w groteskowy sposób. – Ale najpierw muszę się przekonać, czy to będzie opłacalne. Rozumiesz, nie chcę stracić ludzi pomagając bandzie niedorajd.
   Zobaczyłem, jak Sasza zaciska pięści i wlepia w Topora pełne złości spojrzenie. Mimo wściekłości, zachowała spokój.
   – Jak chcesz się o tym przekonać?
   – Powiem szczerze, że spodobały mi się dawne sposoby sprawdzania umiejętności osób, które miały reprezentować strony. Gladiatorzy, turnieje rycerskie – to miało w sobie moc – Mężczyzna przyłożył dłoń do szyby. Znajdujący się po drugiej stronie zombie zaczął kłapać zębami, chcąc się do niej dostać. Topór prychnął rozbawiony, po czym odwrócił się do nas.  – Wystawisz swojego człowieka, który zawalczy z moim. Jeśli wygra twój, zawrzemy sojusz. A jeśli nie… sama chyba się domyślasz.
   – Co, jeśli odmówię? – Sasza splotła ręce na piersi, ale zaraz syknęła i opuściła ręce. Bandaż na jej ramieniu przesiąkł krwią.
   – Nie zadawaj głupich pytań, ptaszyno – Mężczyzna spojrzał na nią pobłażliwie.
   Jasne było, co by się stało, gdyby Sasza powiedziała „nie”. Topór by nam nie pomógł – i to w najlepszym przypadku. Strzał w plecy nie był taki nieprawdopodobny w jego przypadku. Nie było innego wyjścia, jak podporządkować się warunkowi mężczyzny.
   Ale kto miałby reprezentować klasztor? Z całą pewnością nie Edward i nie Libra. Nie wydawało mi się też, by mogłaby to być Agata. Świetnie radziła sobie ze strzelaniem, ale co do jej walki wręcz miałem spore wątpliwości. Hindus także nie wydawał się być dobrym kandydatem. Jego dość szczupła sylwetka i niezbyt dobra kondycja wykluczały go razu. Sasza była ranna i nawet jeśli bardzo by chciała, to nie mogła walczyć. Maxa odrzucały ranne dłonie, więc pozostawał Rob i ja.
   – Dobrze – powiedziałem, zwracając uwagę swoich towarzyszy. – Będę walczył.
   Widziałem zaskoczenie na twarzach obojga, ale największe było u Topora. Z całą pewnością nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. W pewnym stopniu to mile połechtało moją dumę.
   Jednak moja chwila uwagi szybko zniknęła, gdy Topór zacisnął usta, a na czole ponownie wystąpiła mu pionowa kreska.
   – Chcę Maxa – powiedział twardo, ukradkiem tasakując mnie wzrokiem.
   – Max nie może walczyć – zaprotestowała Sasza.
   – Nie obchodzi mnie to – warknął mężczyzna, po raz pierwszy, od rozpoczęcia spotkania, tracąc spokój. – Jeżeli ktoś jest niezdolny do walki, to jest bezużyteczny. Nie wiążę luźnych końców, ptaszyno. Ja spalam linę.


   Topór ruszył w stronę bramy, pozostawiając nas samych – zagubionych, złych i niepewnych. Tylko mój ojciec był w stanie wywołać u ludzi takie uczucia, z zupełnie różnych powodów. Postawił nas pod ścianą, zupełnie pozbawiając jakiegokolwiek wyboru. Doskonale wiedział, że nie stać nas na to, by odmówić i zdawał też sobie sprawę, że Max nie będzie w stanie dać z siebie wszystkiego w walce. Nawet, jeśli zrobi wszystko, by wygrać, jego możliwości były ograniczone.
   Mógł odmówić – pomyślałem ze złością. – Mógł po prostu odmówić nam pomocy, ale wolał pokazać, że rządzi. Że zawsze był,  jest i będzie górą.
   – Jeszcze jedno – Topór zatrzymał się o odwrócił, obdarzając nas ostatnim upiornym uśmiechem. – To będzie walka na śmierć i życie.

4
   – Walka na śmierć i życie? – w głosie Roba brzmiało niedowierzanie i on samy wyglądał, jakby czekał, aż powiemy, że to żart. Gdy jednak żadne z nas tego nie zrobiło, chłopak wściekł się. – Co za chory pomysł! Ten człowiek jest niespełna rozumu!
   – Najpierw częstuje nas jakimś cholerstwem, a teraz zmusza do odegrania jakiejś starożytnej wersji jasełek z gladiatorami w rolach głównych – ten koleś ewidentnie ma coś nie tak z głową – mruknął Hindus.
   Słuchałem komentarzy wszystkich zebranych w milczeniu. Środek, który został im podany, przestał działać nad ranem, a teraz wszyscy przejawiali objawy mocnego kaca i nie pamiętali urywków rozmowy z Toporem.
   Po tym, jak wróciliśmy z Saszą z parkingu, w milczeniu przyswajając słowa Topora, zatrzymaliśmy się na ławce przed hotelem. Było już całkiem ciemno, a wszelkie dźwięki ucichły. Nawet nie zauważyłem, że wpatruję się w barykadę na moście i myślę o moim ostatnim, brawurowym wyczynie na niej. Nigdy nie byłem ryzykantem. Raczej wszystko rozsądnie analizowałem i unikałem kłopotów. Jak to się stało, że zacząłem przejawiać kompletnie mi obce cechy? Naprawdę chciałem walczyć na śmierć i życie dla ludzi, których ledwie znałem? Co się ze mną stało?
   Znajdujesz powód, by żyć – odpowiedział ten sam głos, który zazwyczaj odradzał mi robienie głupot. A teraz? Teraz nawet on zachęcał mnie do ryzykowania.
   – Dziękuję.
   Spojrzałem zaskoczony na Saszę, nie bardzo wiedząc, za co jest mi wdzięczna.
   – Za zgłoszenie się – wyjaśniła. – Nie musiałeś tego robić.
   – Musiałem – powiedziałem. – Jesteśmy drużyną, prawda?
   Sasza uśmiechnęła się. Gdy to robiła, wyglądała na młodszą, a aura silnej kobiety nagle gdzieś znikała. W takich momentach doskonale widać było, że to wciąż dziewczyna, na którą złożono wielką odpowiedzialność. A tak nie powinno być. Teraz musiała stawić czoła wyzwaniu, rzuconemu jej przez Topora. Nie mogłem jej przed tym uchronić, ale mogłem pomóc. Kto mógł znać ojca lepiej, jak nie jego syn?
   – Max będzie walczył – stwierdziłem pewny tych słów. – Nawet jeśli wszyscy będziemy próbować go od tego odwieść, to i tak to zrobi.
   – Wiem – mruknęła, przecierając oczy. Sam byłem zmęczony, ale nie chciałem jeszcze kłaść się spać. Po tej nocy miał nastać ciężki dzień, z którym nie byłem jeszcze gotów się zmierzyć. – Max, to uparty idiota.
   Uśmiechnąłem się blado, rozcierając dłonie. Robiło się chłodno, ale nie mroźno. Mżawka zdołała rozpuścić większość śniegu, odkrywając czerń ulic i brunatno-szary kolor ziemi. Widok ten wcale nie dodawał otuchy, a raczej jeszcze bardziej przygnębiał.
   – Nie wypiłeś wina – powiedziała nagle Sasza i spojrzała na mnie uważnie. – Dlaczego?
   Nerwowy uśmiech pojawił mi się na twarzy i nieświadomie zacząłem strzelać palcami. Nie lubiłem wracać do swojej przeszłości, ale w tamtym momencie czułem chęć podzielenia się nią.
   – Kiedyś sporo piłem – mój głos zadrżał lekko i nawet wzięcie oddechu nic nie pomogło. – Rzuciłem to gówno trzy lata temu i sama wiesz, że powrót do tego w takim momencie byłoby samobójstwem.
   Sasza nie odpowiedziała, ale wiedziałem, że słucha mnie uważnie. Dziwne, bo  miałem wrażenie, że rozumie mnie lepiej, niż mogłoby się wydawać. Ten wzrok, jakim na mnie patrzyła, było spojrzeniem człowieka, który rozumie, bo sam przeszedł niemniejsze piekło.
   – Radek – Szare oczy Saszy spojrzały na mnie i nawet w mroku widziałem wyraźnie współczucie oraz zrozumienie. – Pamiętaj, że nie kształtuje nas to, co było, tylko to, co jest i będzie. Skupi się na przyszłości i teraźniejszości i zapomnij o błędach.
   – To pomoże? – zapytałem.
   – Być może nie, ale też i nie zaszkodzi.
   Gdy wstałem z ławki, rozległ się cichy trzask moich kolan – pierwsza oznaka starzenia się po trzydziestce.
   – Wracajmy już. Jutro ważny dzień.
   Weszliśmy do środka, gdzie uderzyło nas przyjemne ciepło. Była to miła odmiana po dłuższym przebywaniu na zimnie i szybko poczułem mrowienie w skostniałych dłoniach i na policzkach. Minęliśmy siedzącego z nogami na blacie recepcji mężczyznę, którego pewnie zadaniem było pilnowanie porządku w tym miejscu, i ruszyliśmy na górę. Tam spotkaliśmy Macieja, który wychodził akurat z jednego z pokoi.
   – Libra czuje się już lepiej. Możesz do niej zaglądnąć, jeśli chcesz – zwrócił się do mnie, a potem spojrzał na Saszę. – Pozostali śpią, ale do rana powinni być już przytomni.
   – Sprytnie to rozegraliście – sarknęła, splatając ręce na piersi. – Zastanawia mnie tylko, czy pomysł zostania naszym więźniem i sprowadzenie nas tutaj był twoim pomysłem, czy wszystko od początku było zaplanowane przez Topora?
   Sam zupełnie nie pomyślałem o okolicznościach, w jakich to wszystko się zaczęło. W galerii starliśmy się z grupą z krosna, ludzie zginęli, a Maciej dobrowolnie udał się z nami. Teraz widziałem, jak bardzo dziwna była ta sytuacja. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, nie posądziłbym go o poświęcenie pięciu ludzi dla sprowadzenia nas. Ale to był Topór.
   – To już nieistotne – w spojrzeniu Macieja nie dało się zauważyć żadnego współczucia, czy poczucia winy za śmierć towarzyszy. – Ważne jest teraz to, czy ich poświęcenie nie pójdzie na marne, a ty podejmiesz decyzję, która uratuje o wiele więcej ludzi, niż ich zginęło.
   Maciej odszedł, a jego słowa dały nam sporo do myślenia. Ta walka – choć wydająca się zupełnym szaleństwem – rzeczywiście mogła uratować wiele żyć. Wszystko tylko zależało od tego, jaką decyzję podejmie Sasza. Nie wątpiłem, że Max podjąłby się jej, nawet pomimo sprzeciwu. Ale to musiała być wspólna decyzja. Jednogłośna.
   – Pójdę do Libry – powiedziałem, kładąc dłoń na ramieniu Saszy. Chciałem pokazać, że ma we mnie wsparcie.
   Dziewczyna skinęła głową i z nieobecnym wzrokiem ruszyła przed siebie. Odprowadziłem ją wzrokiem, aż nie zniknęła w jednym z pokoi  z przyklejoną na drzwiach kartką z napisem „GOŚCIE”. Taka sama znajdowała się przed moimi oczami. Zapukałem do drzwi, po czym wszedłem do środka.
   Libra leżała na łóżku, w świetle stojącej na szafce nocnej lampy oliwnej. Dzięki żółtemu światłu nie wyglądała już na taką bladą, jaka była wcześniej. Jednak wciąż widziałem cienie, malujące się pod jej oczami, które, dla kontrastu, były pełne życia.
   – Już myślałem, że o mnie zapomniałeś – powiedziała wesoło, unosząc się na posłaniu.
   – Musiałem pomóc załatwić kilka spraw – odparłem, stawiając krzesło obok łóżka dziewczyny. – Jak się czujesz?
   – Zajebiście – prychnęła i podniosła prawą rękę, która od nadgarstka aż po łokieć była zabandażowana. – Nie wiem, po cholerę tu jestem. Wciąż mogłabym skopać tyłki paru zombie i nawet się przy tym nie zmęczyć, a traktują mnie jak kalekę z frontu.
   Parsknąłem śmiechem i na moment całe ciśnienie ze mnie zeszło. Libra potrafiła odwrócić moją uwagę od problemów, za co zawsze byłem jej wdzięczny. Mimo naszych różnic charakterów, nie potrafiłem wyobrazić sobie, bym jej nie miał. Nawet jeśli to ja byłem tym rozsądnym, a ona szaloną, to byliśmy zgraną ekipą. Gdy przypominałem sobie chwile, gdy leżała w kałuży krwi, tracąc jej coraz więcej, przebiegał mi po plecach lodowaty dreszcz. Straciłem już dwie najważniejsze dla mnie kobiety i trzeciej nie zamierzałem na to pozwolić.
   A jednak czasem swoim postępowaniem, Libra sprawiała, że zawodziłem się na niej.
   – Kontaktowałaś się z Toporem gdy byliśmy w klasztorze?
   Nie musiałem o to pytać, bo doskonale znałem odpowiedź. Jednak chciałem usłyszeć to od Libry.
   – A jak myślisz? – zapytała, patrząc na swoje dłonie, gdy te nerwowo mięły krawędź pościeli.
   Westchnąłem, prostując się i przejechałem dłonią po twarzy. Skrzywiłem się, czując nieprzyjemne kłucie zarostu. Nigdy nie lubiłem mieć brody, a teraz byłem zmuszony z nią żyć.
   – Myślałem, że zrozumiałaś…
   – Och, daj spokój, Radek! – sarknęła Libra, patrząc na mnie z wyrzutem. – Dobrze wiedziałeś, po co się tam pojawiliśmy i jakie mieliśmy zadanie. To, że nagle zachciało ci się zmienić stronę wcale nie oznaczało, że mnie też.
   – Przyjęli nas – mówiłem z naciskiem, próbując dotrzeć do przyjaciółki. – Dali nam schronienie, potraktowali jak swoich…
   – Bo nie wiedzieli, kim jesteśmy! Do cholery, Radek! Może i klasztor to dobre miejsce, może i są tam dobrzy ludzie, może nawet lepsi, niż tutaj, ale zrozum – nie chodziło o żadną z tych rzeczy. Mieliśmy sprowadzić tu Saszę i udało się. Misja skończona.
   Zacisnąłem usta i wstałem z krzesła, nim powiedziałbym coś, czego mógłbym potem żałować. Ruszyłem do wyjścia, ale zatrzymałem się przed samymi drzwiami.
   – Może dla ciebie – powiedziałem i szarpnąłem klamką. – Ja jeszcze nie skoczyłem.


