Witam wszystkich!
Uff, padam na twarz, ale to przyjemne zmęczenie ;) W końcu
wracam do The Last Days po dłuższej przerwie, zbierania myśli i pisania.
Zapewne nie raz będę narzekać, jak bardzo męczy mnie to pisanie, ale to nie
zmieni faktu, że to uwielbiam. Próbowałam nawet zrobić sobie tygodniową
przerwę, a wytrzymałam zaledwie cztery godziny. Czasem wydaje mi się, że to
chyba moje nowe uzależnienie – silniejsze niż od kawy i seriali.
Od dodania midquela minęły prawie 3 tygodnia, a od trzeciej
części epilogu I tomu minął ponad miesiąc. Przez ten czas udało mi się stworzyć
zarys II tomu TLD zatytułowanego Niezłomni. No i (choć obiecałam sobie tego nie robić)
stworzyłam tytuły rozdziałów kolejnych części. Oto dowód:
Od razu jednak podkreślam – TO NIC PEWNEGO! Może być tych
części mniej, może więcej, może w ogóle – nie wiem. Zostawiam je jednak, razem
z tytułami rozdziałów oraz pomysłami na nie. Może dojdzie ich więcej, a może
nie. W tej chwili ustaliłam minimum 20 plus 4 jako epilog podzielony na różne
postaci.
Zastanawiam się też nad tworzeniem midqueli z perspektyw nie
głównych bohaterów, ale też i antagonistów oraz postaci mniej ważnych, ale
wciąż istotnych. Rzuciłoby to trochę światła na wydarzenia toczące się dalej
niż w klasztorze, czy w miejscach, gdzie przebywać będą główne postaci.
Nie wiem, czy ten pomysł wypali, ale na razie będę się go
trzymała.
Oto i pierwszy tom II części TLD zatytułowana Sama.
Zapraszam do czytania.
~~~
1
Zaczerpnęłam powietrza w płuca, od razu zanosząc się
kaszlem. W ustach miałam paskudny smak wody oraz drobinki piasku. Leżałam na
brzegu, gdzie woda była płytka. Ostatkami sił zaczęłam czołgać się w kierunku plaży,
by wreszcie opuścić płytki, ale błotnisty brzeg rzeki. Zacisnęłam palce na
kępkach zżółkłej trawy i dźwignęłam się na suchy ląd. Od razu upadłam na piach
oddychając ciężko. Byłam wyczerpana.
Nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się przeżyć ten upadek
do Odry. Most był wysoki, a pod nim znajdowała się ciężarówka. Gdybym w nią
uderzyła, lub spadła na jakieś podwodne kamienie, nie przeżyłabym tego. Nie
pamiętałam nic oprócz lodowato zimnej wody, która wdzierała się mi do gardła
oraz ciężaru przemoczonych ubrań, które ciągnęły mnie na dno. Walczyłam z
nurtem, ale nie mogłam go pokonać. Porwał mnie i zaniósł aż tu – z dala od wszystkiego
i wszystkich. Jednak nie miałam czasu
zastanawiać się nad tym. Moje myśli tłoczyły się wokół tego, co
zobaczyłam, zanim spadłam.
Adam był ranny. Poważnie. Nie wiedziałam, czy udało mu się
uciec, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne. Nawet jeśli nie zabiła go
rana, to zrobił to Wiksa, bądź któryś z jego ludzi. Jedno było pewne – Adam nie
żył.
- To nie miało być tak – powiedziałam z goryczą. Byliśmy tak
blisko. Niewiele brakowało, byśmy wszyscy wrócili do klasztoru, a tak…
Wzięłam drżący wdech i usiadłam. Nie mogłam się teraz poddawać.
Jeszcze nie skończyłam z Wiksą, ani z hotelem.
- Życie za życie – powiedziałam patrząc na wartki nurt Odry.
Nie miałam pojęcia, dokąd mnie zniosło. Wokół były tylko
drzewa, żadnych budynków ani niczego, za czym mogłabym się kierować. Byłam
sama, przemoczona i na dodatek bez żadnej broni, oprócz noża, oraz pozbawiona zapasów.
Nie miałam też gdzie się schronić, a właśnie zapadał zmierzch. I zanosiło się,
że ta noc będzie zimna.
Wylałam wodę z butów i zdjęłam kurtkę, a potem bluzę.
Ostatnim, czego bym chciałam, było zamarznięcie. Będąc w samej podkoszulce siedziałam
na brzegu, zastanawiając się, co zrobić. Odzwyczaiłam się od samotności.
Brakowało mi silnego wsparcia, jakie miałam w Maxie i choć mogłam się tego
wcześniej wypierać, to nie czułam się na tyle silna, by poradzić sobie sama.
Nagle usłyszałam dochodzące z niedaleka trzaski suchych
gałązek, a po chwili spomiędzy drzew wyszła pokraczna postać zombie. Był to
truposz ubrany w brudną, puchową kurtkę i czarne bojówki. Ożywieniec musiał
przemienić się nie dawno, bo jego twarz nie nosiła jeszcze oznak rozkładu.
Jasne włosy nie wypadły, a oprócz kilku zadrapań, najpewniej po leśnych
gałązkach, nie miał innych ran. Perspektywa ubrania się w suche rzeczy była tak
nęcąca, że nie przeszkadzał mi nawet były właściciel tych ubrań. Czułam, że założenie
ciuchów po zombie nie będzie najgorszą rzeczą, jaką musiałam zrobić w tych
okolicznościach. I nie pomyliłam się.
