środa, 11 października 2017

ROZDZIAŁ 1 - SAMA (SASZA)

Witam wszystkich!
Uff, padam na twarz, ale to przyjemne zmęczenie ;) W końcu wracam do The Last Days po dłuższej przerwie, zbierania myśli i pisania. Zapewne nie raz będę narzekać, jak bardzo męczy mnie to pisanie, ale to nie zmieni faktu, że to uwielbiam. Próbowałam nawet zrobić sobie tygodniową przerwę, a wytrzymałam zaledwie cztery godziny. Czasem wydaje mi się, że to chyba moje nowe uzależnienie – silniejsze niż od kawy i seriali.
Od dodania midquela minęły prawie 3 tygodnia, a od trzeciej części epilogu I tomu minął ponad miesiąc. Przez ten czas udało mi się stworzyć zarys II tomu TLD zatytułowanego Niezłomni.  No i (choć obiecałam sobie tego nie robić) stworzyłam tytuły rozdziałów kolejnych części.  Oto dowód:


Od razu jednak podkreślam – TO NIC PEWNEGO! Może być tych części mniej, może więcej, może w ogóle – nie wiem. Zostawiam je jednak, razem z tytułami rozdziałów oraz pomysłami na nie. Może dojdzie ich więcej, a może nie. W tej chwili ustaliłam minimum 20 plus 4 jako epilog podzielony na różne postaci.
Zastanawiam się też nad tworzeniem midqueli z perspektyw nie głównych bohaterów, ale też i antagonistów oraz postaci mniej ważnych, ale wciąż istotnych. Rzuciłoby to trochę światła na wydarzenia toczące się dalej niż w klasztorze, czy w miejscach, gdzie przebywać będą główne postaci.
Nie wiem, czy ten pomysł wypali, ale na razie będę się go trzymała.
Oto i pierwszy tom II części TLD zatytułowana Sama.

Zapraszam do czytania.

~~~

1
   Zaczerpnęłam powietrza w płuca, od razu zanosząc się kaszlem. W ustach miałam paskudny smak wody oraz drobinki piasku. Leżałam na brzegu, gdzie woda była płytka. Ostatkami sił zaczęłam czołgać się w kierunku plaży, by wreszcie opuścić płytki, ale błotnisty brzeg rzeki. Zacisnęłam palce na kępkach zżółkłej trawy i dźwignęłam się na suchy ląd. Od razu upadłam na piach oddychając ciężko. Byłam wyczerpana.


   Nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się przeżyć ten upadek do Odry. Most był wysoki, a pod nim znajdowała się ciężarówka. Gdybym w nią uderzyła, lub spadła na jakieś podwodne kamienie, nie przeżyłabym tego. Nie pamiętałam nic oprócz lodowato zimnej wody, która wdzierała się mi do gardła oraz ciężaru przemoczonych ubrań, które ciągnęły mnie na dno. Walczyłam z nurtem, ale nie mogłam go pokonać. Porwał mnie i zaniósł aż tu – z dala od wszystkiego i wszystkich. Jednak nie miałam czasu  zastanawiać się nad tym. Moje myśli tłoczyły się wokół tego, co zobaczyłam, zanim spadłam.
   Adam był ranny. Poważnie. Nie wiedziałam, czy udało mu się uciec, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne. Nawet jeśli nie zabiła go rana, to zrobił to Wiksa, bądź któryś z jego ludzi. Jedno było pewne – Adam nie żył.
   - To nie miało być tak – powiedziałam z goryczą. Byliśmy tak blisko. Niewiele brakowało, byśmy wszyscy wrócili do klasztoru, a tak…
Wzięłam drżący wdech i usiadłam. Nie mogłam się teraz poddawać. Jeszcze nie skończyłam z Wiksą, ani z hotelem.
   - Życie za życie – powiedziałam patrząc na wartki nurt Odry.
   Nie miałam pojęcia, dokąd mnie zniosło. Wokół były tylko drzewa, żadnych budynków ani niczego, za czym mogłabym się kierować. Byłam sama, przemoczona i na dodatek bez żadnej broni, oprócz noża, oraz pozbawiona zapasów. Nie miałam też gdzie się schronić, a właśnie zapadał zmierzch. I zanosiło się, że ta noc będzie zimna.
   Wylałam wodę z butów i zdjęłam kurtkę, a potem bluzę. Ostatnim, czego bym chciałam, było zamarznięcie. Będąc w samej podkoszulce siedziałam na brzegu, zastanawiając się, co zrobić. Odzwyczaiłam się od samotności. Brakowało mi silnego wsparcia, jakie miałam w Maxie i choć mogłam się tego wcześniej wypierać, to nie czułam się na tyle silna, by poradzić sobie sama.
   Nagle usłyszałam dochodzące z niedaleka trzaski suchych gałązek, a po chwili spomiędzy drzew wyszła pokraczna postać zombie. Był to truposz ubrany w brudną, puchową kurtkę i czarne bojówki.    Ożywieniec musiał przemienić się nie dawno, bo jego twarz nie nosiła jeszcze oznak rozkładu. Jasne włosy nie wypadły, a oprócz kilku zadrapań, najpewniej po leśnych gałązkach, nie miał innych ran. Perspektywa ubrania się w suche rzeczy była tak nęcąca, że nie przeszkadzał mi nawet były właściciel tych ubrań. Czułam, że założenie ciuchów po zombie nie będzie najgorszą rzeczą, jaką musiałam zrobić w tych okolicznościach. I nie pomyliłam się.
