Witam ponownie!
Rozdział ten jest dość stary – jak coś i miałam z nim
niemały problem. Jest on najdłuższy z tych, które do tej pory napisałam i tak
mnie wkręcił, że nie wiedziałam, w którym momencie zakończyć. Miałam dylemat,
czy rozdzielić go na dwie części, czy też nie. Ostatecznie – po konsultacjach –
zdecydowałam się go podzielić i zakończyć w kulminacyjnym momencie ;)
Następny rozdział za to pojawi się w przyszłym
tygodniu. Przez pracę nie mam kiedy usiąść,
a jak już to robię, to mam kompletną pustkę w głowie. Mam nadzieję, że
powracające The Walking Dead jakoś mnie zainspiruje ;)
~~~
1
Splunąłem na bok śliną zmieszaną z krwią. Mogłem też dać
sobie rękę uciąć, że były w niej też kawałki skruszonego zęba. Przejechałem
odrętwiałym językiem po nich, natrafiając na kilka ostrych nierówności. Cóż,
chociaż nie straciłem jedynek.
- Jesteście upartymi skurwielami – powiedział Tank, czyli
mój oprawca, którego gębę widziałem niezmiennie od dwóch dni. Chyba dwóch, bo
nawet nie wiedziałem ile czasu minęło od naszego pojmania.
Po zaatakowaniu nas w lesie, gdzie straciłem przytomność,
obudziłem się w tym pomieszczeniu – przywiązany do krzesła i obolały. Kilka
godzin siedziałem w samotności, a Tank był pierwszą i jedyną osobą, którą
widziałem. Na zadawane przeze mnie pytania nie odpowiadał, więc i ja milczałem.
Tyle, że w moim przypadku kończyło się to pobiciem – często do nieprzytomności.
Z twardymi pięściami mężczyzny zdążyłem się już doskonale zaznajomić.
Nie miałem pojęcia, co z resztą moich kompanów. Nie
wiedziałem nawet, czy żyją. Miałem jednak nadzieję, że tak.
- A ty marnujesz czas – powiedziałem, za co mężczyzna
wymierzył mi kolejne uderzenie pięścią w nos. Silny ból rozszedł się wzdłuż
mostka, wyciskając mi z oczu kilka łez.
- Upartymi, ale twardymi skurwielami – Tank zaczął krążyć po
pokoju, rozmasowując schowane w rękawiczkach pięści. – Ale to i tak mi się, ni
chuja, nie podoba. A tym bardziej Rokicie. Jego cierpliwość też się zaczyna
kończyć.
- To niech ruszy dupsko i sam niech tu przyjdzie – syknąłem.
Tank, którego przezwisko musiało się wziąć z jego
podobieństwa do czołgu, pochylił się nade mną i utkwił we mnie spojrzenie
swoich przekrwionych, niebieskich oczu. Zmarszczki na pokrytej bruzdami,
czerwonej twarzy mężczyzny wygładziły się. Mimo to i tak nie mogłem powiedzieć,
że wyglądał przyjaźnie. Krępy, barczysty żołnierz bez szyi, ale z sporymi
pięściami, o sile których przekonałem się aż zanadto. Miał on w sobie coś z psychopaty.
Sprawianie bólu innym u niego powodowało radość. Nie wątpiłem, że dlatego
Rokita wyznaczył właśnie jego do tej roboty.
O samym przywódcy bazy wiedziałem niewiele. Znane mi było
tylko jego nazwisko oraz to, że wzbudzał strach. Nawet w tym
psychopacie-sadyście.
- Nie chciałbyś tego – powiedział, klepiąc mnie lekko po
policzku. – Poza tym, twój kumpel z dredami prawie się złamał. Był już bliski
powiedzenia nam o miejscu waszego obozu, ale za mocno mu przypieprzyłem i
stracił przytomność. Kurwa, i piać od nowa polka ludowa. Idiota ze mnie.
- Przez grzeczność nie zaprzeczę – mruknąłem.
- Ten stary trzyma się lepiej od niego – kontynuował,
siadając na krześle pod ścianą. – Ale gdy już zaczyna tracić siły, pojeb,
zaczyna mamrotać jakieś naukowe bzdury. Wtedy już sam mam ochotę wyjść. Gówna
nie da się słuchać!
Tank wyciągnął z tylnej kieszeni spodni scyzoryk i otworzył
go. Widok ostrza przestraszył mnie, ale nie dałem tego po sobie poznać.
- Za to twój ostatni kumpel – kurwa. Jego uporu to nawet ja
jestem pod wrażeniem. Niewielu jest w stanie znieść tyle, co on, a uwierz mi –
dla niego nie ma taryfy ulgowej. Chcę sprawdzić jego granice. Może być
zabawnie.
- Po co to robicie? – warknąłem, podrywając się na krześle.
Liny wokół moich nadgarstków i kostek boleśnie dały o sobie znać. – Niczego od
was nie chcemy!
- Ale my tak! – Tank zerwał się z krzesła i znalazł przede
mną. – Nie rozumiesz zasad tego świata? My, albo wy.
Nie. W ogóle tego nie rozumiałem.
Nie rozumiałem, dale czego ludzie zapominali o prawdziwym
zagrożeniu, jakim były zombie. To one były wrogiem nas wszystkich i w wojnach,
jakie miały wybuchnąć, tylko one miały okazać się zwycięzcami.
- Czego chcesz? – zapytałem zrezygnowany.
- Myślałem, że zdążyłeś już załapać. Wystarczająco długo
spuszczam ci wpierdol, byś wyrył to sobie w głowie złotymi literami – Tank
popukał mnie palcem w środek czoła. – Powiesz mi, gdzie macie obóz, a wtedy was
wypuszczę.
- I zabijecie nas zaraz po opuszczeniu bazy, a potem
wykończycie resztę naszych? – prychnąłem.
- Nie zrobimy tego.