Po przebraniu się przetrząsnęłam kieszenie moich nowych
ubrań. Znalazłam w nich batona zbożowego, zapalniczkę i portfel z dokumentami
oraz pieniędzmi. Nie powinnam się zatrzymywać, ale wyobrażenie płonącego
ogniska pojawiło się w mojej głowie i było tak nęcący, że nie mogłam się
powstrzymać.
Banknoty szybko zajęły się ogniem, który zaraz pochłonął również
suche liście oraz chrust, który udało mi się znaleźć w pobliżu. Ciepło uderzyło
mnie w twarz i ogrzało skostniałe z zimna dłonie. Żałowałam tylko, że nie
upolowałam żadnego zwierzaka, którego mogłabym upiec.
Podczas obozów survivalowych nieźle mi wychodziło robienie
wnyków oraz pułapek na króliki, ale wtedy miałam ze sobą wszystkie potrzebne
narzędzia. Teraz miałam do dyspozycji tylko to, co sama znalazłam, bądź
zrobiłam. A na żadną z tych rzeczy nie miałam sił.
Podciągnęłam kolana pod brodę, próbując opanować dreszcze.
Nie były one jednak spowodowane zimnem a tym, że byłam sama. I się bałam.
Ciemność zapadła szybko i niespodziewanie. Pochłonęła
wszystko dookoła, a ja walczyłam z nią, dorzucając do ognia kolejne gałązki. Nie
chciałam znaleźć się w mroku i wolałam zaryzykować zjawienie się kolejnego
truposza, niż utracenie widoczności. Ta noc była pochmurna i nie mogłam nawet
liczyć na gwiazdy czy też księżyc.
To nie była dobra
decyzja – pomyślałam, gdy doszedł mnie trzask, na dźwięk którego cała się
spięłam. Czekałam jeszcze chwilę, ściskając mocno rękojeść noża, czego nie
zaprzestałam, nawet gdy nic się Więcek nie wydarzyło. Czułam się obserwowana.
- To tylko twoja wyobraźnia – wyszeptałam do siebie,
opierając tył głowy o chropowatą korę drzewa. Ile bym dała, by znaleźć się w
bezpiecznym klasztorze…
Postąpiłam tak, jak uważałam, że będzie słusznie. Pojechałam
na spotkanie sądząc, że to może wszystko zakończyć. Nie przyjmowałam do
wiadomości myśli, że nie zawsze będę górą. Byłam głupia i dumna. Wydawało mi
się, że potrafię sobie ze wszystkim poradzić sama. Że wcale nie potrzebuję
ochrony ze strony kogokolwiek. Co chciałam tym sobie udowodnić? Że wszyscy się
mylili myśląc, że nie nadaję się na przywódcę? Że gdy zobaczą jak wracam z
wieścią o śmierci Wiksy zaczną mnie szanować? Jedyne, co mogłam osiągnąć takim
zachowaniem to strach. Już zdążyłam pokazać wszystkim w klasztorze swoją
mroczną stronę, na ich oczach zabijając Wacława. Chciałam dalej tak działać?
Jak cholerna morderczyni?
Nagle rozległ się trzask. Zerwałam się z ziemi, wyciągając
nóż. Rozglądnęłam się wokół, szukając zagrożenia. Zimny pot wpłynął mi na
czoło, a wzdłuż kręgosłupa rozszedł się lodowaty dreszcz. Oblizałam suche
wargi, nadal krążąc wokół z ostrzem wyciągniętym przed siebie.
Kolejny trzask rozległ się za moimi plecami. Odwróciłam się,
gotowa zadać cios, gdy zastygłam w bezruchu.
Na ziemi, tuż na granicy światła, siedział pies. Zwierzę
patrzyło na mnie uważnie, raz po raz uderzając biało-czarnym ogonem w runo
leśne. Przy każdym takim ruchu w powietrze wzbijały się suche liście.
Nie wiedziałam, jak się zachować. To był pierwszy pies,
którego widziałam od początku apokalipsy. Większość tych domowych pupili nie
żyła, albo pouciekały ze swoich domów i zaczynały dziczeć. Zwierzęta bez ręki
człowieka szybko odnajdywały swoją pierwotną naturę, stając się niebezpiecznymi
bestiami. Jednak ten, który siedział przede mną, wyglądał normalnie. Nie warczał,
ani nie jeżył grzbietu. Po prostu wpatrywał się we mnie tymi swoimi czujnymi,
brązowymi oczami.
- Cześć kolego – powiedziałam, ostrożnie zniżając się do
poziomu zwierzęcia. Nie uszło to uwadze tym brązowym ślepiom. – Jesteś tu sam?
Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale miło było się do kogoś
odezwać, chociaż ten nawet nie był człowiekiem.
Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam z niego batona. Na ten widok
border collie pisnął, po czym położył się na ziemi, jeszcze żwawiej uderzając o
nią ogonem.
- Głodny, co? – uśmiechnęłam się i ułamałam kawałek batona,
który wyciągnęłam w kierunku zwierzęcia. – Chcesz?
Pies, najpierw nieśmiało, zaczął sunąć na brzuchu w moim
kierunku. Gdy znalazł się parę centymetrów od mojej dłoni, zatrzymał się i z
daleka obwąchał batona, po czym skubnął go zębami.
- No, dalej – zachęciłam go. – Ja nie gryzę i mam nadzieję,
że ty też.