   Teraz, gdy znajdowaliśmy się wszyscy w jednym pokoju, wciąż rozmyślałem o słowach Libry. Podczas gdy pozostali rozmawiali o warunkach Topora, ja zastanawiałem się, czy rzeczywiście moja przyjaciółka zamierzała zostać w Krośnie. W takim wypadku wszystko wyszłoby na jaw i musiałbym tu pozostać. A tego nie chciałem.
   – Nie powiedziałam „nie”.
   – Co? – Rob zmarszczył brwi, patrząc na Saszę. Ta odezwała się dopiero teraz, gdy wszyscy skończyli już dyskutować o szaleństwie warunku Topora.
   – Nie odmówiłam – powiedziała ta, splatając ręce na piersi i opierając się o ścianę.
   – Kompletnie zwariowałaś? – syknął chłopak, zrywając się z krzesła. Pierwszy raz byłem świadkiem kłótni między tą dwójką. – To jest pieprzone posyłanie na śmierć jednego z nas i ja na to nie pozwolę! Niech Topór spieprza. Poradzimy sobie bez niego.
   – Nie poradzimy! – wykrzyknęła Sasza, stając naprzeciw chłopaka. – Otrząśnij się, Rob i zobacz, w jakim bagnie jesteśmy! Nie mamy ludzi, broni, kończy nam się żywność, a wokół mamy samych wrogów. W tym momencie Topór może nas wykorzystać do wszystkiego, czego chce, ponieważ jesteśmy niemniej martwi niż te trupy.
   Rob cofnął się o krok, a jego wzrok jasno mówił, że doskonale zdaje sobie sprawę z prawdziwości słów Saszy. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Topór nie powiedział tego jasno, ale ja wiedziałem, że strzelenie nam w plecy nie będzie dla niego problemem. Choć zapewne zrobiłby to z żalem. Tracenie cennych okazji nigdy nie przychodziło mu z łatwością.
   – Kiedy ma się odbyć ta walka?
   Wszyscy spojrzeliśmy w stronę Maxa. Ten milczał przez cały czas, siedząc w kącie pokoju. Zupełnie zapomnieliśmy o nim, choć to miała być jego walka. Nikt nawet nie zapytał go o zdanie, tylko podzieliliśmy się na przeciwników i zwolenników tego pomysłu. Dyskutowaliśmy nad jego życiem, całkowicie go ignorując – pomyślałem z niesmakiem do samego siebie.
   – Dziś wieczorem – powiedziała Sasza.
   Max skinął głową i zgiął palce obu dłoni. Te zadrżały, z ledwością zaciskając się w pięści.
   – To będzie ciekawe – mruknął, ostatecznie rezygnując z próby zapanowania nad niesprawnymi rękoma.
   – Nie musisz tego robić – Rob podjął kolejną próbę postawienia na swoim, pełniąc rolę naszego głosu rozsądku. – Znajdziemy inny sposób.
   Wzrok Saszy jasno mówił, że nie zgadza się z przyjacielem, ale nic nie powiedziała. Żadne z nas nie odezwało się słowem. W milczeniu czekaliśmy na decyzję Maxa, bo to od niej wszystko zależało. W tamtym momencie był być, a nie być dla całego klasztoru.

   – Będę potrzebował rękawic – powiedział beznamiętnie i spojrzał na Saszę. – I sporo szczęścia. 

5 komentarzy:

  1. Drobna rada: Krew tężeje, kiedy się nie porusza, więc wydaje mi się, że nie powinna wylewać się ze sztywnych. W końcu nie bije im serce, bo są martwi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, mogą być nią co najwyżej ubrudzeni

      Usuń
    2. Ta kwestia miała zostać rozjaśniona dopiero w przyszłości, ale muszę wytłumaczyć kilka rzeczy. "Moje" zombie - tak jak chyba wszystkie w literaturze i w filmie - nie rozkładają się jak normalne ciała, gdzie szybko następuje stężenie pośmiertne. Bohaterowie nie wiedzą nic o funkcjach życiowych żywych trupów, bo żadne z nich tego nie badało i bazują jedynie na domysłach. Dla mnie zombie nie są tylko magicznie ożywionymi zwłokami. Ich "istnienie" (bo raczej już nie "życie") jest zasługą wirusa Lazarus, a o nim wiedzą tylko dwie osoby - Adam i Max. Na poruszanie jednak tej kwestii jest wciąż jeszcze za wcześnie, ale zapewniam, że może nie w najbliższym czasie/tomie wszystko zostanie wytłumaczone ;) Cierpliwości :))

      Usuń
  2. Ja przepraszam bardzo, ale gdzie są następne części?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ostatnich tygodniach ciężko mi było znaleźć choć godzinkę czasu na dokończenie rozdziałów, ale powoli mijają moje problemy w szkole i wszystko wskazuje na to, że przyszły tydzień będę mogła poświęcić na nadrobienie zaległości. Naprawdę przepraszam za tą zwłokę i sama jestem niezadowolona, bo aktualny rozdział skończyłam w kulminacyjnym momencie i nie mam nawet kiedy go dokończyć. Obiecuję jednak, że warto będzie czekać i zapewniam, że rozdział pojawi się najpóźniej we wtorek :)

      Usuń