Masz moje słowo.
Zagryzłem policzek, myśląc dłuższą chwilę nad słowami Tanka.
Czy rzeczywiście mogłem mu zaufać? Człowiekowi, który nas więził i torturował,
by wydobyć z nas informacje? Był skurwysynem, ale też żołnierzem. Ci musieli
mieć honor.
- Dobra. Powiem.
- Nareszcie, kurwa! – wykrzyknął, wznosząc ręce do góry. –
Nie można było tak od razu?
- Przekonałeś mnie – wzruszyłem ramionami. – Musisz jednak
obiecać, że żadnemu z moich ludzi nic się nie stanie.
- Masz to jak w banku – Tank uśmiechnął się w sposób, który
przepełnił mnie jeszcze większą nienawiścią do niego. – To jak?
Spojrzałem na boki, jakbym chciał sprawdzić, czy aby na
pewno jesteśmy sami.
Mężczyzna załapał o co mi chodzi i przybliżył się do mnie
twarzą. Gdy był już dostatecznie blisko, splunąłem mu w twarz. Widząc jego minę
nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
- Teraz – Tank otarł policzek. Na jego czole pojawiła się
pulsująca żyła. – Teraz to masz, kurwa, przejebane.
- Pierdol się – odparłem, nie przestając się śmiać.
Dopiero lecąca w moją stronę pięść Tanka sprawiła, że
ucichłem. Kolejne uderzenie pozbawiło mnie przytomności.
Nie wiedziałem, co po tym wszystkim się z nami stanie, ale
nie żałowałem. Być może uratowałem tym wszystkich ludzi w klasztorze, a na nas
podpisałem wyrok śmierci. Jednak musiałem tak postąpić. Czasem, trzeba wybrać
mniejsze zło.
2
Chluśnięcie mi w twarz zimną wodą od razu mnie otrzeźwiło.
Zaskoczony poderwałem się na krześle, lecz wciąż byłem do niego przywiązany.
Tyle, że tym razem nie ja jeden.
Oprócz mnie i Tanka w pomieszczeniu znajdowali się też
wszyscy moi towarzysze. Wszyscy oni nosili na twarzach ślady pobicia –dotkliwe w
równym stopniu jak moje, lub nawet gorsze. Sam nie wiedziałem, jak wyglądam,
ale na pewno nie lepiej.
Złapałem kontakt wzrokowy z Maxem, który siedział po mojej
lewej stronie. On wyglądał najgorzej, ale nadal biła od niego siła i
determinacja. Jeżeli już któryś z nas miał milczeć do końca, to tylko on. Wiedziałem
o tym bardzo dobrze.
- Żadne z was nie chce gadać – zaczął Tank, rzucając puste
wiadro gdzieś w kąt. – A to się nam bardzo nie podoba.
Mężczyzna podszedł do znajdującego się przed nami stołu.
Leżała na nim skrzynka na narzędzia, z której zaczął grzebać.
- Rokita nie chciał tego robić, chociaż mówiłem mu, że bez
tego nie przejdzie – Uniósł młotek, zapewne chcąc nam go pokazać. – To pokojowy
człowiek. Wciąż wierzy w prawa człowieka, a jak wiecie – jest tam napisane, że
jeńców nie można torturować. Ale to chyba już nie obowiązuje, nie?
Tank odwrócił się w naszą stronę, trzymając w dłoni nożyce
ogrodowe. Widok szaleńczego uśmiechu na jego twarzy obudził we mnie strach.
- Ostatnia szansa, panowie – Tank przeszedł przed nami,
wymachując przy tym nożycami. – Kto zacznie gadać?
Odpowiedzią była cisza, którą zakłócały tylko nasze oddechy.
Tankowi wyraźnie się to nie spodobało.
Zaklikał nożycami centymetry od twarzy Hindusa, a ten
wzdrygnął się na to.
- Sami tego chcieliście – powiedział żołnierz, po czym złapał
dłoń chłopaka. Ta była przywiązana do oparcia, ale to w niczym nie
przeszkadzało. Tank zacisnął ostrza nożyc na najmniejszym palcu Hindusa i
zacisnął je.
Pomieszczenie wypełnił krzyk naszego towarzysza. Zacisnąłem
oczy, ale nijak nie mogłem odciąć się od pełnych bólu wołań oraz ledwo
słyszalnych trzasków. Rozległ się cichy plask, a krzyki Hindusa zmieniły się w
zduszone łkanie.
- To naprawdę nie sprawia mi przyjemności – Tank zebrał z
podłogi odcięty palec Hindusa i przyjrzał się mu. – Na ogół jestem spokojnym
człowiekiem. Zazwyczaj unikam konfliktów, ale wiecie jak to jest. Trzeba bronić
swoich.
- Nie zamierzamy z wami walczyć – wysyczałem przez
zaciśnięte zęby.
Tank zignorował mnie i pochylił się nad Hindusem tak, by ich
oczy znalazły się na tej samej wysokości. Chłopak był przerażony i obawiałem
się, że nie będzie milczeć długo.
- Powiesz gdzie macie obóz, czy od razu mam ci urżnąć całą
rękę? – zapytał ostro żołnierz.
Hindus milczał, cały czas wpatrzony w swoją dłoń. Krew z
odciętego palca wciąż ciekła w dość dużych ilościach, tworząc na podłodze coraz
to większą kałużę. Widok złamanej kości, wystającej spomiędzy strzępków skóry
nie był przyjemny. Gdy podniósł wzrok i nasze spojrzenia skrzyżowały się, byłem
pewien, że chłopak nie będzie dłużej milczał. Każdy ma swój limit bólu, który
może znieść. Mimo tego, że dawałem mu znak, by tego nie robił, Hindus zwrócił
się do Tanka.
- Chcesz wiedzieć, gdzie mamy obóz? – zapytał wolno, nadal
ciężko dysząc.
Żołnierz skinął głową, wyraźnie podekscytowany.