Dzielenie się z psem swoimi niewielkimi i jedynymi zapasami
może nie było zbyt mądre, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, bym miała tego
nie zrobić. Być może to była jedyna żywa istota w okolicy, która nie chciała
mnie zjeść, albo zabić. Poza tym, potrzebowałam towarzystwa.
- Dobre, nie? – pogłaskałam kudłaty łeb, za co zostałam
polizana w dłoń. – Skąd się tu wziąłeś, kolego? Też wpadł ci do głowy głupi
pomysł i teraz odczuwasz jego skutki?
Pies zbliżył się do mnie i trącił nosem kieszeń, gdzie
znajdowała się druga część batona.
- Nadal głodny? Przykro mi, ale musimy się dzielić, znajdo.
Może tak będziesz się nazywał? Lepsze to niż pies.
Znajda nie okazał swojego entuzjazmu z nowego imienia, ani
też niezadowolenia. Przyjęłam więc to za
zgodę na przygarnięcie go. Zawsze chciałam mieć psa, ale warunki, w których
mieszkałam mi na to nie pozwalały. Teraz, chcąc nie chcąc, zyskałam zwierzęcego
towarzysza.
Wróciłam na swoje miejsce i poklepałam się po udzie. Znajda
podszedł do mnie ochoczo, po czym położył łeb na mojej nodze.
- Musimy poczekać do rana – powiedziałam głaszcząc szorstkie
futro. – Nie będę ryzykować zgubienia się, albo wpadnięcia do jakiejś
zapomnianej studni. Tak. Ruszymy o wschodzie słońca.
Nie usłyszałam sprzeciwu. Zadowolona przymknęłam oczy, ale
nie zamierzałam zasnąć. Chciałam tylko dać odpocząć oczom oraz zrelaksować się
nieco. Moje skołatane nerwy potrzebowały wytchnienia.
Noc rzeczywiście była zimna, ale dzięki kurtce, ciepłemu
zwierzęciu oraz płomieniom niewielkiego ogniska jakoś udało mi się dotrwać do
rana. Nie obyło się jednak bez szczekania zębami i rozcierania skostniałych
dłoni.
- Może mi pomożesz i pokażesz, gdzie są najbliższe
zabudowania? – zagaiłam Znajdę, gdy szliśmy leśną ścieżką.
Pies jednak nie był chętny do współpracy i tylko uniósł łeb,
wywalając przy tym język. Westchnęłam, przewracając oczami.
- Marny z ciebie pies-przewodnik – powiedziałam rozglądając
się wokoło.
Ścieżka oznaczała, że tą drogą często ktoś jeździł, a to z
kolei oznaczało, że na którymś jej końcu musiała znajdować się ulica. Starałam
się kierować położeniem słońca i kierować na zachód, gdzie znajdowały się
Błonie. W końcu musiałam dokądś dojść.
Po jakimś czasie w końcu zobaczyłam to, czego tak bardzo
chciała. Droga. Równy, wielokilometrowy asfalt, który był dla mnie zbawieniem.
Wyszłam na równą drogę, wołając za sobą Znajdę. Pies wybiegł prawie od razu,
przerywając wąchanie czegoś, co znajdowało się na poboczu.
- I co teraz? – zastanowiłam się, patrząc to w jedną, to w drugą stronę. Nigdzie nie widziałam żadnego
znaku, ani tablicy informacyjnej, która mówiłaby o jakiejkolwiek miejscowości,
bądź budynku w pobliżu. Musiałam zdać się na instynkt.
Po jakimś czasie, gdy opuściliśmy lasy, a drogę z obu stron
zaczęły otaczać pola, zobaczyłam majaczące się w oddali dachy budynków.
Zmotywowana tym widokiem przyśpieszyłam kroku, ignorując ból w nogach i
zmęczenie.
- Już prawie jesteśmy, Znajdo – wysapałam, uparcie prąc
przed siebie, choć na ostatnim odcinku to bardziej kulałam, niż normalnie
szłam.
Znajda musiał dostrzec moją radość z powrotu do cywilizacji,
bo zaczął wesoło krążyć wokół mnie, zadzierając łeb i co chwilę wybiegając do
przodu.
Miejscowość, do jakiej trafiłam, była jedynie skupieniem
kilku domów oraz czterech, dużych budynków gospodarczych. To o takich właśnie
miejscach mówi się: dziura zabita dechami. Nawet zombie nie było w pobliżu, co
akurat było mi na rękę.
Zachęcona widokiem samochodu zaparkowanego pod ścianą
bliźniaka, ruszyłam w jego kierunku. Furtka, która otaczała dwa złączone ze sobą
domy, wydała przeciągły, piszczący dźwięk, a zaraz po nim rozległo się
warczenie zarówno Znajdy, jak i zombie. Sięgnęłam po nóż, szukając zagrożenia,
ale nie widziałam w pobliżu żadnego truposza. Z pomocą przyszedł mi Znajda,
który podbiegł do rosnącego nieopodal orzecha i zaczął ujadać.
Na gałęzi wisiał zombie. Jego szyję otaczał gruby sznur,
opleciony również wokół konara. Wisielcem był mężczyzna, który mógł mieć nie
więcej niż czterdzieści lat. Miał na sobie czarny garnitur, teraz pokryty
plamami, zaciekami i przylepionymi do niego liśćmi. Twarz truposza była
pokiereszowana, co zapewne było dziełem ptactwa, które zrezygnowało z uczty po
przemianie. Żadne zwierze nie tknęłoby mięsa zombie. To nawet nie była padlina.