   Po przebraniu się przetrząsnęłam kieszenie moich nowych ubrań. Znalazłam w nich batona zbożowego, zapalniczkę i portfel z dokumentami oraz pieniędzmi. Nie powinnam się zatrzymywać, ale wyobrażenie płonącego ogniska pojawiło się w mojej głowie i było tak nęcący, że nie mogłam się powstrzymać.
   Banknoty szybko zajęły się ogniem, który zaraz pochłonął również suche liście oraz chrust, który udało mi się znaleźć w pobliżu. Ciepło uderzyło mnie w twarz i ogrzało skostniałe z zimna dłonie. Żałowałam tylko, że nie upolowałam żadnego zwierzaka, którego mogłabym upiec.
Podczas obozów survivalowych nieźle mi wychodziło robienie wnyków oraz pułapek na króliki, ale wtedy miałam ze sobą wszystkie potrzebne narzędzia. Teraz miałam do dyspozycji tylko to, co sama znalazłam, bądź zrobiłam. A na żadną z tych rzeczy nie miałam sił.
Podciągnęłam kolana pod brodę, próbując opanować dreszcze. Nie były one jednak spowodowane zimnem a tym, że byłam sama. I się bałam.
   Ciemność zapadła szybko i niespodziewanie. Pochłonęła wszystko dookoła, a ja walczyłam z nią, dorzucając do ognia kolejne gałązki. Nie chciałam znaleźć się w mroku i wolałam zaryzykować zjawienie się kolejnego truposza, niż utracenie widoczności. Ta noc była pochmurna i nie mogłam nawet liczyć na gwiazdy czy też księżyc.  
   To nie była dobra decyzja – pomyślałam, gdy doszedł mnie trzask, na dźwięk którego cała się spięłam. Czekałam jeszcze chwilę, ściskając mocno rękojeść noża, czego nie zaprzestałam, nawet gdy nic się Więcek nie wydarzyło. Czułam się obserwowana.
   - To tylko twoja wyobraźnia – wyszeptałam do siebie, opierając tył głowy o chropowatą korę drzewa. Ile bym dała, by znaleźć się w bezpiecznym klasztorze…
   Postąpiłam tak, jak uważałam, że będzie słusznie. Pojechałam na spotkanie sądząc, że to może wszystko zakończyć. Nie przyjmowałam do wiadomości myśli, że nie zawsze będę górą. Byłam głupia i dumna. Wydawało mi się, że potrafię sobie ze wszystkim poradzić sama. Że wcale nie potrzebuję ochrony ze strony kogokolwiek. Co chciałam tym sobie udowodnić? Że wszyscy się mylili myśląc, że nie nadaję się na przywódcę? Że gdy zobaczą jak wracam z wieścią o śmierci Wiksy zaczną mnie szanować? Jedyne, co mogłam osiągnąć takim zachowaniem to strach. Już zdążyłam pokazać wszystkim w klasztorze swoją mroczną stronę, na ich oczach zabijając Wacława. Chciałam dalej tak działać? Jak cholerna morderczyni?
   Nagle rozległ się trzask. Zerwałam się z ziemi, wyciągając nóż. Rozglądnęłam się wokół, szukając zagrożenia. Zimny pot wpłynął mi na czoło, a wzdłuż kręgosłupa rozszedł się lodowaty dreszcz. Oblizałam suche wargi, nadal krążąc wokół z ostrzem wyciągniętym przed siebie.
Kolejny trzask rozległ się za moimi plecami. Odwróciłam się, gotowa zadać cios, gdy zastygłam w bezruchu.
   Na ziemi, tuż na granicy światła, siedział pies. Zwierzę patrzyło na mnie uważnie, raz po raz uderzając biało-czarnym ogonem w runo leśne. Przy każdym takim ruchu w powietrze wzbijały się suche liście.
   Nie wiedziałam, jak się zachować. To był pierwszy pies, którego widziałam od początku apokalipsy. Większość tych domowych pupili nie żyła, albo pouciekały ze swoich domów i zaczynały dziczeć. Zwierzęta bez ręki człowieka szybko odnajdywały swoją pierwotną naturę, stając się niebezpiecznymi bestiami. Jednak ten, który siedział przede mną, wyglądał normalnie. Nie warczał, 
ani nie jeżył grzbietu. Po prostu wpatrywał się we mnie tymi swoimi czujnymi, brązowymi oczami.


   - Cześć kolego – powiedziałam, ostrożnie zniżając się do poziomu zwierzęcia. Nie uszło to uwadze tym brązowym ślepiom. – Jesteś tu sam?
Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale miło było się do kogoś odezwać, chociaż ten nawet nie był człowiekiem.
   Sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam z niego batona. Na ten widok border collie pisnął, po czym położył się na ziemi, jeszcze żwawiej uderzając o nią ogonem.
   - Głodny, co? – uśmiechnęłam się i ułamałam kawałek batona, który wyciągnęłam w kierunku zwierzęcia. – Chcesz?
   Pies, najpierw nieśmiało, zaczął sunąć na brzuchu w moim kierunku. Gdy znalazł się parę centymetrów od mojej dłoni, zatrzymał się i z daleka obwąchał batona, po czym skubnął go zębami.
   - No, dalej – zachęciłam go. – Ja nie gryzę i mam nadzieję, że ty też.
   Dzielenie się z psem swoimi niewielkimi i jedynymi zapasami może nie było zbyt mądre, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, bym miała tego nie zrobić. Być może to była jedyna żywa istota w okolicy, która nie chciała mnie zjeść, albo zabić. Poza tym, potrzebowałam towarzystwa.
   - Dobre, nie? – pogłaskałam kudłaty łeb, za co zostałam polizana w dłoń. – Skąd się tu wziąłeś, kolego? Też wpadł ci do głowy głupi pomysł i teraz odczuwasz jego skutki?
Pies zbliżył się do mnie i trącił nosem kieszeń, gdzie znajdowała się druga część batona.
   - Nadal głodny? Przykro mi, ale musimy się dzielić, znajdo. Może tak będziesz się nazywał? Lepsze to niż pies.
   Znajda nie okazał swojego entuzjazmu z nowego imienia, ani też  niezadowolenia. Przyjęłam więc to za zgodę na przygarnięcie go. Zawsze chciałam mieć psa, ale warunki, w których mieszkałam mi na to nie pozwalały. Teraz, chcąc nie chcąc, zyskałam zwierzęcego towarzysza.
   Wróciłam na swoje miejsce i poklepałam się po udzie. Znajda podszedł do mnie ochoczo, po czym położył łeb na mojej nodze.
   - Musimy poczekać do rana – powiedziałam głaszcząc szorstkie futro. – Nie będę ryzykować zgubienia się, albo wpadnięcia do jakiejś zapomnianej studni. Tak. Ruszymy o wschodzie słońca.
   Nie usłyszałam sprzeciwu. Zadowolona przymknęłam oczy, ale nie zamierzałam zasnąć. Chciałam tylko dać odpocząć oczom oraz zrelaksować się nieco. Moje skołatane nerwy potrzebowały wytchnienia.
   Noc rzeczywiście była zimna, ale dzięki kurtce, ciepłemu zwierzęciu oraz płomieniom niewielkiego ogniska jakoś udało mi się dotrwać do rana. Nie obyło się jednak bez szczekania zębami i rozcierania skostniałych dłoni.  
   - Może mi pomożesz i pokażesz, gdzie są najbliższe zabudowania? – zagaiłam Znajdę, gdy szliśmy leśną ścieżką.
   Pies jednak nie był chętny do współpracy i tylko uniósł łeb, wywalając przy tym język. Westchnęłam, przewracając oczami.
   - Marny z ciebie pies-przewodnik – powiedziałam rozglądając się wokoło.
   Ścieżka oznaczała, że tą drogą często ktoś jeździł, a to z kolei oznaczało, że na którymś jej końcu musiała znajdować się ulica. Starałam się kierować położeniem słońca i kierować na zachód, gdzie znajdowały się Błonie. W końcu musiałam dokądś dojść.
   Po jakimś czasie w końcu zobaczyłam to, czego tak bardzo chciała. Droga. Równy, wielokilometrowy asfalt, który był dla mnie zbawieniem. Wyszłam na równą drogę, wołając za sobą Znajdę. Pies wybiegł prawie od razu, przerywając wąchanie czegoś, co znajdowało się na poboczu.
   - I co teraz? – zastanowiłam się, patrząc to w jedną, to  w drugą stronę. Nigdzie nie widziałam żadnego znaku, ani tablicy informacyjnej, która mówiłaby o jakiejkolwiek miejscowości, bądź budynku w pobliżu. Musiałam zdać się na instynkt.
   Po jakimś czasie, gdy opuściliśmy lasy, a drogę z obu stron zaczęły otaczać pola, zobaczyłam majaczące się w oddali dachy budynków. Zmotywowana tym widokiem przyśpieszyłam kroku, ignorując ból w nogach i zmęczenie.
   - Już prawie jesteśmy, Znajdo – wysapałam, uparcie prąc przed siebie, choć na ostatnim odcinku to bardziej kulałam, niż normalnie szłam.
   Znajda musiał dostrzec moją radość z powrotu do cywilizacji, bo zaczął wesoło krążyć wokół mnie, zadzierając łeb i co chwilę wybiegając do przodu.
   Miejscowość, do jakiej trafiłam, była jedynie skupieniem kilku domów oraz czterech, dużych budynków gospodarczych. To o takich właśnie miejscach mówi się: dziura zabita dechami. Nawet zombie nie było w pobliżu, co akurat było mi na rękę.
   Zachęcona widokiem samochodu zaparkowanego pod ścianą bliźniaka, ruszyłam w jego kierunku. Furtka, która otaczała dwa złączone ze sobą domy, wydała przeciągły, piszczący dźwięk, a zaraz po nim rozległo się warczenie zarówno Znajdy, jak i zombie. Sięgnęłam po nóż, szukając zagrożenia, ale nie widziałam w pobliżu żadnego truposza. Z pomocą przyszedł mi Znajda, który podbiegł do rosnącego nieopodal orzecha i zaczął ujadać.
   Na gałęzi wisiał zombie. Jego szyję otaczał gruby sznur, opleciony również wokół konara. Wisielcem był mężczyzna, który mógł mieć nie więcej niż czterdzieści lat. Miał na sobie czarny garnitur, teraz pokryty plamami, zaciekami i przylepionymi do niego liśćmi. Twarz truposza była pokiereszowana, co zapewne było dziełem ptactwa, które zrezygnowało z uczty po przemianie. Żadne zwierze nie tknęłoby mięsa zombie. To nawet nie była padlina.
   - Spokojnie, kolego – położyłam dłoń na łbie Znajdy, drapiąc go za uchem. Pies przestał szczekać, ale nie spuszczał wzroku z wisielca, powarkując przy tym.
   Zombie nie musiał stanowić dla mnie dużego zagrożenia. Był w końcu uwięziony, lina wyglądała na mocną, a sam zejść na pewno nie dałby rady. Mimo to nie chciałam, by tam wisiał. Miałam zamiar nocować w tym domu, a nie zamierzałam przez całą noc wysłuchiwać jęków. Już dawno zauważyłam, że dłuższe tego słuchanie powoduje u mnie niepokój.
   Włożyłam nóż z powrotem za pasek i podeszłam do drzewa. Jego gałęzie były na tyle dobrze rozlokowane, że wspinanie się nie było trudne. Jednak przeszkodą była moja noga, której zginanie stawało się coraz cięższe, a dodatkowe obciążanie jej mogło ją nadwerężyć. Mimo to złapałam się najniższych konarów i podciągnęłam.
   - Cicho bądź! – syknęłam, gdy Znajda rozszczekał się na nowo. – Chcesz nam ściągnąć na głowę jeszcze więcej takich problemów?
   Znajda jakby zrozumiał o co chodzi, bo usiadł i położył uszy po sobie. Czujne, brązowe oczy zwierzęcia obserwowały moje poczynania, gdy to wspinałam się coraz wyżej. W pewnym momencie gałęzie drzewa wyrastały tylko po jednej stronie, akurat tam, gdzie swoimi łapskami sięgał zombie. Musiałam ostrożnie stawiać kroki, by uniknąć pochwycenia i nie spaść. W końcu znalazłam się w najdogodniejszym miejscu, by dosięgnąć truposza, ale pojawił się problem z wbiciem noża w jego czaszkę, Trudno mi to było zrobić jedną ręką, bo drugą musiałam się trzymać gałęzi.
   - Szlag by cię – syknęłam puszczając na moment konara.
   To był błąd.
   Śliska kora i brak oparcia spowodowały, że straciłam równowagę. Na nic były desperackie próby złapania się bliższych gałęzi. W ostateczności chwyciłam się nóg wisielca, co uchroniło mnie przed upadkiem z co najmniej trzech metrów.
   Rozkołysane ciało zombie oraz jego łapy co rusz chwytające się moich włosów wcale nie było jednak lepsze od zetknięcia z ziemią. Już miałam podjąć decyzję o skoku, gdy rozległ się trzask. Zadarłam głowę i zobaczyłam nienaturalnie długą szyję truposza, a po chwili, pod wpływem ciężaru, głowa oderwała się od reszty ciała.
   Rzeczywiście – zderzenie z ziemią nie było najprzyjemniejsze. Na szczęście ziemia nie była taka twarda, więc to minimalnie zamortyzowało upadek. Usiadłam, z obrzydzeniem patrząc na swoje ubrania, całe we krwi zombie. Pozbawione głowy ciało truposza leżało nieopodal mnie, a sama głowa kawałek dalej. Co dziwne – ta nadal kłapała zębami. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Spotkałam zombie z wieloma obrażeniami, niektóre naprawdę wykraczającymi ludzkie pojęcie, ale z czymś takim nie spotkałam się jeszcze nigdy. To, co zmieniało ludzi w żywe trupy zabijało ich, ale nie mózg.
   - Znajda, chodź tutaj – zawołałam psa, który warczał na głowę truposza, zachowując przy tym dystans.
   Podniosłam się z ziemi i sama podeszłam do głowy. Przyjrzałam się jej, nadal będąc w lekkim szoku. To było ohydne, ale i… ciekawe.
   - To jest chore – mruknęłam i wbiłam nóż w oczodół truposza. Kłapanie od razu ustało.
Drzwi do domu okazały się być otwarte. Po sprawdzeniu wszystkich pokoi i upewnieniu się, że budynek jest bezpieczny, usiadłam na kanapie w salonie i odetchnęłam. W końcu znalazłam się w miejscu, gdzie czułam choć namiastkę bezpieczeństwa.
   Znajda, po zaznajomieniu się ze wszystkimi kątami w salonie, wskoczył na miejsce obok mnie i położył łeb na moich udach. Zaczęłam głaskać nieco szorstką, czarno-białą sierść. Zauważyłam, że to uspokaja nie tylko Znajdę, ale i mnie.
   Byłam w marnej sytuacji. Nie wiedziałam gdzie jestem, byłam sama i bez zapasów, czy broni. Nie miałam też pojęcia, co dzieje się w klasztorze, czy nie został on zaatakowany. No i co z grupą, która pojechała do Żagania? Czy już wrócili? A może napotkali jakieś kłopoty? Ta niewiedza mnie dobijała. Nie mogło mnie opuścić wrażenie, że wszystko zaczyna mi się sypać.
   - Chyba wszystko spieprzyłam, wiesz?
   Znajda spojrzał na mnie, przekręcając łeb.
   - Zostawiłam wszystko, bo podjęłam złą decyzję. Zawiodłam ich, Znajdo. Roba, Maxa, Cześka, Edwarda, wszystkich. Rządziłam zaledwie dwa dni i zdążyłam już wszystko zniszczyć. Nieźle, co nie?
   Nagły atak kaszlu przerwał mój wywód. Moim ciałem aż targnęło, gdy próbowałam złapać powietrze, a Znajda zaczął skomleć przestraszony.
   - Wszystko w porządku – powiedziałam, uspokajająco drapiąc psa po brodzie.
   Wciąż miałam na sobie wilgotne ubrania, których dłuższe noszenie mogło przyczynić się do jakiejś paskudnej choroby, a to byłoby ostatnim, czego bym chciała. Niechętnie wstałam z kanapy i ociężałym krokiem ruszyłam na piętro, gdzie znajdowała się sypialnia.
   Musiała należeć ona do małżeństwa, o czym świadczyły liczne zdjęcia na ścianach. Przedstawiały one tą samą parę w różnych etapach życia i sytuacjach. Był tam mężczyzna, którego rozpoznałam. Odruchowo obejrzałam się na okno, które wychodziło na przód domu. Ciało wisielca wciąż tam leżało, a na gałęzi kołysała się pusta lina.
   W szafie znalazłam gruby, wełniany sweter oraz podkoszulek i co prawda męskie spodnie, ale za to najodpowiedniejsze do otaczających mnie warunków. Miały one sporo kieszeni, były dość luźne i ciepłe. Swoje „wyrobione” już buty porzuciłam na rzecz wysokich kozaków na płaskiej podeszwie. Dopiero wtedy poczułam się gotowa do przeszukania okolicznych domów.
   W szafkach kuchennych znalazłam niewiele, ale wystarczająco na naszą dwójkę. Dwie paczki ryżu i makaronu, groszek, kukurydzę oraz dwie puszki fasoli. Jeden z domów miał też studnię, z której od razu przyniosłam dla siebie wodę. Miałam nadzieję, że gotowanie zabije większość bakterii. Na szczęście okazało się, że kuchenka była na butlę z gazem, więc mogłam zabrać się za przygotowanie posiłku. Moje umiejętności kucharskie nigdy nie były spektakularne, ale tu już nie chodziło o to, by jedzenie miało smakować, a tylko zaspokoić głód.
   Rozdzieliłam porcję na dwie, jedną wrzucając do miski Znajdzie, a swoją zjadłam prosto z garnka.
Stojący pod ścianą mercedes należał do właściciela domu, który chwilowo zajęłam. Bak nie był pełen, ale sądziłam, że uda mi się przejechać dość spory odcinek drogi. Być może nie do samych Błoni, ale do Bytomia Odrzańskiego na pewno.
   Zanim się ze wszystkim uporałam, zapadł zmrok, więc wyruszenie w drogę nie wchodziło w grę. Nie zamierzałam wpaść w nocy na jakąś grupę zombie, bądź zjechać do rowu. Poza tym, musiałam odpocząć. Kaszel stawał się coraz bardziej uciążliwy, a do tego miałam wrażenie, że dostałam gorączki. Choroba jednak postanowiła mnie nie minąć.
   - Jutro, Znajdo – powiedziałam pijąc znaleziony Fervex o mocno cytrynowym smaku i zapachu. – Jutro pojedziemy do domu.

2
   Nie pojechałam do domu ani jutro, ani też kolejnego dnia.
   Choroba zaatakowała. Następnego dnia obudziłam się cała rozdygotana, a mimo to mokra od potu. Z ledwością udało mi się wstać, ale szybko pojęłam, co się dzieje. W domowej apteczce znalazłam termometr, opakowanie tabletek przeciwbólowych i przeciwgorączkowych. Te ostatnie bardzo się przydały, gdy słupek rtęci wyniósł trzydzieści dziewięć stopni. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zaszyć się w pościeli i mieć nadzieję, że uda mi się pokonać chorobę.
   Nie było to jednak takie proste.
   Wieczorem, drugiego dnia, osłabłam na tyle, że nie mogłam się nawet ruszyć. Gorączka wyniszczała mnie coraz bardziej, a ja nawet nie mogłam wstać, by chociaż się napić.  
Znajda był przy mnie przez ten cały czas. Przyniósł mi nawet kromkę stwardniałego chleba, ale nie tknęłam jej nawet. Miałam wrażenie, jakby gardło płonęło mi żywym ogniem.
   No i zaczęły nawiedzać mnie koszmary.
   Pojawiali się w nich wszyscy, których życie odebrałam. Poczynając od Dominiki, a kończąc na Wacławie. Stali oni, stłoczeni wokół mojego łóżka i patrzyli na mnie oskarżycielsko. Wszyscy nosili zadane przeze mnie rany, bądź te, do których się przyczyniłam. Była tam nawet kobieta z zatrzaśniętego auta, którą zaatakował przemieniony syn. Trzymała go na rękach, a chłopiec obejmował ją nogami i rękami.
   - Nie zabiłam cię – powiedziałam do niej. Z ledwością udało mi się odkleić suchy język od podniebienia.
   - Ale mi nie pomogłaś – odparła, odgarniając z twarzy włosy. Te zasłaniały paskudną ranę na policzku. Wtedy chłopiec odwrócił ku mnie swoją głowę. Wokół ust miał krew, a między zębami mielił kawałek mięsa. Jęknęłam, podrywając się na łóżku, ale nie miałam sił, by uciekać. Chłopczyk nie miał jednak zamiaru mnie atakować. Znowu zwrócił się do matki, odgryzając kolejną część jej twarzy. Ta nawet nie zareagowała.
   - Chciałam pomóc – zaprotestowałam. – Ale nie mogłam…
   - Tak samo jak mi? – zapytał złośliwy głos.
   Na przód przeszedł Grzesiek. Chłopak miał na ciele mnóstwo śladów ugryzień, a w brzuchu zionęła mu spora dziura. Wypadało z niej jelito, obijające się mu teraz o kolana. Tuż pod lewym okiem miał ślad po wlocie kuli.
   - Strzeliłaś mi prosto w twarz – powiedział ze złością.
   - Nie chciałam. Zmusiłeś mnie do tego.
   - Nie bądź obłudna, Saszo – kolejny głos dochodził z bardzo bliska. Odwróciłam głowę w drugą stronę i zamarłam. Na drugiej połowie łóżka wpół leżał Adam. Cały przód koszulki brudny był od krwi z rany na brzuchu.
   - Nie żyjesz? – jęknęłam.
   - Możliwe – wzruszył ramionami. – Ale czy to ważne?
   - Dla mnie tak – powiedziałam ostro.
   Adam roześmiał się krótko, co zabrzmiało dość upiornie. Pomimo gorączki, przeszył mnie lodowaty chłód.
   - Proszę cię – ton głosu chłopaka stał się nagle pełen nienawiści. – Ciebie nic i nikt nie obchodzi. Zabijasz, gdy ci to odpowiada. Nie myślisz o tych, którym w ten sposób jeszcze bardziej rujnujesz życie! Na wszystkich sprowadzasz tylko śmierć i niebezpieczeństwo.
   Dotychczas nie myślałam o ludziach, których życie odebrałam. Nie miałam czasu na zastanawianie się nad tym i poczucie winy. Żyłam w przekonaniu, że tylko w ten sposób uratuję siebie i osoby, na których mi zależy. Jednak widok tych pustych oczu odbierał mi taką pewność.
   - Powinnaś tutaj umrzeć – powiedziała Inga, mrużąc w złości jedno zachowane oko.
   Może. Może tak powinno się stać. Mogłam umrzeć w tym łóżku, w domu na odludziu, w ciszy. Być może to od początku było najwłaściwsze rozwiązanie? Co to było za życie w takim świecie? Zombie, inni ludzie chcący naszej śmierci, ciągły strach, głód i tracona z każdym dniem nadzieja.
Nadzieja.
   - Nie – sprzeciwiłam się twardo. Dźwignęłam się na poduszce, podnosząc do pozycji siedzącej. Zjawy cofnęły się o krok. – Nie umrę. Ani dziś, ani jutro. Jeszcze nie skończyłam. Nie poddam się i na pewno nie umrę z własnej woli.
   Zjawy zniknęły i nie pojawiły się już więcej.
   Z moją chorobą było już nieco lepiej, ale wciąż niezbyt dobrze. Nie było to zwykłe przeziębienie, które wystarczyło „wyleżeć”. Potrzebowałam antybiotyków, a wątpiłam, że znajdę jakieś w okolicznych domach. Musiałam wykrzesać resztkę sił, jaka mi została i zaryzykować podróż.
Z trudem wstałam z ciepłej pościeli, w której spędziłam ostatnie trzy dni. Od razu zostałam zaatakowana przez przenikający do szpiku kości mróz, ale nie odpuściłam. Powłócząc za sobą nogami zeszłam na dół, wzbudzając tym zaskoczenie Znajdy. Pies podszedł do mnie, wesoło merdając ogonem.
   - Nie ciesz się na zapas – powiedziałam wciąż ochrypłym głosem.
   Zabrałam z wieszaka długą, wyścielaną od wewnątrz futrem kurtkę i założyłam na głowę kaptur. Mimo warstw ubrań wciąż było mi zimno.
   Przywołałam Znajdę do nogi i razem wyszłyśmy na zewnątrz. Przywitał mnie okryty szronem ogród. Czysta biel aż raziła mnie w oczy, które zaraz zmrużyłam. Objęłam się za ramienia i ciężkim krokiem ruszyłam do zaparkowanego pod domem auta.
   Biały mercedes wyglądał na taki, który był bardziej złomem na kółkach, niż samochodem, ale nie mogłam wybrzydzać. Trafienie kluczem do zamka drżącymi rękami nie należało do najprostszych, ale w końcu mi się to udało i znalazłam się na siedzeniu.
   Samochód przesiąknięty był zapachem papierosów, co czułam nawet pomimo kataru. Na tylnych siedzeniach leżały puste opakowania oraz opróżnione puszki po piwie. W schowku znalazłam za to prawie pełną butelkę wody, którą od razu opróżniłam.
   - Chyba możemy jechać – powiedziałam, zerkając na leżącego na sąsiednim siedzeniu Znajdę. – Módl się tylko, żebym nie rozbiła nas na najbliższym drzewie.
   Skupienie się przy tylu stopniach gorączki i skrajnym wyczerpaniu nie należało do rzeczy najprostszych. Już samo wyjechanie na ulicę sprawiło mi kłopoty. W końcu jednak znalazłam się na równej drodze i mogłam przyśpieszyć.
   Po około pół godziny jazdy zobaczyłam tablicę informacyjną z nazwą miejscowości. Znalazłam się w Bytomiu Odrzańskim. Zwolniłam, wahając się, czy jechać dalej. Nie było to duże miasto, ale wciąż miasto. Spotkanie tam dużej grupy zombie było pewne, a ja w obecnej sytuacji nie miałam ani sił, ani jak się bronić.
   Kolejny napad kaszlu oderwał mnie od przemyśleń. Zatrzymałam gwałtownie samochód, aż Znajda spadł z fotela i zaskomlał. Gdy najgorszy atak minął, oparłam głowę o kierownicę i wzięłam kilka głębokich wdechów. Przy każdym towarzyszył słyszalny nawet dla mnie świst w płucach oraz ból klatki piersiowej.
   - Musimy zaryzykować – powiedziałam, uspokajająco głaszcząc Znajdę. – Musimy.
   Dość szybko odnalazłam rynek, a przy nim aptekę. W dostaniu się do niej przeszkadzała jednak spora grupa zombie, które kręciły się po placu. Na szczęście znajdowały się one dość daleko od budynku, do którego chciałam się dostać. Zakradłam się pod drzwi sklepu, uciszając idącego za mną Znajdę. Pies wyglądał na gotowego w każdej chwili zacząć szczekać, a gdyby tak się stało, bylibyśmy zgubieni.
   Ukucnęłam przed drzwiami apteki, których zamek był wyrwany. Najwidoczniej ktoś już był tam przede mną. Weszłam do środka, wołając za sobą towarzysza, po czym ostrożnie zamknęłam drzwi.
W środku zastałam rozgardiasz. Półki z lekami były splądrowane, szyba w szafie została wybita, a podłoga usłana była opakowaniami z lekami, butelkami i wszystkim tym, czego ludzie nie zdążyli zabrać. Ukucnęłam i zaczęłam przeglądać pozostawione medykamenty. W końcu natrafiłam na opakowanie Zinnatu.  
   Był to antybiotyk, który już miałam okazję kiedyś brać, więc ucieszyło mnie, że akurat na niego trafiłam. Wrzuciłam do plastikowej siatki kilka takich opakowań, przy okazji zabierając też środki przeciwgorączkowe i leki odkrztuszające.
   Usadowiłam się za ladą i drżącymi rękami wycisnęłam kilka tabletek na dłoń. Połknęłam je od razu i postanowiłam chwilę odpocząć. Męczyłam się o wiele szybciej, niż zazwyczaj.
Wykorzystując chwilowy postój wyciągnęłam z kieszeni mapę samochodową, którą zabrałam ze sobą. Odnalazłam na niej Bytom Odrzański i sunąc palcem po jednej z licznych dróg, dotarłam do miejscowości opisanej jako Błonie. Do domu.
   Uśmiechnęłam się do siebie i złożyłam mapę.
   - Jedziemy do domu, Znajdo – powiedziałam wstając z podłogi.
   Gdy tylko stanęłam na równych nogach, drzwi do apteki stanęły otworem. Wstrzymałam oddech, widząc nieznajomego mężczyznę z metalową rurą na ramieniu. On również wyglądał na zaskoczonego moim widokiem.
   - O kurwa – wydusił z siebie, jakby z ulgą w głosie.
   Znajda warknął, a ja uznałam to za powód do zachowania ostrożności i cofnęłam się nieznacznie, dotykając ukrytego pod kurtką noża.
   Mężczyzna wyglądał na niewiele ponad trzydzieści lat. Miał okrągłą twarz, porośniętą ciemnym zarostem oraz krótkie włosy tego samego koloru. Wąskie, niebieskie oczy patrzyły na mnie wciąż z zaskoczeniem, ale i dziwnym błyskiem. Grube usta, przypominające dwa tłuste robaki, rozciągnęły się w uśmiechu.
   - Jesteś tu sama? – zapytał oglądając się przez ramię.
   - Nie – powiedziałam szybko, zerkając na wciąż warczącego Znajdę. Położyłam dłoń na głowie psa.
   - Milutki towarzysz – stwierdził mężczyzna.
   - Niezbyt – odparłam krótko. – Zróbmy tak, ja wyjdę, a ty będziesz mógł sobie wziąć wszystko, co tu jest. Każdy z nas pójdzie w swoją stronę.
   Nie chciałam zostać zmuszona do ostateczności. Nie chodziło już nawet o to, że nie miałam sił, by walczyć, ale ostatnie koszmary sprawiły, że zaczęłam myśleć nad tym, co robię. Zabijanie nie było wyjściem, tylko opcją.
   - Maciek, kurwa! – doszedł mnie głos z zewnątrz, a po chwili po schodkach apteki zaczął wchodzić kolejny mężczyzna. – Co tak długo?
   - Patrz kogo spotkałem – Maciek odsunął się na bok, robiąc miejsce dla swojego kompana. Ten nie odbiegał od niego wiekiem, ani posturą. Miał za to jaśniejsze włosy, związane w kucyk i pociągłą twarz. Na ramieniu za to miał wiatrówkę.
   - No proszę – Blondyn zamknął drzwi, nie odrywając ode mnie wzroku. Błysk w nieco zamglonych, piwnych oczach sprawił, że cała się spięłam.
   - Zapomnij, Jurek – Maciek zganił swojego towarzysza wzrokiem. – Ja pierwszy. Przez te twoje chore jazdy nawet nie miałem okazji się zabawić.
   - Nie moja wina, że suka się darła – burknął mężczyzna. – Musiałem ją uciszyć.
   - Dusiłeś ją, pojebie.
   Wykorzystując chwilową nieuwagę obu mężczyzn, wyciągnęłam nóż zza paska i ukryłam go w rękawie. Zlustrowałam też uważnie obu facetów oraz otoczenie. Z apteki była tylko jedna droga ucieczki i oni mnie od niej odcinali. Dwóch postawnych mężczyzn, przeciw słabej dziewczynie – to się nie mogło dobrze skończyć.
   - Chuj mnie to obchodzi! – warknął brunet odkładając rurkę na ladę. – Pilnuj drzwi, żeby truposze się nie zeszły.
   Maciek ruszył w moją stronę, z obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy. Cofnęłam się, dotykając plecami ściany. Znajda w tym czasie stanął przede mną, jeżąc grzbiet i szczerząc zęby. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie zlękniony.
   - Jurek! Zajeb tego kund…
   Zanim zdążył dokończyć, doskoczyłam do niego i wbiłam mu ostrze noża prosto w tłuste podgardle. Zamiast słów, z ust mężczyzny wydobył się charkot, nic nierozumiejące oczy spojrzały w górę, aż źrenice prawie całkowicie zniknęły, robiąc miejsce białkom. Ciężar ciała spadł na mnie nieoczekiwanie. Podtrzymałam je z niemałym wysiłkiem. W tym czasie Znajda ruszył na drugiego z mężczyzn. Usłyszałam tylko pełne przerażenia: „kurwa”, a potem krzyk. Pies skoczył na Jurka, zaciskając zęby na jego nosie. Krew zalała twarz faceta oraz pysk Znajdy, który dalej szarpał mężczyznę, nie zważając na jego szamotanie się. Odrzuciłam od siebie ciało Maćka i wyrwałam z ręki Jurka wiatrówkę. Już miałam wybiec z apteki, gdy zatrzymałam się, unosząc broń.
   Nie musisz – powiedziałam sobie, starając się przekonać, że to rzeczywiście prawda. Że wcale nie musiałam.
   Zawołałam Znajdę i razem wybiegliśmy na zewnątrz. Ze środka apteki wciąż dochodziły zawodzenia mężczyzny, które zwabiały wszystkie, znajdujące się na rynku zombie. Nie marnując więcej czasu ruszyłam biegiem w stronę uliczki, gdzie zaparkowałam samochód. Przeskoczyłam przez betonowe bloczki i już miałam ruszyć do auta, gdy zobaczyłam jak ze znajdującego się niedaleko sklepu wybiega starszy mężczyzna z naręczem reklamówek. Podążała za nim kilkuosobowa grupa zombie, którą starzec zostawiał w tyle. Zniknął on za budynkiem, ale zaraz pojawił się po drugiej jego stronie. Niewiele myśląc ruszyłam równoległą drogą, a Znajda za mną.
Zadziałałam instynktownie. To, że mężczyzna miał ze sobą reklamówki z prowiantem, oznaczał, że gdzieś musiał mieć obóz. Po spotkaniu Maćka i Jurka powinnam zachować ostrożność w stosunku do nowych, ale naprawdę chciałam zaryzykować. Potrzebowałam wiary, że jednak mogę jeszcze komuś zaufać.
   Skręciłam w prawo, przebiegając ulicą między domami jednorodzinnymi. Przed sobą zobaczyłam wieżę kościelną, a obok niej kampera. Pojazd miał otwarte drzwi, w których zaraz zniknął mężczyzna. Rozległ się warkot silnika, a spory samochód ruszył powoli z miejsca. Mimo bólu w klatce, przyśpieszyłam. Nie mogłam stracić takiej szansy.
   Byłam już przy samym kamperze, gdy na drodze wyrósł mi zombie. Truposz ruszył na mnie, a ja zaczęłam się szarpać z nożem. Ożywieniec był już o krok. Zrezygnowałam z noża i zdjęłam z ramienia wiatrówkę, ale wtedy z pomocą przyszedł mi Znajda, który rzucił się na ożywieńca i przewrócił go.
   - Znajda!- zawołałam, dobiegając do drzwi pojazdu. Otworzyłam je, stając na schodkach i wskoczyłam do środka, a zaraz za mną mój towarzysz. Ciężko dysząc osunęłam się na podłogę.
   Udało się – pomyślałam, na oślep szukając szorstkiej sierści mojego wybawiciela. Natrafiłam jednak w próżnie.
   - Dziadku? – usłyszałam cieniutki, dziecięcy głosik.
   Podniosłam się i zobaczyłam małą dziewczynkę, trzymającą w dłoniach większą od niej wiatrówkę. Była to dziewczynka – około dziesięcioletnia – o jasnych, prostych włosach i twarzy usłanej piegami. Mała była wyraźnie przestraszona, a sposób w jaki trzymała broń, wskazywał na to, że w każdej chwili mogła pociągnąć za spust.
   Obejrzałam się na przód pojazdu, gdzie za kółkiem siedział mężczyzna, za którym biegłam. Odwracał on co chwila głowę, próbując przy tym kierować.
   - Kim ty do diabła jesteś? – zapytał zdenerwowany.
   Poklepałam się po udzie, wołając tym Znajdę. Pies podszedł do mnie i przycupnął, nie spuszczając oka z nieznajomych. Pogłaskałam go, zapisując sobie dużą kość dla mojego wybawcy.
   - Jestem Sasza – powiedziałam. – A to Znajda. Chcielibyśmy się do was przyłączyć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz