czwartek, 19 października 2017

ROZDZIAŁ 2 - ZNALEŹĆ W SOBIE SIŁĘ (ROB)

Witam ponownie!
Rozdział ten jest dość stary – jak coś i miałam z nim niemały problem. Jest on najdłuższy z tych, które do tej pory napisałam i tak mnie wkręcił, że nie wiedziałam, w którym momencie zakończyć. Miałam dylemat, czy rozdzielić go na dwie części, czy też nie. Ostatecznie – po konsultacjach – zdecydowałam się go podzielić i zakończyć w kulminacyjnym momencie ;)

Następny rozdział za to pojawi się w przyszłym tygodniu.  Przez pracę nie mam kiedy usiąść, a jak już to robię, to mam kompletną pustkę w głowie. Mam nadzieję, że powracające The Walking Dead jakoś mnie zainspiruje ;) 

~~~

1
   Splunąłem na bok śliną zmieszaną z krwią. Mogłem też dać sobie rękę uciąć, że były w niej też kawałki skruszonego zęba. Przejechałem odrętwiałym językiem po nich, natrafiając na kilka ostrych nierówności. Cóż, chociaż nie straciłem jedynek.


   - Jesteście upartymi skurwielami – powiedział Tank, czyli mój oprawca, którego gębę widziałem niezmiennie od dwóch dni. Chyba dwóch, bo nawet nie wiedziałem ile czasu minęło od naszego pojmania.
   Po zaatakowaniu nas w lesie, gdzie straciłem przytomność, obudziłem się w tym pomieszczeniu – przywiązany do krzesła i obolały. Kilka godzin siedziałem w samotności, a Tank był pierwszą i jedyną osobą, którą widziałem. Na zadawane przeze mnie pytania nie odpowiadał, więc i ja milczałem. Tyle, że w moim przypadku kończyło się to pobiciem – często do nieprzytomności. Z twardymi pięściami mężczyzny zdążyłem się już doskonale zaznajomić.
   Nie miałem pojęcia, co z resztą moich kompanów. Nie wiedziałem nawet, czy żyją. Miałem jednak nadzieję, że tak.
   - A ty marnujesz czas – powiedziałem, za co mężczyzna wymierzył mi kolejne uderzenie pięścią w nos. Silny ból rozszedł się wzdłuż mostka, wyciskając mi z oczu kilka łez.
   - Upartymi, ale twardymi skurwielami – Tank zaczął krążyć po pokoju, rozmasowując schowane w rękawiczkach pięści. – Ale to i tak mi się, ni chuja, nie podoba. A tym bardziej Rokicie. Jego cierpliwość też się zaczyna kończyć.
   - To niech ruszy dupsko i sam niech tu przyjdzie – syknąłem.
   Tank, którego przezwisko musiało się wziąć z jego podobieństwa do czołgu, pochylił się nade mną i utkwił we mnie spojrzenie swoich przekrwionych, niebieskich oczu. Zmarszczki na pokrytej bruzdami, czerwonej twarzy mężczyzny wygładziły się. Mimo to i tak nie mogłem powiedzieć, że wyglądał przyjaźnie. Krępy, barczysty żołnierz bez szyi, ale z sporymi pięściami, o sile których przekonałem się aż zanadto. Miał on w sobie coś z psychopaty. Sprawianie bólu innym u niego powodowało radość. Nie wątpiłem, że dlatego Rokita wyznaczył właśnie jego do tej roboty.
   O samym przywódcy bazy wiedziałem niewiele. Znane mi było tylko jego nazwisko oraz to, że wzbudzał strach. Nawet w tym psychopacie-sadyście.
   - Nie chciałbyś tego – powiedział, klepiąc mnie lekko po policzku. – Poza tym, twój kumpel z dredami prawie się złamał. Był już bliski powiedzenia nam o miejscu waszego obozu, ale za mocno mu przypieprzyłem i stracił przytomność. Kurwa, i piać od nowa polka ludowa. Idiota ze mnie.
   - Przez grzeczność nie zaprzeczę – mruknąłem.
   - Ten stary trzyma się lepiej od niego – kontynuował, siadając na krześle pod ścianą. – Ale gdy już zaczyna tracić siły, pojeb, zaczyna mamrotać jakieś naukowe bzdury. Wtedy już sam mam ochotę wyjść. Gówna nie da się słuchać!
   Tank wyciągnął z tylnej kieszeni spodni scyzoryk i otworzył go. Widok ostrza przestraszył mnie, ale nie dałem tego po sobie poznać.
   - Za to twój ostatni kumpel – kurwa. Jego uporu to nawet ja jestem pod wrażeniem. Niewielu jest w stanie znieść tyle, co on, a uwierz mi – dla niego nie ma taryfy ulgowej. Chcę sprawdzić jego granice. Może być zabawnie.
   - Po co to robicie? – warknąłem, podrywając się na krześle. Liny wokół moich nadgarstków i kostek boleśnie dały o sobie znać. – Niczego od was nie chcemy!
   - Ale my tak! – Tank zerwał się z krzesła i znalazł przede mną. – Nie rozumiesz zasad tego świata? My, albo wy.
   Nie. W ogóle tego nie rozumiałem.
   Nie rozumiałem, dale czego ludzie zapominali o prawdziwym zagrożeniu, jakim były zombie. To one były wrogiem nas wszystkich i w wojnach, jakie miały wybuchnąć, tylko one miały okazać się zwycięzcami.
   - Czego chcesz? – zapytałem zrezygnowany.
   - Myślałem, że zdążyłeś już załapać. Wystarczająco długo spuszczam ci wpierdol, byś wyrył to sobie w głowie złotymi literami – Tank popukał mnie palcem w środek czoła. – Powiesz mi, gdzie macie obóz, a wtedy was wypuszczę.
   - I zabijecie nas zaraz po opuszczeniu bazy, a potem wykończycie resztę naszych? – prychnąłem.
    - Nie zrobimy tego. Masz moje słowo.
   Zagryzłem policzek, myśląc dłuższą chwilę nad słowami Tanka. Czy rzeczywiście mogłem mu zaufać? Człowiekowi, który nas więził i torturował, by wydobyć z nas informacje? Był skurwysynem, ale też żołnierzem. Ci musieli mieć honor.
   - Dobra. Powiem.
   - Nareszcie, kurwa! – wykrzyknął, wznosząc ręce do góry. – Nie można było tak od razu?
   - Przekonałeś mnie – wzruszyłem ramionami. – Musisz jednak obiecać, że żadnemu z moich ludzi nic się nie stanie.
   - Masz to jak w banku – Tank uśmiechnął się w sposób, który przepełnił mnie jeszcze większą nienawiścią do niego. – To jak?
   Spojrzałem na boki, jakbym chciał sprawdzić, czy aby na pewno jesteśmy sami.
   Mężczyzna załapał o co mi chodzi i przybliżył się do mnie twarzą. Gdy był już dostatecznie blisko, splunąłem mu w twarz. Widząc jego minę nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
   - Teraz – Tank otarł policzek. Na jego czole pojawiła się pulsująca żyła. – Teraz to masz, kurwa, przejebane.
   - Pierdol się – odparłem, nie przestając się śmiać.
   Dopiero lecąca w moją stronę pięść Tanka sprawiła, że ucichłem. Kolejne uderzenie pozbawiło mnie przytomności.
   Nie wiedziałem, co po tym wszystkim się z nami stanie, ale nie żałowałem. Być może uratowałem tym wszystkich ludzi w klasztorze, a na nas podpisałem wyrok śmierci. Jednak musiałem tak postąpić. Czasem, trzeba wybrać mniejsze zło.

2
   Chluśnięcie mi w twarz zimną wodą od razu mnie otrzeźwiło. Zaskoczony poderwałem się na krześle, lecz wciąż byłem do niego przywiązany. Tyle, że tym razem nie ja jeden.
   Oprócz mnie i Tanka w pomieszczeniu znajdowali się też wszyscy moi towarzysze. Wszyscy oni nosili na twarzach ślady pobicia –dotkliwe w równym stopniu jak moje, lub nawet gorsze. Sam nie wiedziałem, jak wyglądam, ale na pewno nie lepiej.
   Złapałem kontakt wzrokowy z Maxem, który siedział po mojej lewej stronie. On wyglądał najgorzej, ale nadal biła od niego siła i determinacja. Jeżeli już któryś z nas miał milczeć do końca, to tylko on. Wiedziałem o tym bardzo dobrze.
   - Żadne z was nie chce gadać – zaczął Tank, rzucając puste wiadro gdzieś w kąt. – A to się nam bardzo nie podoba.
   Mężczyzna podszedł do znajdującego się przed nami stołu. Leżała na nim skrzynka na narzędzia, z której zaczął grzebać.
   - Rokita nie chciał tego robić, chociaż mówiłem mu, że bez tego nie przejdzie – Uniósł młotek, zapewne chcąc nam go pokazać. – To pokojowy człowiek. Wciąż wierzy w prawa człowieka, a jak wiecie – jest tam napisane, że jeńców nie można torturować. Ale to chyba już nie obowiązuje, nie?
   Tank odwrócił się w naszą stronę, trzymając w dłoni nożyce ogrodowe. Widok szaleńczego uśmiechu na jego twarzy obudził we mnie strach.
   - Ostatnia szansa, panowie – Tank przeszedł przed nami, wymachując przy tym nożycami. – Kto zacznie gadać?
   Odpowiedzią była cisza, którą zakłócały tylko nasze oddechy. Tankowi wyraźnie się to nie spodobało.
   Zaklikał nożycami centymetry od twarzy Hindusa, a ten wzdrygnął się na to.
   - Sami tego chcieliście – powiedział żołnierz, po czym złapał dłoń chłopaka. Ta była przywiązana do oparcia, ale to w niczym nie przeszkadzało. Tank zacisnął ostrza nożyc na najmniejszym palcu Hindusa i zacisnął je.
   Pomieszczenie wypełnił krzyk naszego towarzysza. Zacisnąłem oczy, ale nijak nie mogłem odciąć się od pełnych bólu wołań oraz ledwo słyszalnych trzasków. Rozległ się cichy plask, a krzyki Hindusa zmieniły się w zduszone łkanie.
   - To naprawdę nie sprawia mi przyjemności – Tank zebrał z podłogi odcięty palec Hindusa i przyjrzał się mu. – Na ogół jestem spokojnym człowiekiem. Zazwyczaj unikam konfliktów, ale wiecie jak to jest. Trzeba bronić swoich.
   - Nie zamierzamy z wami walczyć – wysyczałem przez zaciśnięte zęby.
   Tank zignorował mnie i pochylił się nad Hindusem tak, by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości. Chłopak był przerażony i obawiałem się, że nie będzie milczeć długo.
   - Powiesz gdzie macie obóz, czy od razu mam ci urżnąć całą rękę? – zapytał ostro żołnierz.
   Hindus milczał, cały czas wpatrzony w swoją dłoń. Krew z odciętego palca wciąż ciekła w dość dużych ilościach, tworząc na podłodze coraz to większą kałużę. Widok złamanej kości, wystającej spomiędzy strzępków skóry nie był przyjemny. Gdy podniósł wzrok i nasze spojrzenia skrzyżowały się, byłem pewien, że chłopak nie będzie dłużej milczał. Każdy ma swój limit bólu, który może znieść. Mimo tego, że dawałem mu znak, by tego nie robił, Hindus zwrócił się do Tanka.