- Spokojnie, kolego – położyłam dłoń na łbie Znajdy, drapiąc
go za uchem. Pies przestał szczekać, ale nie spuszczał wzroku z wisielca,
powarkując przy tym.
Zombie nie musiał stanowić dla mnie dużego zagrożenia. Był w
końcu uwięziony, lina wyglądała na mocną, a sam zejść na pewno nie dałby rady.
Mimo to nie chciałam, by tam wisiał. Miałam zamiar nocować w tym domu, a nie
zamierzałam przez całą noc wysłuchiwać jęków. Już dawno zauważyłam, że dłuższe
tego słuchanie powoduje u mnie niepokój.
Włożyłam nóż z powrotem za pasek i podeszłam do drzewa. Jego
gałęzie były na tyle dobrze rozlokowane, że wspinanie się nie było trudne.
Jednak przeszkodą była moja noga, której zginanie stawało się coraz cięższe, a
dodatkowe obciążanie jej mogło ją nadwerężyć. Mimo to złapałam się najniższych
konarów i podciągnęłam.
- Cicho bądź! – syknęłam, gdy Znajda rozszczekał się na
nowo. – Chcesz nam ściągnąć na głowę jeszcze więcej takich problemów?
Znajda jakby zrozumiał o co chodzi, bo usiadł i położył uszy
po sobie. Czujne, brązowe oczy zwierzęcia obserwowały moje poczynania, gdy to
wspinałam się coraz wyżej. W pewnym momencie gałęzie drzewa wyrastały tylko po
jednej stronie, akurat tam, gdzie swoimi łapskami sięgał zombie. Musiałam
ostrożnie stawiać kroki, by uniknąć pochwycenia i nie spaść. W końcu znalazłam
się w najdogodniejszym miejscu, by dosięgnąć truposza, ale pojawił się problem
z wbiciem noża w jego czaszkę, Trudno mi to było zrobić jedną ręką, bo drugą
musiałam się trzymać gałęzi.
- Szlag by cię – syknęłam puszczając na moment konara.
To był błąd.
Śliska kora i brak oparcia spowodowały, że straciłam
równowagę. Na nic były desperackie próby złapania się bliższych gałęzi. W
ostateczności chwyciłam się nóg wisielca, co uchroniło mnie przed upadkiem z co
najmniej trzech metrów.
Rozkołysane ciało zombie oraz jego łapy co rusz chwytające
się moich włosów wcale nie było jednak lepsze od zetknięcia z ziemią. Już
miałam podjąć decyzję o skoku, gdy rozległ się trzask. Zadarłam głowę i
zobaczyłam nienaturalnie długą szyję truposza, a po chwili, pod wpływem ciężaru,
głowa oderwała się od reszty ciała.
Rzeczywiście – zderzenie z ziemią nie było
najprzyjemniejsze. Na szczęście ziemia nie była taka twarda, więc to minimalnie
zamortyzowało upadek. Usiadłam, z obrzydzeniem patrząc na swoje ubrania, całe
we krwi zombie. Pozbawione głowy ciało truposza leżało nieopodal mnie, a sama
głowa kawałek dalej. Co dziwne – ta nadal kłapała zębami. Pierwszy raz
widziałam coś takiego. Spotkałam zombie z wieloma obrażeniami, niektóre
naprawdę wykraczającymi ludzkie pojęcie, ale z czymś takim nie spotkałam się
jeszcze nigdy. To, co zmieniało ludzi w żywe trupy zabijało ich, ale nie mózg.
- Znajda, chodź tutaj – zawołałam psa, który warczał na
głowę truposza, zachowując przy tym dystans.
Podniosłam się z ziemi i sama podeszłam do głowy. Przyjrzałam
się jej, nadal będąc w lekkim szoku. To było ohydne, ale i… ciekawe.
- To jest chore – mruknęłam i wbiłam nóż w oczodół truposza.
Kłapanie od razu ustało.
Drzwi do domu okazały się być otwarte. Po sprawdzeniu
wszystkich pokoi i upewnieniu się, że budynek jest bezpieczny, usiadłam na
kanapie w salonie i odetchnęłam. W końcu znalazłam się w miejscu, gdzie czułam choć
namiastkę bezpieczeństwa.
Znajda, po zaznajomieniu się ze wszystkimi kątami w salonie,
wskoczył na miejsce obok mnie i położył łeb na moich udach. Zaczęłam głaskać
nieco szorstką, czarno-białą sierść. Zauważyłam, że to uspokaja nie tylko
Znajdę, ale i mnie.
Byłam w marnej sytuacji. Nie wiedziałam gdzie jestem, byłam
sama i bez zapasów, czy broni. Nie miałam też pojęcia, co dzieje się w
klasztorze, czy nie został on zaatakowany. No i co z grupą, która pojechała do
Żagania? Czy już wrócili? A może napotkali jakieś kłopoty? Ta niewiedza mnie
dobijała. Nie mogło mnie opuścić wrażenie, że wszystko zaczyna mi się sypać.
- Chyba wszystko spieprzyłam, wiesz?
Znajda spojrzał na mnie, przekręcając łeb.
- Zostawiłam wszystko, bo podjęłam złą decyzję. Zawiodłam
ich, Znajdo. Roba, Maxa, Cześka, Edwarda, wszystkich. Rządziłam zaledwie dwa
dni i zdążyłam już wszystko zniszczyć. Nieźle, co nie?