- Dobrze – Hindus oblizał usta, po czym parsknął śmiechem. –
Jeżeli chcesz dowiedzieć się, gdzie mamy obóz, to sam go sobie poszukaj, jebana
świnio.
Ku mojemu zaskoczeniu – twarz Tanka złagodniała, a on sam
roześmiał się. Głośne rechotanie odbiło się echem od ścian, gdy mężczyzna
przechadzał się w te i z powrotem, ukrywając twarz w dłoniach. Zauważyłem, że
jego kostki są obdarte do krwi.
- Debile, kurwa – westchnął. – Jebani idioci. Nie pojmujecie,
że wszystkich was zabiję? Żaden z was nie wyjdzie stąd cało, a wasz obóz i tak
znajdziemy. Wasze milczenie Rokita uzna za niebezpieczeństwo dla nas wszystkich
i nie odpuści. Zabijacie w ten sposób wszystkich waszych kumpli, kretyni!
Cała nasza czwórka spojrzała po sobie. Ryzykowaliśmy wiele –
dobrze o tym wiedziałem, ale to była gra w ciemno. Każda decyzja, którą byśmy
podjęli, musiała skończyć się źle. Nie było innego wyjścia, jak wybrać mniejsze
zło. Musieliśmy znaleźć w sobie siłę i wytrzymać to wszystko. Dla klasztoru.
- Jebać to – mruknął Tank, widząc u nas brak jakiejkolwiek
chęci do współpracy.
Mężczyzna złapał Cześka za prawe ucho i jednym cięciem
odciął je, tym samym sekatorem, którym pozbawił Hindusa palca. Odwróciłem
wzrok, nie chcąc patrzeć jak moi towarzysze doznają coraz większych obrażeń.
Nie powstrzymałem się jednak przed zerknięciem w stronę najstarszego z nas.
Czesiek starał się nie krzyczeć, mocno zaciskając usta. Ale
i tak krzyczał, podrywając się na krześle. Krew zalała mu pół twarzy, malując
ją na jeszcze głębszą czerwień. Potok spływał mu po szyi i znikał pod ubraniem,
barwiąc tym samym niegdyś szarą koszulkę na brunatno.
v- Toksoplazmoza występuje najczęściej u szczurów. Pojawia
się ona też u kotów, a te mogą zarazić ludzi – mamrotał, wbijając wzrok w
podłogę. Jego głos był drżący, a przy każdym wdechu wciągał powietrze z głośnym
świstem.
- Zaczyna się – Tank przewrócił oczami, po czym zadał
Cześkowi cios w twarz, który od razu pozbawił go przytomności. – Nie da się
tego słuchać.
Wymieniłem spojrzenia z Maxem. Siedział on po mojej lewej
stronie, obok Cześka. Teraz była jego kolej.
Wiedziałem, w co grał Tank. Byłem ostatni, bo chciał żebym
widział, jak torturuje moich kompanów. To miało mnie złamać i zmusić do
mówienia. I prawie byłem na to gotów. Walczyłem jednak ze sobą, myśląc o
ludziach, którzy znajdowali się w klasztorze. O Lenie. Przed wyjazdem obiecałem
jej, że wrócę. Była jeszcze Zuza, którą musieliśmy odbić. Sasza. Loska. Oskar.
Młody. I reszta ludzi. Musiałem wrócić.
- Teraz twoja kolej, twardzielu – Tank uśmiechnął się
unosząc jeden kącik ust.
Max nawet nie drgnął, a jego oczy pozostały tak samo
lodowato chłodne jak zawsze. W milczeniu patrzył na naszego oprawcę, który
nieco speszony odwrócił się i przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, którego
nie widzieliśmy. Wykorzystując tą chwilę, Max zwrócił się do mnie.
- Milcz. Cokolwiek by nie zrobił – powiedział z naciskiem.
Pokiwałem głową, choć nie byłem już tak pewien swego, jak wcześniej.
Nagle na twarzy Maxa pojawiła się szmata, która odchyliła mu
głowę do tyłu.
- Mam nadzieję, że lubisz pływać – powiedział wesoło Tank,
trzymając w ręce wiadro. Jego zawartość zaczął wylewać na twarz Maxa. Ten
zaczął podrygiwać na krześle, chcąc się uwolnić, ale było to niemożliwe.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co się dzieje. On się topił.
Słyszałem o tej metodzie tortur. Woda wlewała się do gardła,
ale kąt odchylenia uniemożliwiał jej dotarcie do płuc. Ofiara tych praktyk
miała wrażenie, że się topi, choć tak nie było. Ale prawdopodobieństwo śmierci
istniało.
- Przestań – syknąłem.
- Dopiero zaczynam – odparł Tank.
Zaraz po wylaniu ostatniej kropli wody puścił Maxa, który od
razu zgiął się w pół, plując wodą i łapczywie łapiąc oddech. Pierwszy raz
widziałem w jego oczach przerażenie. Autentyczny strach. Drżał cały, kurczowo
zaciskając dłonie na oparciu krzesła. Wyglądał, jakby stanął oko w oko ze swoim
największym lękiem. I być może tak właśnie było.
- Trzęsiesz się jak panienka – skwitował Tank z uśmiechem.
- Pierdol się – odparł ochrypłym głosem Max, wypluwając
wodę.
- Może po rundzie drugiej? – zapytał, unosząc puste wiadro,
po czym roześmiał się. – Ale to za chwilę. Został nam ostatni delikwent.
Tank wrócił do stołu, skąd zgarnął dwa spore gwoździe i
młotek. Przełknąłem gulę, która nagle wyrosła mi w gardle.
- Chcesz mi powiedzieć – stwierdził mężczyzna, kucając
przede mną.
- „Chcieć”, a „zrobić”, to duża różnica – odparłem patrząc,
jak Tank stawia gwóźdź na środku mojej dłoni i kręci nim. Ostry koniec wbił mi
się boleśnie w skórę.
- Naprawdę? W porządku. Chcę ci wbić ten gwóźdź w rękę, aż
się poszczasz z bólu. I uwaga – zrobię to.
Młotek w przyśpieszonym tempie uniósł się, po czym opadł
prosto na wierzch gwoździa. Ten bez problemu przebił się przez moją prawą dłoń
i wbił w drewniane oparcie. Ból, jaki mi przy tym towarzyszył był ogromny.
Miałem wrażenie, jakby całą moją rękę uderzyła stalowa, rozgrzana rura. Palce
same zacisnęły mi się na oparciu i nie potrafiłem ich wyprostować. Zacisnąłem
zęby, walcząc z bólem. Cała dłoń mi nim pulsowała i jakby płonęła.
- Co się stało? – zapytał Tank z udawanym przejęciem. –
Jesteś trochę przybity.
Nie zareagowałem na ten mało śmieszny żart. Skupiłem się
tylko na tym, o czym w tamtej chwili myślałem.
Musisz milczeć. Pamiętaj o domu. Pamiętaj o ludziach. Musisz
ich chronić. Musisz milczeć – powtarzałem te słowa jak mantrę. O dziwo –
pomagały.
Skrzywiłem się ponownie, gdy Tank wyjął gwóźdź, uwalniając
tym samym krew z mojej dłoni.
- Gadasz, czy tym razem kolano? – zapytał Tank, przykładając
gwóźdź do wspomnianego wcześniej miejsca.
Nie odpowiedziałem. Zacisnąłem zęby i spojrzałem w sufit,
gdzie zwisała żarówka. Zamknąłem oczy, czekając na ból.
Nagle rozległ się pisk i jedyne drzwi w pomieszczeniu stanęły
otworem. Tank zatrzymał rękę z młotkiem w połowie drogi do mojego kolana,
prawie od razu zrywając się na równe nogi. Choć mężczyzna, który kroczył do
pokoju nie wyglądał groźnie, to żołnierz wyraźnie zmalał.
- Pułkowniku – Tank skinął głową, odchodząc na bok.
- Możecie wyjść, sierżancie – odparł ten, nawet nie patrząc
w stronę mężczyzny. Ten od razu spełnił polecenie i opuścił pokój, zostawiając
naszą czwórkę samych z nowo przybyłym.
Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni. Na pewno nie
starszy. Był dość niski, co zauważyłem, gdy mijał go Tank. Sięgał mu do
ramienia. Jasne włosy naznaczone były siwizną oraz łysiały na zakolach. Twarz
miał raczej łagodną, co zupełnie nie pasowało do strachu, jaki wzbudzał. Niebieskie
oczy patrzyły ze spokojem, a w kącikach wąskich ust miał zmarszczki świadczące
o częstym uśmiechaniu się. Ubrany był w nienagannie wyprasowany, zielony mundur
z naramiennikami świadczącymi o stopniu, spodnie tego samego koloru i w czarne,
wypastowane buty. Ciemnozielony krawat był tak ciasno zawiązany, że można było
pomyśleć, że ten zaraz odetnie mundurowemu dopływ tlenu. Nie miałem
wątpliwości, że był to owy Rokita – dowódca bazy. Otaczająca go aura jasno
mówiła o sile przywództwa i charyzmie.
Rokita stanął naprzeciw nas, splatając ręce za sobą.
Sprawiał wrażenie wykutego z kamienia, gdy tak stał nieruchomo, a tylko oczy
wędrowały po naszych twarzach. Nic nie dało się wyczytać z jego twarzy.
- Nie popieram takich metod – powiedział. Jego głos był
oficjalny i wyprany z emocji jak on sam. – Tortury to straszne metody, ale
czasem są potrzebne. Nie sądziłem jednak, że będziecie tak twardo obstawać przy
swoim. To godne podziwu.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak kpina, co potwierdził chwilowy
uśmiech, który wpłynął na usta Rokity. Wyglądał on upiornie w połączeniu ze
złowieszczym błyskiem w oczach. Przypominał on wtedy kota Cheshire z Krainy
Czarów. Był to dość ostry kontrast z postawą wojskowego, jaką nam zaprezentował
na początku.
- Znaleźliśmy w lesie wasz samochód – powiedział. – Zakładam
więc, że macie swój obóz. I to raczej dobrze prosperujący, skoro macie broń.
Żaden z nas nic nie odpowiedział. Nawet Czesiek, który
zdążył się ocknąć i patrzył na Rokitę zdezorientowany.
- Zawsze byłem człowiekiem popierającym negocjacje i
kompromisy – kontynuował mężczyzna, podchodząc do stołu. Podniósł z niego
nożyce i przyglądnął się im. Krew z ostrzy skapnęła na podłogę. – Dlatego chcę
z wami zawrzeć ugodę. Korzystną dla nas wszystkich.
Spojrzeliśmy po sobie z Maxem. Żaden z nas nic nie
powiedział, ale oboje byliśmy pełni zwątpienia. Nie wiedzieliśmy, czy temu
człowiekowi można było zaufać i czego chciał.
- Wypuszczę jednego z was – powiedział, podchodząc do nas z
nożycami w ręku. – Ten wróci do waszego obozu i przekaże reszcie moje słowa.
- Jakie? – zapytałem.
Niebieskie oczy przeniknęły mnie, a upiorny uśmiech na
moment zmroził mi krew w żyłach.
- Takie, że nie wypuszczę pozostałej trójki, jeżeli nie
spotkam się z waszym przywódcą – odparł stając naprzeciw mnie.
Mogłem powiedzieć, że jest nim Max lub ja, ale nie
zrobiłem tego. Nie wiedziałem dlaczego,
ale nie potrafiłem przywłaszczyć sobie tego tytułu, ani nazwać nim nikogo
innego, niż Saszę. Klasztor należał do niej.
- A co jeśli – oblizałem suche usta – on się nie zgodzi?
- Wtedy cała trójka zginie – odparł mężczyzna tak, jakby to
była najoczywistsza rzecz na świecie.
Pokiwałem głową, nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że
nie było innego wyjścia. Nie miałem wątpliwości, że jeśli wróci Tank, zginie
któryś z nas lub wszyscy. Nie mogłem na to pozwolić.
- Dobrze – powiedziałem. – Będzie spotkanie.
Rokita ponownie się uśmiechnął i podszedł do mnie. Nożyce
przecięły więzy przy moich nadgarstkach i kostkach, co było niemałą ulgą. Od
razu zamknąłem ranę na dłoni, która nie przestawała krwawić.
- Masz dwa dni – mężczyzna podał mi białą chustkę. Jego głos
zabrzmiał sztywno i brzmiała w nim groźba. – Inaczej wiesz, co będzie.
- Wiem – przytaknąłem, patrząc w te lodowate oczy.
Wstałem z krzesła, lekko się zataczając. Moje nogi były
odrętwiałe i chwilę zajęło mi, nim poczułem w nich mrowienie. Obwiązałem w tym
czasie dłoń chustką, która przesiąkła na wylot krwią.
Spojrzałem na Maxa, Cześka i Hindusa. Ich życia zależały
teraz od tego, czy mi się uda. To był wielki ciężar, który musiałem udźwignąć.
Musiałem znaleźć w sobie siłę, by dotrzeć do klasztoru i uratować ich. Teraz
wszystko zależało ode mnie.
- Dwa dni – powiedział Rokita.
- Dwa dni – powtórzyłem i wyszedłem z pokoju.
3
Biegłem.
Las był ciemny, a noc mroźna.
Przedzierałem się przez zarośla, skakałem przez powalone
drzewa, wpadałem na pnie i ślizgałem na mchu. Nie raz upadałem sycząc z bólu,
gdy dłoń przeszywał mi ból. Mimo to nie poddawałem się. Nie mogłem.
Nie znałem drogi wyjścia z bazy. Zaraz po opuszczeniu pokoju
na głowę został mi narzucony worek, a ręce zostały na powrót związane. Nie
wiedziałem kto mnie prowadzi, ale przekonany byłem, że to Tank. Udało mi się
zapamiętać niektóre szczegóły drogi, aż do momentu, gdy znaleźliśmy się na
zewnątrz. Wtedy moje zmysły zostały zbombardowane przez zimno, głosy wielu
różnych ludzi, a także wystrzały z broni. Doszły mnie też jęki zombie, które
zdawały się być dość blisko. Przez to, że nic nie widziałem, wydawało mi się,
że jestem prowadzony wprost w ich łapska. Szarpnąłem się więc, ale wtedy
stalowy uścisk na moim ramieniu jeszcze bardziej się pogłębił i zostałem
pociągnięty.
- Nie poszczaj się tylko – syknął mi do ucha głos – jak się
rzeczywiście okazało – Tanka.
Nie wiedziałem o co chodzi, aż po parku krokach odgłosy
wydawane przez trupy wzmogły się.
Dochodziły one zewsząd. Czułem smród żywych trupów, czasem
jakieś chłodne palce mnie dotykały, a temu wszystkiemu towarzyszył śmiech
Tanka.
- Pieprzona cipa – prychnął, ale nawet na to nie
zareagowałem. Byłem zbyt przerażony.
Droga wśród ożywieńców trwała niezbyt długo, ale gdy się
tamtędy szło, czas zwalniał. Do końca nie wiedziałem, czego mam się spodziewać.
W każdej chwili mogłem zostać rzucony trupom, a słowa Rokity mogły być tylko
kłamstwem. Gdy jednak minęliśmy ostatnie truposze, a potem się od nich
oddaliliśmy, odetchnąłem. Zmieniło się to jednak, gdy Tank zatrzymał się, a ja
wraz z nim.
- Powodzenia – powiedział, po czym pchnął mnie mocno w
plecy.
Nie wiedziałem, co się dzieje, dlatego wystawiłem nogę do
przodu, by uchronić się przed upadkiem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ta
trafiła w próżnię, a ja zacząłem spadać. W porę udało mi się zasłonić twarz
obiema rękami, nim wylądowałbym w podłożu, w której sporo było ostrych kamieni.
Te wbijały mi się w ciało, gdy turlałem się na dół zbocza, pozbawiony
możliwości zatrzymania się. Zderzenie z ziemią nie należało do
najprzyjemniejszych. Byłem obolały i przez dłuższą chwilę nie potrafiłem
wykonać jakiegokolwiek ruchu. Miałem wrażenie, że każda kość, każdy mięsień i
każdy cal ciała był stłuczony.
Zdjąłem worek z głowy i dopiero wtedy mogłem zorientować się
w sytuacji.
Znajdowałem się w lesie, na samym dole dość stromego i
wysokiego zbocza. Była noc, a księżyc co chwilę wyłaniał się zza chmur tylko po
to, by zaraz ponownie się za nimi skryć. Szron osadził się na gałęziach
rosnących wokół sosen oraz zwiędłej już trawie. Przy każdym wydechu z moich ust
wydobywał się obłok białej pary. Nieporadnie podniosłem się z ziemi, lekko się
zataczając. Oparłem się ramieniem o drzewo i zacząłem uwalniać dłonie z więzów
sznura. Ten były dość proste, więc szybko udało mi się je rozwiązać.
Ze szczytu zbocza wciąż dochodziły jęki zombie, które
powodowały u mnie gęsią skórkę. Ten marsz między nimi… To był najbardziej
przerażający moment w moim życiu.
Otrząsnąłem się z nieprzyjemnych wspomnień i odwróciłem w
stronę lasu. Ten nie zachęcał do wejścia. Wręcz przeciwnie. Musiałem jednak
iść, by dotrzeć do klasztoru. Tylko tak mogłem uratować Maxa, Cześka i Hindusa.
Już chciałem ruszyć, gdy zatrzymała mnie pewna myśl. Co jeśli to kłamstwo? – zastanowiłem
się. Istniała możliwość, że zostałem wypuszczony tylko po to, bym doprowadził
resztę do klasztoru. Nie. To była więcej niż możliwość. Byłem o tym przekonany.
Rokita mnie oszukał. W takim wypadku za nic nie mogłem wrócić do obozu.
Nagle na szczycie zbocza pojawiły się dwie postacie, które
były tylko cieniami. Jedna była sporych rozmiarów i trzymała obok siebie drugą
– wątłą i ruszającą się nieustannie. Właśnie ta została zepchnięta tak samo jak
ja przed chwilą. Stoczyła się na sam dół, obijając przy tym dotkliwie.
Czekałem w bezruchu na to, co miało się zaraz wydarzyć.
Zombie – bo to on został zrzucony – podniósł się z ziemi i kierowany jakimś
instynktem od razu ruszył w moim kierunku. Odsunąłem się od truposza i
podniosłem z ziemi dość gruby kij. Uderzyłem nim truposza w głowę na tyle
mocno, że się złamał w pół. Ożywieńcowi nie zrobiło to jednak większej krzywdy.
Ponownie natarł na mnie, ale wtedy kopnąłem go w brzuch i wbiłem dwa ostre
końce kijów w oba oczodoły trupa. Po wszystkim wyprostowałem się i spojrzałem w
górę, ale nie zobaczyłem tam sylwetki Tanka. Zamiast niego, pojawiła się
kilkuosobowa grupka, która na własne życzenie podążała do krawędzi zbocza.
- Kurwa – przekląłem rzucając się do ucieczki.
Zagubiony, ranny i ścigany przez zombie lawirowałem po
lesie, z każdą chwilą tracąc coraz więcej sił. Zatrzymywałem się tylko na
krótkie chwile, by złapać oddech i dać odpocząć drżącym z wysiłku mięśniom.
Dłuższe postoje były niemożliwe – trupy miały mój trop i nie było możliwości
ich zgubić. Przynajmniej nie teraz.
W końcu drzewa zaczęły się przerzedzać. Przedarłem się przez
ostatnie, niskie choinki, których igły podrapały mnie w twarz i znalazłem się
na otwartym terenie, gdzie droga wyłożona była kocimi łbami.
Zgiąłem się w pół, opierając ręce na kolanach i oddychając
ciężko. Gdyby nie to, że żołądek miałem pusty, pewnie bym zwymiotował. Usta
wypełnił mi kwaśny smak, który zmieszał się z lepką śliną. Zaniosłem się
kaszlem, któremu towarzyszyły torsje żołądka. Płuca płonęły mi żywym ogniem, a
każdemu wdechu towarzyszył ból. Miałem ochotę położyć się na ziemi i odpocząć,
ale wtedy usłyszałem za sobą szelest. Powłócząc za sobą nogami ruszyłem dalej.
Doszedłem do rozdroża, ale nie zatrzymałem się nawet.
Postanowiłem kierować się drogą, która w końcu musiała mnie dokądś zaprowadzić.
Minąłem jeszcze kilka rozwidlających się dróg, ale żadnej nie pozwoliłem się
zachęcić do zmiany trasy. W końcu dotarłem do tunelu, nad którym przebiegała
linia kolejowa. Zatrzymałem się i niepewnie obejrzałem za siebie. Zombie wciąż
za mną podążały, a ja nie miałem sił, by iść dalej, ani broni, by sobie z nimi
poradzić. Bezradny oparłem się o betonową ścianę, czując przerażający ciężar
swojej bezradności.
Wtedy jednak usłyszałem warkot silnika, a na drodze pojawiły
się dwa słupy światła. Bez zastanowienia wdrapałem się na most i położyłem
płasko na torach. Stamtąd miałem dobry widok na jadący w moją stronę pojazd, a
sam mogłem pozostać niezauważony.
Jeep nie zwolnił na drodze, a z okna pasażera wychyliła się
postać, która krótką serią strzałów powaliła wszystkie zombie. Samochód
przejechał po ciałach i zatrzymał się kilka metrów przed wjazdem do tunelu. Ze
swojego miejsca dobrze widziałem, kto siedział na miejscu kierowcy i to
obudziło we mnie wściekłość.
- I gdzie ten skurwiel? – Zapytał Tank, wychodząc z jeepa.
- Gdzieś niedaleko – odparł drugi żołnierz, który wcześniej
strzelał. Na ramieniu miał karabin. – Trupy szły za nim.
Oprócz tej dwójki był jeszcze jeden, ale nie wyglądał on na
wojskowego. Chłopak ten, – choć ubrany w mundur – całą swoją postawą pokazywał,
że jest złą osobą, na złym miejscu.
- Młody, kurwa! – Wydarł się Tank, uderzając chłopaka w
plecy. – Nie stój tak, tylko szukaj śladów!
- Wszystkie zatarłeś – powiedział z wyrzutem mężczyzna,
który kucał przy kołach jeepa i patrzył w piasek.
Tank prychnął coś niezrozumiale w odpowiedzi i oparł się o
bok auta.
Cała trójka była tak blisko mnie, że bałem się nawet
oddychać, nie mówiąc już o ruszaniu się. Z nerwów zaciskałem palce na szynach,
napinając przy tym wszystkie mięśnie. Mimo chłodu, na moim czole pojawiły się
krople potu.
- Może poszedł lasem? – Zaproponował nieśmiało chłopak,
patrząc na ścieżkę, która znajdowała się po lewej stronie.
- Możliwe – powiedział mężczyzna i wyprostował się.
Zamarłem, gdy spojrzał w górę i przez moment myślałem, że zostałem odkryty, ale
wtedy rozległ się charkot dobiegający z pobliskich zarośli. Wyszedł stamtąd
zombie, który ruszył na wojskowych.
Tank pierwszy ruszył do zabicia truposza, z czym poradził
sobie szybko. Po prostu powalił zombie na ziemię i rozbił mu czaszkę kolbą
karabinu.
- Wracamy do bazy? – Zapytał chłopak.
- Zaraz – odparł przywódca grupki. Jego wzrok ponownie
powędrował na most. – Sprawdź tory. Może coś stamtąd zobaczysz.
Chłopak skinął głową i posłusznie zaczął wdrapywać się po
schodach. Każdy chrzęst suchych liści pod jego nogami sprawiał, że moje ciało
aż podrygiwało z napięcia. Gdy znalazł się już prawie na samej górze, nie
miałem już innego wyboru. Zerwałem się na równe nogi i zanim chłopak zdążył
jakkolwiek zareagować, uderzyłem go z pięści w twarz i chwyciłem za karabin,
który ściskał oburącz. Zamroczony dał go sobie wyrwać, a wtedy zadałem mu cios
kolbą. Wtedy dzieciak zatoczył się do tyłu i spadł z czterech metrów. Zanim
padły pierwsze strzały w moim kierunku, usłyszałem jeszcze cichy trzask.
- Ty sukinsynie! – Usłyszałem krzyk Tanka, pomiędzy
kolejnymi seriami wystrzałów.
Rzuciłem się do ucieczki tak szaleńczej, jak jeszcze nigdy.
Zbiegłem z torów i ponowiłem swój bieg przez las. Kurczowo ściskałem w dłoniach
karabin, ale nie mogłem go jeszcze użyć. Wtedy musiałbym się zatrzymać, a
świstające wokół mnie kule mi to uniemożliwiały. Pociski trafiały w pnie drzew,
wzbijając w powietrze kawałki kory oraz drzazgi, które spadały na mnie. Nie
odważyłem się obejrzeć za siebie bojąc, że wtedy stracę równowagę i upadnę.
Musiałem zgubić pościg, a najlepiej się go pozbyć.
Zobaczyłem powalone drzewo, którego spore korzenie leżały na
powierzchni. Rzuciłem się w tą plątaninę pnączy, chowając w nieco już
wydrążonym przez korniki pniu. Skuliłem się, jak najbardziej wciskając między
korzenie i trzymając w dłoniach karabin, w każdej chwili gotowy do pociągnięcia
za spust.
- Gdzie on jest? – Zapytał przywódca. W jego głosie brzmiała
wściekłość.
- Skurwiel zwiał – powiedział ze złością Tank. – Zabił
chłopaka.
Musiałem – powiedziałem
sobie w myślach, kładąc nacisk na to słowo. Nie miałem innego wyjścia. Albo on,
albo ja.
- Szukaj go. Pierdolę Rokitę. Osobiście wpakuję w niego cały
magazynek – powiedział mężczyzna, którego głos dobiegał z bardzo bliska.
- Miał nas doprowadzić do swoich – Tank również musiał
stanąć niedaleko.
- W dupie ich mam – warknął żołnierz. – Nawet nie wiemy, czy
w ogóle mają jakiś obóz. To tylko domysły Rokity. Trzeba było zajebać całą
czwórkę od razu. I to właśnie zrobię, skoro Rokita się do tego nie kwapi. Tamci
niech sami do nas przyjdą. I tak nie mają szans.
Mocniej ścisnąłem broń, słysząc te słowa. Moim towarzyszom
groziło niebezpieczeństwo ze strony tego człowieka. Nie zamierzał on słuchać
Rokity i byłem przekonany, że spełni swoje groźby. Musiałem go powstrzymać.
Ostrożnie wysunąłem się z wnętrza drzewa, zachowując
całkowitą ciszę. Mężczyźni dalej rozmawiali, krążąc w pobliżu. Na tyle, na ile
pozwalały mi korzenie, wychyliłem się odnajdując mój cel. Położyłem palec na
spuście, wstrzymując oddech. Nie chciałem zabijać, ale czasem musiałem. Dla
dobra swoich.
- Wracamy – zarządził żołnierz, gdy już gotowy byłem
strzelić. – Nie będę ryzykował własnego tyłka, o Rokita ma swoje zjebane
pomysły.
Obaj mężczyźni ruszyli w drogę powrotną, znikając mi z celu.
Gdy znaleźli się wystarczająco daleko, odetchnąłem. Nagromadzone przez ten czas
emocje dały o sobie znać i dłuższą chwilę zajęło mi uspokojenie się. Adrenalina
powoli opuszczała mój organizm, a zastępowało ją zmęczenie. Musiałem odpocząć,
ale jeszcze nie mogłem.
Na drżących i obolałych nogach ruszyłem przed siebie, w
przeciwnym kierunku, gdzie poszli żołnierze. Bardziej powłóczyłem za sobą
nogami, niż rzeczywiście szedłem. Obijałem się przy tym o drzewa i cały czas
obejmowałem za ramiona, drżąc z zimna. Po kilku minutach dotarłem do jakiegoś
budynku, którego przeznaczenia nie byłem pewien.
Jednopiętrowy, długi budynek z wieloma oknami otoczony był
siatką i był w dość dobrym stanie. Ostatkami sił wspiąłem się na ogrodzenie, a
przy schodzeniu z niego upadłem. Jęknąłem, przewracając się na plecy i patrząc
na coraz jaśniejsze niebo. Zaczynało świtać.
Drzwi do środka były zamknięte, więc wykorzystałem swoją
broń, rozbijając okno. Znalazłem się w środku, gdzie uderzył mnie w nos niezbyt
przyjemny zapach. Nie był to jednak smród rozkładu, a zwykły zaduch powodowany
długim nieotwieraniem budynku. On sam okazał się być czymś w rodzaju
noclegowni. Każdy pokój, do którego wchodziłem, miał skromne umeblowanie w
postaci łóżek, szafki, stołu i krzesła. W niektórych były walizki, co
oznaczało, że ci, którzy zajmowali te pokoje, byli poza budynkiem w chwili
wybuchu zarazy. Gdzie się teraz znajdowali? – Nie miałem pojęcia.
Odnalazłem kuchnię, gdzie od razu rzuciłem się do drzwi oznaczonych,
jako spiżarnia. Tam trafiłem na niespodziankę od losu, zastając półki
wypełnione puszkowanym jedzeniem oraz wszelkiego rodzaju paczkowanym. Prawie
rzuciłem się na konserwy, zabierając ich całe naręcze i nie przejmując się
nawet znalezieniem widelca. Pochłonąłem cztery puszki siedząc na podłodze i
myśląc.
Co miałem teraz zrobić? Wrócić do klasztoru, czy spróbować
odbić swoich z bazy? Każda z tych opcji opatrzona była sporym ryzykiem, a ja
byłem sam. Zarówno podczas drogi do domu, jak i ataku na bazę mogłem zginąć.
Siedzenie bezczynnie odrzuciłem od razu. Nie wyobrażałem sobie nawet zostawić
swoich. Byłem przekonany, że oni też by tego nie zrobili. Byliśmy jedną
drużyną.
Gdy skończyłem posiłek na dworze zaczęło już świtać. Różowe
światło wypełniło kuchnię, a mnie ogarnęła senność i zmęczenie. Obolały, ranny
i wyczerpany potrzebowałem, choć kilku godzin na regenerację. W apteczce
znalazłem bandaże oraz opatrunki, którymi wymieniłem podarowaną od Rokity
chustkę. Nią samą schowałem kierowany jakimś dziwnym odruchem. Wiedziałem, że
jeszcze się spotkamy.
Widząc swoje odbicie w lustrze przeraziłem się. Mało
brakowało, a bym się nie poznał. Wciąż świeże ślady pobicia zniekształcały moją
twarz i dodawały jej kolorów fioletowego, żółtego, czy nawet bladozielonego.
Mogło mi się też wydawać, ale wyglądało na to, że mój nos był lekko skrzywiony.
Dotknąłem go ostrożnie i rzeczywiście – wyczułem nierówność chrząstki.
W jednym z pokoi znalazłem w walizce męskie ubrania, które
na mnie pasowały. Porzuciłem, więc zakrwawiony, brudny t-shirt na rzecz
czystego podkoszulka i grubego, wełnianego swetra oraz wygodnych jeansów.
Chciałem jeszcze rozejrzeć się po budynku, by upewnić, że jest on wolny od
zombie, ale sen mnie zmógł, zanim w ogóle udało mi się podnieść z łóżka.
Zdołałem jeszcze sięgnąć po stojący na szafce nocnej budzik i ustawić go na
godzinę drugą. Tyle snu musiało mi wystarczyć.
4
Mówi się, że po obudzeniu się wszystkie strachy o obawy
stają się mniejsze.
Gówno prawda.
Siadając na łóżku byłem jeszcze bardziej przerażony niż
wcześniej. To, co planowałem zrobić, było być może samobójstwem, ale musiałem
zaryzykować. Choć sam jeden, przeciw całej jednostce żołnierzy było skrajną
głupotą, nie mogłem tak po prostu zostawić swoich. Oni by tego nie mi zrobili.
Uzbrojony w karabin oraz w wytrzymałe noże kuchenne,
opuściłem noclegownię i ruszyłem wytyczoną drogą. Nie znałem tych terenów, ale
kierowałem się słońcem oraz przeczuciem. Te mnie nie zawiodło. Po kilku
minutach dotarłem do znajomego rozwidlenia, które mijałem w nocy. Za dnia
wyglądało ono mniej mrocznie. Wszedłem na drogę z kocich łbów i spojrzałem
przed ciągnący się przede mną pas drogi. Słońce wciąż świeciło jasno, a ja nie
mogłem w biały dzień po prostu pojawić się przed bramą bazy i zażądać wydania
swoich. Równie dobrze mogłem palnąć sobie w łeb.
Nie. Musiałem dostać się na teren bazy, zostając przy tym
niezauważony. By to jednak zrobić musiałem wtopić się w tłum. Stać się jednym z
nich.
Odwróciłem się i ruszyłem tą samą drogą, jaką przemierzałem
poprzednio. Tym razem zdawała się być ona krótsza i już po chwili znajdowałem
się pod mostem. Tam znalazłem to, czego oczekiwałem. Ciało chłopaka, którego w
nocy przez przypadek zrzuciłem wciąż tam leżało, nawet nietknięte przez jego
kompanów. Ci zdobyli się jedynie na to, by okazać mu tą łaskę i strzelić w głowę,
przez co się nie przemienił.
Westchnąłem i ukucnąłem przed tym dzieciakiem, którego twarz
zastygła w niemym krzyku.
- Przykro mi, że cię to spotkało – powiedziałem, zamykając
nieruchome, zielone oczy chłopaka. – Naprawdę.
Z początkowym oporem zacząłem zdejmować mu mundur, starając
się nie postrzegać tego, jako okradania zmarłych. Ucieszył mnie fakt, że
zarówno kurtka, jak i spodnie były na chłopaka za duże, przez co na mnie
pasowały prawie idealnie. Nałożyłem jeszcze ciemnozieloną patrolówkę, wciskając
daszek nisko na oczy. Byłem gotowy.
Rob staje się typowym bad-assem :D Jeah!
OdpowiedzUsuńRob (tak jak inni bohaterowie TLD) przechodzi właśnie najintensywniejszą przemianę, co będzie można zauważyć w kolejnym rozdziale z jego perspektywy. Zapewniam, że jego metamorfoza wywoła sporo zmian w historii i stanie się nawet trochę zaskakująca ;)
Usuń