   - Chcesz wiedzieć, gdzie mamy obóz? – zapytał wolno, nadal ciężko dysząc.
   Żołnierz skinął głową, wyraźnie podekscytowany.
   - Dobrze – Hindus oblizał usta, po czym parsknął śmiechem. – Jeżeli chcesz dowiedzieć się, gdzie mamy obóz, to sam go sobie poszukaj, jebana świnio.
   Ku mojemu zaskoczeniu – twarz Tanka złagodniała, a on sam roześmiał się. Głośne rechotanie odbiło się echem od ścian, gdy mężczyzna przechadzał się w te i z powrotem, ukrywając twarz w dłoniach. Zauważyłem, że jego kostki są obdarte do krwi.
   - Debile, kurwa – westchnął. – Jebani idioci. Nie pojmujecie, że wszystkich was zabiję? Żaden z was nie wyjdzie stąd cało, a wasz obóz i tak znajdziemy. Wasze milczenie Rokita uzna za niebezpieczeństwo dla nas wszystkich i nie odpuści. Zabijacie w ten sposób wszystkich waszych kumpli, kretyni!
   Cała nasza czwórka spojrzała po sobie. Ryzykowaliśmy wiele – dobrze o tym wiedziałem, ale to była gra w ciemno. Każda decyzja, którą byśmy podjęli, musiała skończyć się źle. Nie było innego wyjścia, jak wybrać mniejsze zło. Musieliśmy znaleźć w sobie siłę i wytrzymać to wszystko. Dla klasztoru.
   - Jebać to – mruknął Tank, widząc u nas brak jakiejkolwiek chęci do współpracy.
   Mężczyzna złapał Cześka za prawe ucho i jednym cięciem odciął je, tym samym sekatorem, którym pozbawił Hindusa palca. Odwróciłem wzrok, nie chcąc patrzeć jak moi towarzysze doznają coraz większych obrażeń. Nie powstrzymałem się jednak przed zerknięciem w stronę najstarszego z nas.
   Czesiek starał się nie krzyczeć, mocno zaciskając usta. Ale i tak krzyczał, podrywając się na krześle. Krew zalała mu pół twarzy, malując ją na jeszcze głębszą czerwień. Potok spływał mu po szyi i znikał pod ubraniem, barwiąc tym samym niegdyś szarą koszulkę na brunatno.
   v- Toksoplazmoza występuje najczęściej u szczurów. Pojawia się ona też u kotów, a te mogą zarazić ludzi – mamrotał, wbijając wzrok w podłogę. Jego głos był drżący, a przy każdym wdechu wciągał powietrze z głośnym świstem.
   - Zaczyna się – Tank przewrócił oczami, po czym zadał Cześkowi cios w twarz, który od razu pozbawił go przytomności. – Nie da się tego słuchać.
   Wymieniłem spojrzenia z Maxem. Siedział on po mojej lewej stronie, obok Cześka. Teraz była jego kolej.
   Wiedziałem, w co grał Tank. Byłem ostatni, bo chciał żebym widział, jak torturuje moich kompanów. To miało mnie złamać i zmusić do mówienia. I prawie byłem na to gotów. Walczyłem jednak ze sobą, myśląc o ludziach, którzy znajdowali się w klasztorze. O Lenie. Przed wyjazdem obiecałem jej, że wrócę. Była jeszcze Zuza, którą musieliśmy odbić. Sasza. Loska. Oskar. Młody. I reszta ludzi. Musiałem wrócić.
   - Teraz twoja kolej, twardzielu – Tank uśmiechnął się unosząc jeden kącik ust.
   Max nawet nie drgnął, a jego oczy pozostały tak samo lodowato chłodne jak zawsze. W milczeniu patrzył na naszego oprawcę, który nieco speszony odwrócił się i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, którego nie widzieliśmy. Wykorzystując tą chwilę, Max zwrócił się do mnie.
   - Milcz. Cokolwiek by nie zrobił – powiedział z naciskiem. Pokiwałem głową, choć nie byłem już tak pewien swego, jak wcześniej.
   Nagle na twarzy Maxa pojawiła się szmata, która odchyliła mu głowę do tyłu.


   - Mam nadzieję, że lubisz pływać – powiedział wesoło Tank, trzymając w ręce wiadro. Jego zawartość zaczął wylewać na twarz Maxa. Ten zaczął podrygiwać na krześle, chcąc się uwolnić, ale było to niemożliwe. Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się dzieje. On się topił.
   Słyszałem o tej metodzie tortur. Woda wlewała się do gardła, ale kąt odchylenia uniemożliwiał jej dotarcie do płuc. Ofiara tych praktyk miała wrażenie, że się topi, choć tak nie było. Ale prawdopodobieństwo śmierci istniało.
   - Przestań – syknąłem.
   - Dopiero zaczynam – odparł Tank.
   Zaraz po wylaniu ostatniej kropli wody puścił Maxa, który od razu zgiął się w pół, plując wodą i łapczywie łapiąc oddech. Pierwszy raz widziałem w jego oczach przerażenie. Autentyczny strach. Drżał cały, kurczowo zaciskając dłonie na oparciu krzesła. Wyglądał, jakby stanął oko w oko ze swoim największym lękiem. I być może tak właśnie było.
   - Trzęsiesz się jak panienka – skwitował Tank z uśmiechem.
   - Pierdol się – odparł ochrypłym głosem Max, wypluwając wodę.
   - Może po rundzie drugiej? – zapytał, unosząc puste wiadro, po czym roześmiał się. – Ale to za chwilę. Został nam ostatni delikwent.
   Tank wrócił do stołu, skąd zgarnął dwa spore gwoździe i młotek. Przełknąłem gulę, która nagle wyrosła mi w gardle.
   - Chcesz mi powiedzieć – stwierdził mężczyzna, kucając przede mną.
   - „Chcieć”, a „zrobić”, to duża różnica – odparłem patrząc, jak Tank stawia gwóźdź na środku mojej dłoni i kręci nim. Ostry koniec wbił mi się boleśnie w skórę.
   - Naprawdę? W porządku. Chcę ci wbić ten gwóźdź w rękę, aż się poszczasz z bólu. I uwaga – zrobię to.
   Młotek w przyśpieszonym tempie uniósł się, po czym opadł prosto na wierzch gwoździa. Ten bez problemu przebił się przez moją prawą dłoń i wbił w drewniane oparcie. Ból, jaki mi przy tym towarzyszył był ogromny. Miałem wrażenie, jakby całą moją rękę uderzyła stalowa, rozgrzana rura. Palce same zacisnęły mi się na oparciu i nie potrafiłem ich wyprostować. Zacisnąłem zęby, walcząc z bólem. Cała dłoń mi nim pulsowała i jakby płonęła.
   - Co się stało? – zapytał Tank z udawanym przejęciem. – Jesteś trochę przybity.
Nie zareagowałem na ten mało śmieszny żart. Skupiłem się tylko na tym, o czym w tamtej chwili myślałem.
   Musisz milczeć. Pamiętaj o domu. Pamiętaj o ludziach. Musisz ich chronić. Musisz milczeć – powtarzałem te słowa jak mantrę. O dziwo – pomagały.
   Skrzywiłem się ponownie, gdy Tank wyjął gwóźdź, uwalniając tym samym krew z mojej dłoni.
   - Gadasz, czy tym razem kolano? – zapytał Tank, przykładając gwóźdź do wspomnianego wcześniej miejsca.
   Nie odpowiedziałem. Zacisnąłem zęby i spojrzałem w sufit, gdzie zwisała żarówka. Zamknąłem oczy, czekając na ból.
   Nagle rozległ się pisk i jedyne drzwi w pomieszczeniu stanęły otworem. Tank zatrzymał rękę z młotkiem w połowie drogi do mojego kolana, prawie od razu zrywając się na równe nogi. Choć mężczyzna, który kroczył do pokoju nie wyglądał groźnie, to żołnierz wyraźnie zmalał.
   - Pułkowniku – Tank skinął głową, odchodząc na bok.
   - Możecie wyjść, sierżancie – odparł ten, nawet nie patrząc w stronę mężczyzny. Ten od razu spełnił polecenie i opuścił pokój, zostawiając naszą czwórkę samych z nowo przybyłym.
   Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni. Na pewno nie starszy. Był dość niski, co zauważyłem, gdy mijał go Tank. Sięgał mu do ramienia. Jasne włosy naznaczone były siwizną oraz łysiały na zakolach. Twarz miał raczej łagodną, co zupełnie nie pasowało do strachu, jaki wzbudzał. Niebieskie oczy patrzyły ze spokojem, a w kącikach wąskich ust miał zmarszczki świadczące o częstym uśmiechaniu się. Ubrany był w nienagannie wyprasowany, zielony mundur z naramiennikami świadczącymi o stopniu, spodnie tego samego koloru i w czarne, wypastowane buty. Ciemnozielony krawat był tak ciasno zawiązany, że można było pomyśleć, że ten zaraz odetnie mundurowemu dopływ tlenu. Nie miałem wątpliwości, że był to owy Rokita – dowódca bazy. Otaczająca go aura jasno mówiła o sile przywództwa i charyzmie.
   Rokita stanął naprzeciw nas, splatając ręce za sobą. Sprawiał wrażenie wykutego z kamienia, gdy tak stał nieruchomo, a tylko oczy wędrowały po naszych twarzach. Nic nie dało się wyczytać z jego twarzy.
   - Nie popieram takich metod – powiedział. Jego głos był oficjalny i wyprany z emocji jak on sam. – Tortury to straszne metody, ale czasem są potrzebne. Nie sądziłem jednak, że będziecie tak twardo obstawać przy swoim. To godne podziwu.
   Ostatnie słowa zabrzmiały jak kpina, co potwierdził chwilowy uśmiech, który wpłynął na usta Rokity. Wyglądał on upiornie w połączeniu ze złowieszczym błyskiem w oczach. Przypominał on wtedy kota Cheshire z Krainy Czarów. Był to dość ostry kontrast z postawą wojskowego, jaką nam zaprezentował na początku.
   - Znaleźliśmy w lesie wasz samochód – powiedział. – Zakładam więc, że macie swój obóz. I to raczej dobrze prosperujący, skoro macie broń.
   Żaden z nas nic nie odpowiedział. Nawet Czesiek, który zdążył się ocknąć i patrzył na Rokitę zdezorientowany.
   - Zawsze byłem człowiekiem popierającym negocjacje i kompromisy – kontynuował mężczyzna, podchodząc do stołu. Podniósł z niego nożyce i przyglądnął się im. Krew z ostrzy skapnęła na podłogę. – Dlatego chcę z wami zawrzeć ugodę. Korzystną dla nas wszystkich.
   Spojrzeliśmy po sobie z Maxem. Żaden z nas nic nie powiedział, ale oboje byliśmy pełni zwątpienia. Nie wiedzieliśmy, czy temu człowiekowi można było zaufać i czego chciał.
   - Wypuszczę jednego z was – powiedział, podchodząc do nas z nożycami w ręku. – Ten wróci do waszego obozu i przekaże reszcie moje słowa.
   - Jakie? – zapytałem.
   Niebieskie oczy przeniknęły mnie, a upiorny uśmiech na moment zmroził mi krew w żyłach.
   - Takie, że nie wypuszczę pozostałej trójki, jeżeli nie spotkam się z waszym przywódcą – odparł stając naprzeciw mnie.
   Mogłem powiedzieć, że jest nim Max lub ja, ale nie zrobiłem  tego. Nie wiedziałem dlaczego, ale nie potrafiłem przywłaszczyć sobie tego tytułu, ani nazwać nim nikogo innego, niż Saszę. Klasztor należał do niej.
   - A co jeśli – oblizałem suche usta – on się nie zgodzi?
   - Wtedy cała trójka zginie – odparł mężczyzna tak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
   Pokiwałem głową, nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że nie było innego wyjścia. Nie miałem wątpliwości, że jeśli wróci Tank, zginie któryś z nas lub wszyscy. Nie mogłem na to pozwolić.
   - Dobrze – powiedziałem. – Będzie spotkanie.
   Rokita ponownie się uśmiechnął i podszedł do mnie. Nożyce przecięły więzy przy moich nadgarstkach i kostkach, co było niemałą ulgą. Od razu zamknąłem ranę na dłoni, która nie przestawała krwawić.
   - Masz dwa dni – mężczyzna podał mi białą chustkę. Jego głos zabrzmiał sztywno i brzmiała w nim groźba. – Inaczej wiesz, co będzie.
   - Wiem – przytaknąłem, patrząc w te lodowate oczy.
   Wstałem z krzesła, lekko się zataczając. Moje nogi były odrętwiałe i chwilę zajęło mi, nim poczułem w nich mrowienie. Obwiązałem w tym czasie dłoń chustką, która przesiąkła na wylot krwią.
   Spojrzałem na Maxa, Cześka i Hindusa. Ich życia zależały teraz od tego, czy mi się uda. To był wielki ciężar, który musiałem udźwignąć. Musiałem znaleźć w sobie siłę, by dotrzeć do klasztoru i uratować ich. Teraz wszystko zależało ode mnie.
   - Dwa dni – powiedział Rokita.
   - Dwa dni – powtórzyłem i wyszedłem z pokoju.

3
   Biegłem.
   Las był ciemny, a noc mroźna.
Przedzierałem się przez zarośla, skakałem przez powalone drzewa, wpadałem na pnie i ślizgałem na mchu. Nie raz upadałem sycząc z bólu, gdy dłoń przeszywał mi ból. Mimo to nie poddawałem się. Nie mogłem.
   Nie znałem drogi wyjścia z bazy. Zaraz po opuszczeniu pokoju na głowę został mi narzucony worek, a ręce zostały na powrót związane. Nie wiedziałem kto mnie prowadzi, ale przekonany byłem, że to Tank. Udało mi się zapamiętać niektóre szczegóły drogi, aż do momentu, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz. Wtedy moje zmysły zostały zbombardowane przez zimno, głosy wielu różnych ludzi, a także wystrzały z broni. Doszły mnie też jęki zombie, które zdawały się być dość blisko. Przez to, że nic nie widziałem, wydawało mi się, że jestem prowadzony wprost w ich łapska. Szarpnąłem się więc, ale wtedy stalowy uścisk na moim ramieniu jeszcze bardziej się pogłębił i zostałem pociągnięty.
   - Nie poszczaj się tylko – syknął mi do ucha głos – jak się rzeczywiście okazało – Tanka.
   Nie wiedziałem o co chodzi, aż po parku krokach odgłosy wydawane przez trupy wzmogły się.
Dochodziły one zewsząd. Czułem smród żywych trupów, czasem jakieś chłodne palce mnie dotykały, a temu wszystkiemu towarzyszył śmiech Tanka.
   - Pieprzona cipa – prychnął, ale nawet na to nie zareagowałem. Byłem zbyt przerażony.
   Droga wśród ożywieńców trwała niezbyt długo, ale gdy się tamtędy szło, czas zwalniał. Do końca nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. W każdej chwili mogłem zostać rzucony trupom, a słowa Rokity mogły być tylko kłamstwem. Gdy jednak minęliśmy ostatnie truposze, a potem się od nich oddaliliśmy, odetchnąłem. Zmieniło się to jednak, gdy Tank zatrzymał się, a ja wraz z nim.
   - Powodzenia – powiedział, po czym pchnął mnie mocno w plecy.
   Nie wiedziałem, co się dzieje, dlatego wystawiłem nogę do przodu, by uchronić się przed upadkiem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ta trafiła w próżnię, a ja zacząłem spadać. W porę udało mi się zasłonić twarz obiema rękami, nim wylądowałbym w podłożu, w której sporo było ostrych kamieni. Te wbijały mi się w ciało, gdy turlałem się na dół zbocza, pozbawiony możliwości zatrzymania się. Zderzenie z ziemią nie należało do najprzyjemniejszych. Byłem obolały i przez dłuższą chwilę nie potrafiłem wykonać jakiegokolwiek ruchu. Miałem wrażenie, że każda kość, każdy mięsień i każdy cal ciała był stłuczony.
   Zdjąłem worek z głowy i dopiero wtedy mogłem zorientować się w sytuacji.
   Znajdowałem się w lesie, na samym dole dość stromego i wysokiego zbocza. Była noc, a księżyc co chwilę wyłaniał się zza chmur tylko po to, by zaraz ponownie się za nimi skryć. Szron osadził się na gałęziach rosnących wokół sosen oraz zwiędłej już trawie. Przy każdym wydechu z moich ust wydobywał się obłok białej pary. Nieporadnie podniosłem się z ziemi, lekko się zataczając. Oparłem się ramieniem o drzewo i zacząłem uwalniać dłonie z więzów sznura. Ten były dość proste, więc szybko udało mi się je rozwiązać.
   Ze szczytu zbocza wciąż dochodziły jęki zombie, które powodowały u mnie gęsią skórkę. Ten marsz między nimi… To był najbardziej przerażający moment w moim życiu.
   Otrząsnąłem się z nieprzyjemnych wspomnień i odwróciłem w stronę lasu. Ten nie zachęcał do wejścia. Wręcz przeciwnie. Musiałem jednak iść, by dotrzeć do klasztoru. Tylko tak mogłem uratować Maxa, Cześka i Hindusa.
   Już chciałem ruszyć, gdy zatrzymała mnie pewna myśl. Co jeśli to kłamstwo? – zastanowiłem się. Istniała możliwość, że zostałem wypuszczony tylko po to, bym doprowadził resztę do klasztoru. Nie. To była więcej niż możliwość. Byłem o tym przekonany. Rokita mnie oszukał. W takim wypadku za nic nie mogłem wrócić do obozu.
   Nagle na szczycie zbocza pojawiły się dwie postacie, które były tylko cieniami. Jedna była sporych rozmiarów i trzymała obok siebie drugą – wątłą i ruszającą się nieustannie. Właśnie ta została zepchnięta tak samo jak ja przed chwilą. Stoczyła się na sam dół, obijając przy tym dotkliwie.
Czekałem w bezruchu na to, co miało się zaraz wydarzyć. Zombie – bo to on został zrzucony – podniósł się z ziemi i kierowany jakimś instynktem od razu ruszył w moim kierunku. Odsunąłem się od truposza i podniosłem z ziemi dość gruby kij. Uderzyłem nim truposza w głowę na tyle mocno, że się złamał w pół. Ożywieńcowi nie zrobiło to jednak większej krzywdy. Ponownie natarł na mnie, ale wtedy kopnąłem go w brzuch i wbiłem dwa ostre końce kijów w oba oczodoły trupa. Po wszystkim wyprostowałem się i spojrzałem w górę, ale nie zobaczyłem tam sylwetki Tanka. Zamiast niego, pojawiła się kilkuosobowa grupka, która na własne życzenie podążała do krawędzi zbocza.
   - Kurwa – przekląłem rzucając się do ucieczki.
   Zagubiony, ranny i ścigany przez zombie lawirowałem po lesie, z każdą chwilą tracąc coraz więcej sił. Zatrzymywałem się tylko na krótkie chwile, by złapać oddech i dać odpocząć drżącym z wysiłku mięśniom. Dłuższe postoje były niemożliwe – trupy miały mój trop i nie było możliwości ich zgubić. Przynajmniej nie teraz.
   W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać. Przedarłem się przez ostatnie, niskie choinki, których igły podrapały mnie w twarz i znalazłem się na otwartym terenie, gdzie droga wyłożona była kocimi łbami.
   Zgiąłem się w pół, opierając ręce na kolanach i oddychając ciężko. Gdyby nie to, że żołądek miałem pusty, pewnie bym zwymiotował. Usta wypełnił mi kwaśny smak, który zmieszał się z lepką śliną. Zaniosłem się kaszlem, któremu towarzyszyły torsje żołądka. Płuca płonęły mi żywym ogniem, a każdemu wdechu towarzyszył ból. Miałem ochotę położyć się na ziemi i odpocząć, ale wtedy usłyszałem za sobą szelest. Powłócząc za sobą nogami ruszyłem dalej.
   Doszedłem do rozdroża, ale nie zatrzymałem się nawet. Postanowiłem kierować się drogą, która w końcu musiała mnie dokądś zaprowadzić. Minąłem jeszcze kilka rozwidlających się dróg, ale żadnej nie pozwoliłem się zachęcić do zmiany trasy. W końcu dotarłem do tunelu, nad którym przebiegała linia kolejowa. Zatrzymałem się i niepewnie obejrzałem za siebie. Zombie wciąż za mną podążały, a ja nie miałem sił, by iść dalej, ani broni, by sobie z nimi poradzić. Bezradny oparłem się o betonową ścianę, czując przerażający ciężar swojej bezradności.
   Wtedy jednak usłyszałem warkot silnika, a na drodze pojawiły się dwa słupy światła. Bez zastanowienia wdrapałem się na most i położyłem płasko na torach. Stamtąd miałem dobry widok na jadący w moją stronę pojazd, a sam mogłem pozostać niezauważony.
   Jeep nie zwolnił na drodze, a z okna pasażera wychyliła się postać, która krótką serią strzałów powaliła wszystkie zombie. Samochód przejechał po ciałach i zatrzymał się kilka metrów przed wjazdem do tunelu. Ze swojego miejsca dobrze widziałem, kto siedział na miejscu kierowcy i to obudziło we mnie wściekłość.
   - I gdzie ten skurwiel? – Zapytał Tank, wychodząc z jeepa.
   - Gdzieś niedaleko – odparł drugi żołnierz, który wcześniej strzelał. Na ramieniu miał karabin. – Trupy szły za nim.
   Oprócz tej dwójki był jeszcze jeden, ale nie wyglądał on na wojskowego. Chłopak ten, – choć ubrany w mundur – całą swoją postawą pokazywał, że jest złą osobą, na złym miejscu.
   - Młody, kurwa! – Wydarł się Tank, uderzając chłopaka w plecy. – Nie stój tak, tylko szukaj śladów!
   - Wszystkie zatarłeś – powiedział z wyrzutem mężczyzna, który kucał przy kołach jeepa i patrzył w piasek.
   Tank prychnął coś niezrozumiale w odpowiedzi i oparł się o bok auta.
   Cała trójka była tak blisko mnie, że bałem się nawet oddychać, nie mówiąc już o ruszaniu się. Z nerwów zaciskałem palce na szynach, napinając przy tym wszystkie mięśnie. Mimo chłodu, na moim czole pojawiły się krople potu.
   - Może poszedł lasem? – Zaproponował nieśmiało chłopak, patrząc na ścieżkę, która znajdowała się po lewej stronie.
   - Możliwe – powiedział mężczyzna i wyprostował się. Zamarłem, gdy spojrzał w górę i przez moment myślałem, że zostałem odkryty, ale wtedy rozległ się charkot dobiegający z pobliskich zarośli. Wyszedł stamtąd zombie, który ruszył na wojskowych.
   Tank pierwszy ruszył do zabicia truposza, z czym poradził sobie szybko. Po prostu powalił zombie na ziemię i rozbił mu czaszkę kolbą karabinu.
   - Wracamy do bazy? – Zapytał chłopak.
   - Zaraz – odparł przywódca grupki. Jego wzrok ponownie powędrował na most. – Sprawdź tory. Może coś stamtąd zobaczysz.
   Chłopak skinął głową i posłusznie zaczął wdrapywać się po schodach. Każdy chrzęst suchych liści pod jego nogami sprawiał, że moje ciało aż podrygiwało z napięcia. Gdy znalazł się już prawie na samej górze, nie miałem już innego wyboru. Zerwałem się na równe nogi i zanim chłopak zdążył jakkolwiek zareagować, uderzyłem go z pięści w twarz i chwyciłem za karabin, który ściskał oburącz. Zamroczony dał go sobie wyrwać, a wtedy zadałem mu cios kolbą. Wtedy dzieciak zatoczył się do tyłu i spadł z czterech metrów. Zanim padły pierwsze strzały w moim kierunku, usłyszałem jeszcze cichy trzask.
   - Ty sukinsynie! – Usłyszałem krzyk Tanka, pomiędzy kolejnymi seriami wystrzałów.
   Rzuciłem się do ucieczki tak szaleńczej, jak jeszcze nigdy. Zbiegłem z torów i ponowiłem swój bieg przez las. Kurczowo ściskałem w dłoniach karabin, ale nie mogłem go jeszcze użyć. Wtedy musiałbym się zatrzymać, a świstające wokół mnie kule mi to uniemożliwiały. Pociski trafiały w pnie drzew, wzbijając w powietrze kawałki kory oraz drzazgi, które spadały na mnie. Nie odważyłem się obejrzeć za siebie bojąc, że wtedy stracę równowagę i upadnę. Musiałem zgubić pościg, a najlepiej się go pozbyć.
   Zobaczyłem powalone drzewo, którego spore korzenie leżały na powierzchni. Rzuciłem się w tą plątaninę pnączy, chowając w nieco już wydrążonym przez korniki pniu. Skuliłem się, jak najbardziej wciskając między korzenie i trzymając w dłoniach karabin, w każdej chwili gotowy do pociągnięcia za spust.
   - Gdzie on jest? – Zapytał przywódca. W jego głosie brzmiała wściekłość.
   - Skurwiel zwiał – powiedział ze złością Tank. – Zabił chłopaka.
   Musiałem – powiedziałem sobie w myślach, kładąc nacisk na to słowo. Nie miałem innego wyjścia. Albo on, albo ja.
   - Szukaj go. Pierdolę Rokitę. Osobiście wpakuję w niego cały magazynek – powiedział mężczyzna, którego głos dobiegał z bardzo bliska.
   - Miał nas doprowadzić do swoich – Tank również musiał stanąć niedaleko.
   - W dupie ich mam – warknął żołnierz. – Nawet nie wiemy, czy w ogóle mają jakiś obóz. To tylko domysły Rokity. Trzeba było zajebać całą czwórkę od razu. I to właśnie zrobię, skoro Rokita się do tego nie kwapi. Tamci niech sami do nas przyjdą. I tak nie mają szans.
   Mocniej ścisnąłem broń, słysząc te słowa. Moim towarzyszom groziło niebezpieczeństwo ze strony tego człowieka. Nie zamierzał on słuchać Rokity i byłem przekonany, że spełni swoje groźby. Musiałem go powstrzymać.
   Ostrożnie wysunąłem się z wnętrza drzewa, zachowując całkowitą ciszę. Mężczyźni dalej rozmawiali, krążąc w pobliżu. Na tyle, na ile pozwalały mi korzenie, wychyliłem się odnajdując mój cel. Położyłem palec na spuście, wstrzymując oddech. Nie chciałem zabijać, ale czasem musiałem. Dla dobra swoich.
   - Wracamy – zarządził żołnierz, gdy już gotowy byłem strzelić. – Nie będę ryzykował własnego tyłka, o Rokita ma swoje zjebane pomysły.
   Obaj mężczyźni ruszyli w drogę powrotną, znikając mi z celu. Gdy znaleźli się wystarczająco daleko, odetchnąłem. Nagromadzone przez ten czas emocje dały o sobie znać i dłuższą chwilę zajęło mi uspokojenie się. Adrenalina powoli opuszczała mój organizm, a zastępowało ją zmęczenie. Musiałem odpocząć, ale jeszcze nie mogłem.
   Na drżących i obolałych nogach ruszyłem przed siebie, w przeciwnym kierunku, gdzie poszli żołnierze. Bardziej powłóczyłem za sobą nogami, niż rzeczywiście szedłem. Obijałem się przy tym o drzewa i cały czas obejmowałem za ramiona, drżąc z zimna. Po kilku minutach dotarłem do jakiegoś budynku, którego przeznaczenia nie byłem pewien.


   Jednopiętrowy, długi budynek z wieloma oknami otoczony był siatką i był w dość dobrym stanie. Ostatkami sił wspiąłem się na ogrodzenie, a przy schodzeniu z niego upadłem. Jęknąłem, przewracając się na plecy i patrząc na coraz jaśniejsze niebo. Zaczynało świtać.
   Drzwi do środka były zamknięte, więc wykorzystałem swoją broń, rozbijając okno. Znalazłem się w środku, gdzie uderzył mnie w nos niezbyt przyjemny zapach. Nie był to jednak smród rozkładu, a zwykły zaduch powodowany długim nieotwieraniem budynku. On sam okazał się być czymś w rodzaju noclegowni. Każdy pokój, do którego wchodziłem, miał skromne umeblowanie w postaci łóżek, szafki, stołu i krzesła. W niektórych były walizki, co oznaczało, że ci, którzy zajmowali te pokoje, byli poza budynkiem w chwili wybuchu zarazy. Gdzie się teraz znajdowali? – Nie miałem pojęcia.
   Odnalazłem kuchnię, gdzie od razu rzuciłem się do drzwi oznaczonych, jako spiżarnia. Tam trafiłem na niespodziankę od losu, zastając półki wypełnione puszkowanym jedzeniem oraz wszelkiego rodzaju paczkowanym. Prawie rzuciłem się na konserwy, zabierając ich całe naręcze i nie przejmując się nawet znalezieniem widelca. Pochłonąłem cztery puszki siedząc na podłodze i myśląc.
Co miałem teraz zrobić? Wrócić do klasztoru, czy spróbować odbić swoich z bazy? Każda z tych opcji opatrzona była sporym ryzykiem, a ja byłem sam. Zarówno podczas drogi do domu, jak i ataku na bazę mogłem zginąć. Siedzenie bezczynnie odrzuciłem od razu. Nie wyobrażałem sobie nawet zostawić swoich. Byłem przekonany, że oni też by tego nie zrobili. Byliśmy jedną drużyną.
Gdy skończyłem posiłek na dworze zaczęło już świtać. Różowe światło wypełniło kuchnię, a mnie ogarnęła senność i zmęczenie. Obolały, ranny i wyczerpany potrzebowałem, choć kilku godzin na regenerację. W apteczce znalazłem bandaże oraz opatrunki, którymi wymieniłem podarowaną od Rokity chustkę. Nią samą schowałem kierowany jakimś dziwnym odruchem. Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy.
   Widząc swoje odbicie w lustrze przeraziłem się. Mało brakowało, a bym się nie poznał. Wciąż świeże ślady pobicia zniekształcały moją twarz i dodawały jej kolorów fioletowego, żółtego, czy nawet bladozielonego. Mogło mi się też wydawać, ale wyglądało na to, że mój nos był lekko skrzywiony. Dotknąłem go ostrożnie i rzeczywiście – wyczułem nierówność chrząstki.
   W jednym z pokoi znalazłem w walizce męskie ubrania, które na mnie pasowały. Porzuciłem, więc zakrwawiony, brudny t-shirt na rzecz czystego podkoszulka i grubego, wełnianego swetra oraz wygodnych jeansów. Chciałem jeszcze rozejrzeć się po budynku, by upewnić, że jest on wolny od zombie, ale sen mnie zmógł, zanim w ogóle udało mi się podnieść z łóżka. Zdołałem jeszcze sięgnąć po stojący na szafce nocnej budzik i ustawić go na godzinę drugą. Tyle snu musiało mi wystarczyć.

4
   Mówi się, że po obudzeniu się wszystkie strachy o obawy stają się mniejsze.
   Gówno prawda.
   Siadając na łóżku byłem jeszcze bardziej przerażony niż wcześniej. To, co planowałem zrobić, było być może samobójstwem, ale musiałem zaryzykować. Choć sam jeden, przeciw całej jednostce żołnierzy było skrajną głupotą, nie mogłem tak po prostu zostawić swoich. Oni by tego nie mi zrobili.
Uzbrojony w karabin oraz w wytrzymałe noże kuchenne, opuściłem noclegownię i ruszyłem wytyczoną drogą. Nie znałem tych terenów, ale kierowałem się słońcem oraz przeczuciem. Te mnie nie zawiodło. Po kilku minutach dotarłem do znajomego rozwidlenia, które mijałem w nocy. Za dnia wyglądało ono mniej mrocznie. Wszedłem na drogę z kocich łbów i spojrzałem przed ciągnący się przede mną pas drogi. Słońce wciąż świeciło jasno, a ja nie mogłem w biały dzień po prostu pojawić się przed bramą bazy i zażądać wydania swoich. Równie dobrze mogłem palnąć sobie w łeb.
Nie. Musiałem dostać się na teren bazy, zostając przy tym niezauważony. By to jednak zrobić musiałem wtopić się w tłum. Stać się jednym z nich.
   Odwróciłem się i ruszyłem tą samą drogą, jaką przemierzałem poprzednio. Tym razem zdawała się być ona krótsza i już po chwili znajdowałem się pod mostem. Tam znalazłem to, czego oczekiwałem. Ciało chłopaka, którego w nocy przez przypadek zrzuciłem wciąż tam leżało, nawet nietknięte przez jego kompanów. Ci zdobyli się jedynie na to, by okazać mu tą łaskę i strzelić w głowę, przez co się nie przemienił.
   Westchnąłem i ukucnąłem przed tym dzieciakiem, którego twarz zastygła w niemym krzyku.
   - Przykro mi, że cię to spotkało – powiedziałem, zamykając nieruchome, zielone oczy chłopaka. – Naprawdę.
   Z początkowym oporem zacząłem zdejmować mu mundur, starając się nie postrzegać tego, jako okradania zmarłych. Ucieszył mnie fakt, że zarówno kurtka, jak i spodnie były na chłopaka za duże, przez co na mnie pasowały prawie idealnie. Nałożyłem jeszcze ciemnozieloną patrolówkę, wciskając daszek nisko na oczy. Byłem gotowy.

2 komentarze:

  1. Rob staje się typowym bad-assem :D Jeah!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rob (tak jak inni bohaterowie TLD) przechodzi właśnie najintensywniejszą przemianę, co będzie można zauważyć w kolejnym rozdziale z jego perspektywy. Zapewniam, że jego metamorfoza wywoła sporo zmian w historii i stanie się nawet trochę zaskakująca ;)

      Usuń