Nagły atak kaszlu przerwał mój wywód. Moim ciałem aż
targnęło, gdy próbowałam złapać powietrze, a Znajda zaczął skomleć
przestraszony.
- Wszystko w porządku – powiedziałam, uspokajająco drapiąc
psa po brodzie.
Wciąż miałam na sobie wilgotne ubrania, których dłuższe
noszenie mogło przyczynić się do jakiejś paskudnej choroby, a to byłoby
ostatnim, czego bym chciała. Niechętnie wstałam z kanapy i ociężałym krokiem
ruszyłam na piętro, gdzie znajdowała się sypialnia.
Musiała należeć ona do małżeństwa, o czym świadczyły liczne
zdjęcia na ścianach. Przedstawiały one tą samą parę w różnych etapach życia i
sytuacjach. Był tam mężczyzna, którego rozpoznałam. Odruchowo obejrzałam się na
okno, które wychodziło na przód domu. Ciało wisielca wciąż tam leżało, a na
gałęzi kołysała się pusta lina.
W szafie znalazłam gruby, wełniany sweter oraz podkoszulek i
co prawda męskie spodnie, ale za to najodpowiedniejsze do otaczających mnie
warunków. Miały one sporo kieszeni, były dość luźne i ciepłe. Swoje „wyrobione”
już buty porzuciłam na rzecz wysokich kozaków na płaskiej podeszwie. Dopiero
wtedy poczułam się gotowa do przeszukania okolicznych domów.
W szafkach kuchennych znalazłam niewiele, ale wystarczająco
na naszą dwójkę. Dwie paczki ryżu i makaronu, groszek, kukurydzę oraz dwie
puszki fasoli. Jeden z domów miał też studnię, z której od razu przyniosłam dla
siebie wodę. Miałam nadzieję, że gotowanie zabije większość bakterii. Na
szczęście okazało się, że kuchenka była na butlę z gazem, więc mogłam zabrać
się za przygotowanie posiłku. Moje umiejętności kucharskie nigdy nie były
spektakularne, ale tu już nie chodziło o to, by jedzenie miało smakować, a
tylko zaspokoić głód.
Rozdzieliłam porcję na dwie, jedną wrzucając do miski
Znajdzie, a swoją zjadłam prosto z garnka.
Stojący pod ścianą mercedes należał do właściciela domu,
który chwilowo zajęłam. Bak nie był pełen, ale sądziłam, że uda mi się
przejechać dość spory odcinek drogi. Być może nie do samych Błoni, ale do
Bytomia Odrzańskiego na pewno.
Zanim się ze wszystkim uporałam, zapadł zmrok, więc
wyruszenie w drogę nie wchodziło w grę. Nie zamierzałam wpaść w nocy na jakąś
grupę zombie, bądź zjechać do rowu. Poza tym, musiałam odpocząć. Kaszel stawał
się coraz bardziej uciążliwy, a do tego miałam wrażenie, że dostałam gorączki.
Choroba jednak postanowiła mnie nie minąć.
- Jutro, Znajdo – powiedziałam pijąc znaleziony Fervex o
mocno cytrynowym smaku i zapachu. – Jutro pojedziemy do domu.
2
Nie pojechałam do domu ani jutro, ani też kolejnego dnia.
Choroba zaatakowała. Następnego dnia obudziłam się cała
rozdygotana, a mimo to mokra od potu. Z ledwością udało mi się wstać, ale
szybko pojęłam, co się dzieje. W domowej apteczce znalazłam termometr,
opakowanie tabletek przeciwbólowych i przeciwgorączkowych. Te ostatnie bardzo
się przydały, gdy słupek rtęci wyniósł trzydzieści dziewięć stopni. Nie
pozostało mi więc nic innego, jak zaszyć się w pościeli i mieć nadzieję, że uda
mi się pokonać chorobę.
Nie było to jednak takie proste.
Wieczorem, drugiego dnia, osłabłam na tyle, że nie mogłam
się nawet ruszyć. Gorączka wyniszczała mnie coraz bardziej, a ja nawet nie
mogłam wstać, by chociaż się napić.
Znajda był przy mnie przez ten cały czas. Przyniósł mi nawet
kromkę stwardniałego chleba, ale nie tknęłam jej nawet. Miałam wrażenie, jakby
gardło płonęło mi żywym ogniem.
No i zaczęły nawiedzać mnie koszmary.
Pojawiali się w nich wszyscy, których życie odebrałam.
Poczynając od Dominiki, a kończąc na Wacławie. Stali oni, stłoczeni wokół
mojego łóżka i patrzyli na mnie oskarżycielsko. Wszyscy nosili zadane przeze
mnie rany, bądź te, do których się przyczyniłam. Była tam nawet kobieta z
zatrzaśniętego auta, którą zaatakował przemieniony syn. Trzymała go na rękach,
a chłopiec obejmował ją nogami i rękami.
- Nie zabiłam cię – powiedziałam do niej. Z ledwością udało
mi się odkleić suchy język od podniebienia.
- Ale mi nie pomogłaś – odparła, odgarniając z twarzy włosy.
Te zasłaniały paskudną ranę na policzku. Wtedy chłopiec odwrócił ku mnie swoją
głowę. Wokół ust miał krew, a między zębami mielił kawałek mięsa. Jęknęłam,
podrywając się na łóżku, ale nie miałam sił, by uciekać. Chłopczyk nie miał
jednak zamiaru mnie atakować. Znowu zwrócił się do matki, odgryzając kolejną
część jej twarzy. Ta nawet nie zareagowała.
- Chciałam pomóc – zaprotestowałam. – Ale nie mogłam…
- Tak samo jak mi? – zapytał złośliwy głos.
Na przód przeszedł Grzesiek. Chłopak miał na ciele mnóstwo
śladów ugryzień, a w brzuchu zionęła mu spora dziura. Wypadało z niej jelito,
obijające się mu teraz o kolana. Tuż pod lewym okiem miał ślad po wlocie kuli.
- Strzeliłaś mi prosto w twarz – powiedział ze złością.
- Nie chciałam. Zmusiłeś mnie do tego.
- Nie bądź obłudna, Saszo – kolejny głos dochodził z bardzo
bliska. Odwróciłam głowę w drugą stronę i zamarłam. Na drugiej połowie łóżka
wpół leżał Adam. Cały przód koszulki brudny był od krwi z rany na brzuchu.
- Nie żyjesz? – jęknęłam.
- Możliwe – wzruszył ramionami. – Ale czy to ważne?
- Dla mnie tak – powiedziałam ostro.
Adam roześmiał się krótko, co zabrzmiało dość upiornie.
Pomimo gorączki, przeszył mnie lodowaty chłód.
- Proszę cię – ton głosu chłopaka stał się nagle pełen
nienawiści. – Ciebie nic i nikt nie obchodzi. Zabijasz, gdy ci to odpowiada.
Nie myślisz o tych, którym w ten sposób jeszcze bardziej rujnujesz życie! Na
wszystkich sprowadzasz tylko śmierć i niebezpieczeństwo.
Dotychczas nie myślałam o ludziach, których życie odebrałam.
Nie miałam czasu na zastanawianie się nad tym i poczucie winy. Żyłam w
przekonaniu, że tylko w ten sposób uratuję siebie i osoby, na których mi
zależy. Jednak widok tych pustych oczu odbierał mi taką pewność.
- Powinnaś tutaj umrzeć – powiedziała Inga, mrużąc w złości
jedno zachowane oko.
Może. Może tak powinno się stać. Mogłam umrzeć w tym łóżku,
w domu na odludziu, w ciszy. Być może to od początku było najwłaściwsze
rozwiązanie? Co to było za życie w takim świecie? Zombie, inni ludzie chcący
naszej śmierci, ciągły strach, głód i tracona z każdym dniem nadzieja.
Nadzieja.
- Nie – sprzeciwiłam się twardo. Dźwignęłam się na poduszce,
podnosząc do pozycji siedzącej. Zjawy cofnęły się o krok. – Nie umrę. Ani dziś,
ani jutro. Jeszcze nie skończyłam. Nie poddam się i na pewno nie umrę z własnej
woli.
Zjawy zniknęły i nie pojawiły się już więcej.
Z moją chorobą było już nieco lepiej, ale wciąż niezbyt
dobrze. Nie było to zwykłe przeziębienie, które wystarczyło „wyleżeć”.
Potrzebowałam antybiotyków, a wątpiłam, że znajdę jakieś w okolicznych domach.
Musiałam wykrzesać resztkę sił, jaka mi została i zaryzykować podróż.
Z trudem wstałam z ciepłej pościeli, w której spędziłam
ostatnie trzy dni. Od razu zostałam zaatakowana przez przenikający do szpiku
kości mróz, ale nie odpuściłam. Powłócząc za sobą nogami zeszłam na dół,
wzbudzając tym zaskoczenie Znajdy. Pies podszedł do mnie, wesoło merdając
ogonem.
- Nie ciesz się na zapas – powiedziałam wciąż ochrypłym
głosem.
Zabrałam z wieszaka długą, wyścielaną od wewnątrz futrem
kurtkę i założyłam na głowę kaptur. Mimo warstw ubrań wciąż było mi zimno.
Przywołałam Znajdę do nogi i razem wyszłyśmy na zewnątrz.
Przywitał mnie okryty szronem ogród. Czysta biel aż raziła mnie w oczy, które
zaraz zmrużyłam. Objęłam się za ramienia i ciężkim krokiem ruszyłam do
zaparkowanego pod domem auta.
Biały mercedes wyglądał na taki, który był bardziej złomem
na kółkach, niż samochodem, ale nie mogłam wybrzydzać. Trafienie kluczem do
zamka drżącymi rękami nie należało do najprostszych, ale w końcu mi się to
udało i znalazłam się na siedzeniu.
Samochód przesiąknięty był zapachem papierosów, co czułam
nawet pomimo kataru. Na tylnych siedzeniach leżały puste opakowania oraz
opróżnione puszki po piwie. W schowku znalazłam za to prawie pełną butelkę
wody, którą od razu opróżniłam.
- Chyba możemy jechać – powiedziałam, zerkając na leżącego
na sąsiednim siedzeniu Znajdę. – Módl się tylko, żebym nie rozbiła nas na
najbliższym drzewie.
Skupienie się przy tylu stopniach gorączki i skrajnym
wyczerpaniu nie należało do rzeczy najprostszych. Już samo wyjechanie na ulicę sprawiło
mi kłopoty. W końcu jednak znalazłam się na równej drodze i mogłam
przyśpieszyć.
Po około pół godziny jazdy zobaczyłam tablicę informacyjną z
nazwą miejscowości. Znalazłam się w Bytomiu Odrzańskim. Zwolniłam, wahając się,
czy jechać dalej. Nie było to duże miasto, ale wciąż miasto. Spotkanie tam
dużej grupy zombie było pewne, a ja w obecnej sytuacji nie miałam ani sił, ani
jak się bronić.
Kolejny napad kaszlu oderwał mnie od przemyśleń. Zatrzymałam
gwałtownie samochód, aż Znajda spadł z fotela i zaskomlał. Gdy najgorszy atak
minął, oparłam głowę o kierownicę i wzięłam kilka głębokich wdechów. Przy
każdym towarzyszył słyszalny nawet dla mnie świst w płucach oraz ból klatki
piersiowej.
- Musimy zaryzykować – powiedziałam, uspokajająco głaszcząc
Znajdę. – Musimy.
Dość szybko odnalazłam rynek, a przy nim aptekę. W dostaniu
się do niej przeszkadzała jednak spora grupa zombie, które kręciły się po
placu. Na szczęście znajdowały się one dość daleko od budynku, do którego
chciałam się dostać. Zakradłam się pod drzwi sklepu, uciszając idącego za mną
Znajdę. Pies wyglądał na gotowego w każdej chwili zacząć szczekać, a gdyby tak
się stało, bylibyśmy zgubieni.
Ukucnęłam przed drzwiami apteki, których zamek był wyrwany.
Najwidoczniej ktoś już był tam przede mną. Weszłam do środka, wołając za sobą towarzysza,
po czym ostrożnie zamknęłam drzwi.
W środku zastałam rozgardiasz. Półki z lekami były
splądrowane, szyba w szafie została wybita, a podłoga usłana była opakowaniami
z lekami, butelkami i wszystkim tym, czego ludzie nie zdążyli zabrać. Ukucnęłam
i zaczęłam przeglądać pozostawione medykamenty. W końcu natrafiłam na
opakowanie Zinnatu.
Był to antybiotyk, który już miałam okazję kiedyś brać, więc
ucieszyło mnie, że akurat na niego trafiłam. Wrzuciłam do plastikowej siatki
kilka takich opakowań, przy okazji zabierając też środki przeciwgorączkowe i
leki odkrztuszające.
Usadowiłam się za ladą i drżącymi rękami wycisnęłam kilka
tabletek na dłoń. Połknęłam je od razu i postanowiłam chwilę odpocząć. Męczyłam
się o wiele szybciej, niż zazwyczaj.
Wykorzystując chwilowy postój wyciągnęłam z kieszeni mapę
samochodową, którą zabrałam ze sobą. Odnalazłam na niej Bytom Odrzański i sunąc
palcem po jednej z licznych dróg, dotarłam do miejscowości opisanej jako
Błonie. Do domu.
Uśmiechnęłam się do siebie i złożyłam mapę.
- Jedziemy do domu, Znajdo – powiedziałam wstając z podłogi.
Gdy tylko stanęłam na równych nogach, drzwi do apteki
stanęły otworem. Wstrzymałam oddech, widząc nieznajomego mężczyznę z metalową
rurą na ramieniu. On również wyglądał na zaskoczonego moim widokiem.
- O kurwa – wydusił z siebie, jakby z ulgą w głosie.
Znajda warknął, a ja uznałam to za powód do zachowania
ostrożności i cofnęłam się nieznacznie, dotykając ukrytego pod kurtką noża.
Mężczyzna wyglądał na niewiele ponad trzydzieści lat. Miał
okrągłą twarz, porośniętą ciemnym zarostem oraz krótkie włosy tego samego
koloru. Wąskie, niebieskie oczy patrzyły na mnie wciąż z zaskoczeniem, ale i
dziwnym błyskiem. Grube usta, przypominające dwa tłuste robaki, rozciągnęły się
w uśmiechu.
- Jesteś tu sama? – zapytał oglądając się przez ramię.
- Nie – powiedziałam szybko, zerkając na wciąż warczącego
Znajdę. Położyłam dłoń na głowie psa.
- Milutki towarzysz – stwierdził mężczyzna.
- Niezbyt – odparłam krótko. – Zróbmy tak, ja wyjdę, a ty
będziesz mógł sobie wziąć wszystko, co tu jest. Każdy z nas pójdzie w swoją
stronę.
Nie chciałam zostać zmuszona do ostateczności. Nie chodziło
już nawet o to, że nie miałam sił, by walczyć, ale ostatnie koszmary sprawiły,
że zaczęłam myśleć nad tym, co robię. Zabijanie nie było wyjściem, tylko opcją.
- Maciek, kurwa! – doszedł mnie głos z zewnątrz, a po chwili
po schodkach apteki zaczął wchodzić kolejny mężczyzna. – Co tak długo?
- Patrz kogo spotkałem – Maciek odsunął się na bok, robiąc
miejsce dla swojego kompana. Ten nie odbiegał od niego wiekiem, ani posturą.
Miał za to jaśniejsze włosy, związane w kucyk i pociągłą twarz. Na ramieniu za
to miał wiatrówkę.
- No proszę – Blondyn zamknął drzwi, nie odrywając ode mnie
wzroku. Błysk w nieco zamglonych, piwnych oczach sprawił, że cała się spięłam.
- Zapomnij, Jurek – Maciek zganił swojego towarzysza
wzrokiem. – Ja pierwszy. Przez te twoje chore jazdy nawet nie miałem okazji się
zabawić.
- Nie moja wina, że suka się darła – burknął mężczyzna. –
Musiałem ją uciszyć.
- Dusiłeś ją, pojebie.
Wykorzystując chwilową nieuwagę obu mężczyzn, wyciągnęłam
nóż zza paska i ukryłam go w rękawie. Zlustrowałam też uważnie obu facetów oraz
otoczenie. Z apteki była tylko jedna droga ucieczki i oni mnie od niej
odcinali. Dwóch postawnych mężczyzn, przeciw słabej dziewczynie – to się nie
mogło dobrze skończyć.
- Chuj mnie to obchodzi! – warknął brunet odkładając rurkę
na ladę. – Pilnuj drzwi, żeby truposze się nie zeszły.
Maciek ruszył w moją stronę, z obrzydliwym uśmieszkiem na
twarzy. Cofnęłam się, dotykając plecami ściany. Znajda w tym czasie stanął
przede mną, jeżąc grzbiet i szczerząc zęby. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie
zlękniony.
- Jurek! Zajeb tego kund…
Zanim zdążył dokończyć, doskoczyłam do niego i wbiłam mu
ostrze noża prosto w tłuste podgardle. Zamiast słów, z ust mężczyzny wydobył
się charkot, nic nierozumiejące oczy spojrzały w górę, aż źrenice prawie
całkowicie zniknęły, robiąc miejsce białkom. Ciężar ciała spadł na mnie
nieoczekiwanie. Podtrzymałam je z niemałym wysiłkiem. W tym czasie Znajda
ruszył na drugiego z mężczyzn. Usłyszałam tylko pełne przerażenia: „kurwa”, a
potem krzyk. Pies skoczył na Jurka, zaciskając zęby na jego nosie. Krew zalała
twarz faceta oraz pysk Znajdy, który dalej szarpał mężczyznę, nie zważając na
jego szamotanie się. Odrzuciłam od siebie ciało Maćka i wyrwałam z ręki Jurka
wiatrówkę. Już miałam wybiec z apteki, gdy zatrzymałam się, unosząc broń.
Nie musisz – powiedziałam
sobie, starając się przekonać, że to rzeczywiście prawda. Że wcale nie
musiałam.
Zawołałam Znajdę i razem wybiegliśmy na zewnątrz. Ze środka
apteki wciąż dochodziły zawodzenia mężczyzny, które zwabiały wszystkie,
znajdujące się na rynku zombie. Nie marnując więcej czasu ruszyłam biegiem w
stronę uliczki, gdzie zaparkowałam samochód. Przeskoczyłam przez betonowe
bloczki i już miałam ruszyć do auta, gdy zobaczyłam jak ze znajdującego się
niedaleko sklepu wybiega starszy mężczyzna z naręczem reklamówek. Podążała za
nim kilkuosobowa grupa zombie, którą starzec zostawiał w tyle. Zniknął on za
budynkiem, ale zaraz pojawił się po drugiej jego stronie. Niewiele myśląc
ruszyłam równoległą drogą, a Znajda za mną.
Zadziałałam instynktownie. To, że mężczyzna miał ze sobą reklamówki
z prowiantem, oznaczał, że gdzieś musiał mieć obóz. Po spotkaniu Maćka i Jurka
powinnam zachować ostrożność w stosunku do nowych, ale naprawdę chciałam
zaryzykować. Potrzebowałam wiary, że jednak mogę jeszcze komuś zaufać.
Skręciłam w prawo, przebiegając ulicą między domami
jednorodzinnymi. Przed sobą zobaczyłam wieżę kościelną, a obok niej kampera. Pojazd
miał otwarte drzwi, w których zaraz zniknął mężczyzna. Rozległ się warkot
silnika, a spory samochód ruszył powoli z miejsca. Mimo bólu w klatce,
przyśpieszyłam. Nie mogłam stracić takiej szansy.
Byłam już przy samym kamperze, gdy na drodze wyrósł mi
zombie. Truposz ruszył na mnie, a ja zaczęłam się szarpać z nożem. Ożywieniec
był już o krok. Zrezygnowałam z noża i zdjęłam z ramienia wiatrówkę, ale wtedy
z pomocą przyszedł mi Znajda, który rzucił się na ożywieńca i przewrócił go.
- Znajda!- zawołałam, dobiegając do drzwi pojazdu.
Otworzyłam je, stając na schodkach i wskoczyłam do środka, a zaraz za mną mój
towarzysz. Ciężko dysząc osunęłam się na podłogę.
Udało się – pomyślałam,
na oślep szukając szorstkiej sierści mojego wybawiciela. Natrafiłam jednak w
próżnie.
- Dziadku? – usłyszałam cieniutki, dziecięcy głosik.
Podniosłam się i zobaczyłam małą dziewczynkę, trzymającą w
dłoniach większą od niej wiatrówkę. Była to dziewczynka – około
dziesięcioletnia – o jasnych, prostych włosach i twarzy usłanej piegami. Mała
była wyraźnie przestraszona, a sposób w jaki trzymała broń, wskazywał na to, że
w każdej chwili mogła pociągnąć za spust.
Obejrzałam się na przód pojazdu, gdzie za kółkiem siedział
mężczyzna, za którym biegłam. Odwracał on co chwila głowę, próbując przy tym
kierować.
- Kim ty do diabła jesteś? – zapytał zdenerwowany.
Poklepałam się po udzie, wołając tym Znajdę. Pies podszedł
do mnie i przycupnął, nie spuszczając oka z nieznajomych. Pogłaskałam go,
zapisując sobie dużą kość dla mojego wybawcy.
- Jestem Sasza – powiedziałam. – A to Znajda. Chcielibyśmy
się do was przyłączyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz